Nie wiem, może ja już jestem ze starej daty. Może nie rozumiem tego nowoczesnego świata, gdzie wszystko musi być eko, fit, bez glutenu i najlepiej z awokado. Ale jedno wiem na pewno – jak ktoś wyrzuca bigos, który się dusił przez trzy dni na małym ogniu, to nie zasługuje na żadne względy.
Od zawsze starałam się być dobrą teściową. Nie taką z dowcipów, co to siedzi synowej na głowie i zagląda pod kołdrę. Raczej taką, co przywiezie słoik rosołu, pomoże z dzieckiem, posprząta, jak trzeba.
A że czasem coś powiem za dużo? No cóż, każdy ma swoje wady. Tym razem jednak, jak zobaczyłam, co zrobiła, to coś we mnie pękło. Nie chodziło tylko o bigos. Chodziło o zasadę. O szacunek. Bo jak ktoś potrafi wyrzucić do śmieci całe moje serce w garnku, to niech nie liczy, że ja potem polecę z mopem na każde zawołanie. Ale po kolei. Bo ta historia zaczęła się jak wiele innych – od telefonu mojego syna z prośbą:
– Mamo, a może byś wpadła na weekend? Przyda się pomoc z małym...
Najpierw to trzeba zjeść coś porządnego
W piątek po południu spakowałam torbę, wzięłam słoiki, bigos w garze owinięty ręcznikiem i wsiadłam do autobusu. Syn z synową mieszkają w bloku na drugim końcu miasta – godzina jazdy z przesiadką. Dobrze, że pogoda dopisała, bo w deszczu z tym garczkiem bym nie dała rady.
Drzwi otworzyła mi ona. Stała w dresie, włosy w kok, telefon w ręku. Zerknęła na mnie i na bigos.
– Ojej, mamo, znowu coś pani przyniosła? – uśmiechnęła się sztucznie. – My ostatnio jemy głównie wegańsko…
– A bigos to niby co? Samo zdrowie. Grzyby, kapusta, przyprawy. Mięso tam tylko troszkę dla smaku – odpowiedziałam i ruszyłam w stronę kuchni.
– Ale… wie pani… – zaczęła coś tłumaczyć pod nosem.
– Dajcie spokój. – odezwał się syn z salonu. Mama przyjechała pomóc, nie kłócić się. Dobrze, że jesteś. Mały nie daje spać od trzech dni.
– No to zajmę się nim, a wy się wyśpicie. Ale najpierw to trzeba zjeść coś porządnego. Bigos podgrzeję, akurat na kolację.
Synowa już nic nie powiedziała, tylko wzruszyła ramionami i wyszła z kuchni. A ja zostałam, zdjęłam płaszcz, wyciągnęłam chochlę i wzięłam się za swoje. I nawet nie przeczuwałam, że ten garnek stanie się początkiem naszej małej wojny.
Miałam nadzieję, że zrozumie
Podgrzałam garnek, zapach rozniósł się po całym mieszkaniu. Taki, że sama ślinkę przełykałam. Wlałam porcję do miseczek i zaczęłam ustawiać je na stole. W tym momencie do kuchni weszła synowa.
– Nie mogę znieść tego zapachu - powiedziała zniesmaczona.
– Przecież to prawdziwy, polski bigos. Taki, co człowieka na nogi stawia.
– Ale my przecież nie jemy mięsa! – uniosła brwi. – I dziecko też nie powinno!
– Dziecko ma półtora roku. Powinno jeść wszystko. A poza tym to nie ty gotowałaś, więc nie marudź.
– Mamo, ale to moje mieszkanie – powiedziała, a głos jej się niebezpiecznie zaostrzył.
– No i? Twoje mieszkanie, ale bigos mój. Chcesz, to nie jedz. Więcej zostanie dla tych, co docenią.
Na chwilę zapadła cisza. Patrzyłyśmy na siebie jak dwie kotki przed bitwą. Potem odwróciła się na pięcie i wyszła bez słowa. Wzruszyłam ramionami. Miałam nadzieję, że zrozumie i że wszystko jej przejdzie.
Gdzie jest mój bigos?
Następnego dnia postanowiłam podgrzać bigos na obiad. Syn pracował zdalnie, a mały drzemał. Weszłam do kuchni, otworzyłam lodówkę… i stanęłam jak wryta.
– Gdzie jest mój bigos? – powiedziałam głośno, choć w kuchni nikogo nie było.
Zajrzałam do zlewu, pod stół, do szafki – nic. Po garnku ani śladu. Wtedy usłyszałam, jak drzwi do łazienki się otwierają i wychodzi ona. Spokojna, jakby nic się nie stało.
– Kochanie – zwróciłam się do niej, udając uprzejmość. – Przypadkiem nie widziałaś mojego bigosu?
– A, ten… – spojrzała na mnie z zaskakującą obojętnością. – Wyrzuciłam.
– Słucham? – zamarłam.
– Mamo, on się już psuł. I śmierdział. Tego zapachu nie dało się wytrzymać.
– Śmierdział?! To był świeży bigos! – głos mi się załamał. – Trzy dni go gotowałam. Trzy!
– Mamo, proszę się nie denerwować.
– Ty wiesz, ile serca się wkłada w taki bigos?! Co ty wiesz o gotowaniu?! O szacunku?!
– Szacunku? – uśmiechnęła się ironicznie. – A szacunek to nie powinien działać w obie strony? W moim domu jem to, co ja uznam za dobre.
– Twój dom, ale mój bigos! Nie miałaś prawa!
– A właśnie, że miałam.
Stałam jak wryta. Garnka nie było. Mojej pracy, mojego smaku, mojej tradycji – nie było. A w zamian? Cisza i soja w lodówce. Wtedy zrozumiałam, że granica została przekroczona.
W tej kuchni pachniało tylko napięciem
Nazajutrz była niedziela. W normalnym świecie to dzień rosołu, klusek i spokojnego obiadu z rodziną. Ale nie tym razem. Wstałam wcześniej i zabrałam się za szykowanie śniadania. Synowa przyszła do kuchni, zobaczyła jak rozbijam jajka i od razu się skrzywiła.
– Mamo… my nie jemy takich jajek. – Ja bym jednak wolała, żebyśmy się trzymali naszych produktów.
– Wiesz co? – odwróciłam się i spojrzałam jej prosto w oczy. – Skoro wszystko ci nie pasuje, to może ty ugotuj.
– Nie mam teraz czasu – odparła chłodno. – Dziecko, praca, obowiązki.
– A ja co? Emerytka bez życia? Zawsze gotowa do usług? Tak się nie umawialiśmy, kochanie.
W tej chwili wszedł syn, ziewając.
– Co się dzieje z rana? – spytał zmęczonym głosem.
– Twoja żona wyrzuciła mój bigos – oznajmiłam z kamienną twarzą. – A teraz znów coś się jej nie podoba.
– Serio? – spojrzał na żonę. – Wyrzuciłaś bigos?
– Bo śmierdział!
– Nie mogłaś po prostu powiedzieć, że go nie zjemy?
– Mówiłam! – obruszyła się.
– Nie, mówiłaś „Ojej, znowu coś pani przyniosła”, a potem potajemnie wywaliłaś garnek.
W końcu usiadłam z boku przy stole. Bez słowa. W tej kuchni pachniało tylko napięciem. A niedziela była cichsza niż zwykle.
Będę babcią, a nie gosposią
W poniedziałek rano zaczęłam się pakować.
– Mamo, już się zbierasz? – spytała z kuchni, gdzie właśnie miksowała coś zielonego w blenderze.
– Bo już zrobiłam swoje. Pomogłam z dzieckiem, zostałam na weekend. Teraz wracam do siebie.
– Ale… mieliśmy jeszcze jechać po nowe zasłony. I ten dywan, pamiętasz? I mówiłaś, że pomożesz nam z firanami…
– Mówiłam, ale to było przed bigosem – odpowiedziałam spokojnie, patrząc jej w oczy.
– No nie przesadzajmy, mamo…to tylko bigos.
– Nie. To było coś więcej. To był mój czas, moja praca, moje serce. A ty wyrzuciłaś to wszystko bez słowa.
– Przepraszam, jeśli poczułaś się urażona. Ale proszę nie robić z tego dramatu.
– Nie robię dramatu. Po prostu uczę się na błędach. Od teraz żadnych bigosów, rosołów ani roboty. Będę babcią, a nie gosposią.
– Ale… mamo…
– Sama chciałaś. A jak zatęsknisz za moim gotowaniem – to daj znać. Ale niech to będzie twoja decyzja. A nie, że ja przynoszę, a ty wynosisz.
Syn wszedł akurat, gdy zakładałam płaszcz.
– Mamo… serio wyjeżdżasz tak nagle?
– Tak, kochanie. Ale spokojnie. Dzwonić można. I może kiedyś znów coś ugotuję. Jak będzie dla kogo.
Wyszłam z mieszkania bez łez. Czułam się dziwnie wolna. Może pierwszy raz od dawna.
Na moje gotowanie trzeba zasłużyć
Minęły dwa tygodnie. Cisza. Żadnego telefonu, żadnego „mamo, pomożesz?”. A ja nie dzwoniłam. Piekłam sobie ciasto ze śliwkami, czytałam książki, podlewałam kwiaty. Nawet zaczęłam chodzić na jogę. Spokój, jakiego dawno nie znałam. Aż tu w niedzielę, około południa, zadzwonił dzwonek. Otwieram – stoi syn z wnuczkiem. A za nimi, trochę nieśmiało, ona.
– Mamo… – zaczął syn. – Przyszliśmy na obiad. Jeśli… jeszcze gotujesz.
Spojrzałam na niego z ukosa.
– Obiad? U mnie? Bez uprzedzenia?
– Mamo, przepraszamy – odezwała się synowa. – Naprawdę. Nie powinnam była wyrzucać tego bigosu. Zachowałam się podle.
Zamilkłam. Mały objął mnie za nogę.
– Babciu… amciu?
Westchnęłam.
– No dobra. Zobaczymy, co się da zrobić. Ale tym razem, jak coś wam nie smakuje – mówicie. A nie wyrzucacie po kryjomu.
– Obiecuję – powiedziała. – I… może kiedyś mnie pani nauczy, jak się robi taki bigos?
– Może. Ale najpierw trzeba mieć porządny garnek. I trochę szacunku do kapusty.
Uśmiechnęli się. Wpuściłam ich do środka, a potem wyjęłam z zamrażarki słoik rosołu, co został z ostatniej niedzieli. Bo niby obrażona byłam, ale przecież serce babci to nie lodówka. Ono się łatwo rozmraża. Ale jedno wiedzieli już na pewno – że na moje gotowanie trzeba zasłużyć.
Wanda, 63 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zięć dał mi na imieniny gorszy prezent niż rolka papieru. Późno odkryłam, że za tym świstkiem stał niezły pieniądz”
- „Przyszła teściowa zrobiła mi test białej rękawiczki i egzamin z klepania kotletów. Najpierw był śmiech, a potem łzy”
- „Myślałam, że syn zostanie na wsi i przejmie gospodarstwo. Przez miastową dziewuchę zapomniał o swoich korzeniach”









