Nie wiem, może to ja jestem z innej epoki. Ale jak ktoś przychodzi na imieniny do kobiety, która całe życie wszystko ogarniała, gotowała, prała, pomagała z wnukami i jeszcze raz w roku wystawia na stół schab po warszawsku z morelami, to wypada coś konkretnego przynieść, prawda? A nie jakąś zdrapkę ze stacji benzynowej.
Ale cóż. Młodzi dziś mają inne podejście. „Zabawny prezent”, „taki śmieszny”, „z dystansem” – słyszę. No więc ja, Barbara, lat siedemdziesiąt dwa, dystans mam, ale do głupoty. A już szczególnie do głupoty mojego zięcia, który najwyraźniej nie wie, co znaczy „okazać szacunek”.
I właśnie od tego „zabawnego” prezentu wszystko się zaczęło. Od jednej małej zdrapki. Kiedy to się wydarzyło, jeszcze nie wiedziałam, że ten świstek papieru zmieni nie tylko moje konto bankowe, ale też naszą relację. I że zyskałam nowy sposób na to, jak wyciągnąć z życia coś więcej niż emeryturę i ból pleców.
Wcale nie było mi do śmiechu
Zięć wszedł jak zwykle bez pukania. W jednej ręce bukiet tulipanów z marketu, w drugiej – papierowa torebka.
– Sto lat, mamo! – zawołał z uśmiechem, jakby miał dwadzieścia lat, a nie czterdzieści dwa i kredyt na mieszkanie. – Mam coś dla ciebie!
– Mam nadzieję, że to nie kolejny kubek z napisem „Najlepsza babcia świata” – rzuciłam z przekąsem, bo takich miałam już sześć.
– Mam coś lepszego! – roześmiał się. – To coś, co może ci przynieść szczęście.
Wyciągnął z torebki… zdrapkę. Jedną. Taką z tych kolorowych, gdzie niby można wygrać samochód, wakacje albo i milion. Popatrzyłam na to, jakby mi wręczył rolkę papieru toaletowego.
– Ty mnie chyba nie szanujesz, Wiktor – powiedziałam cicho.
– Mamo… no weź, to zabawne! Może wygrasz coś fajnego!
– Zabawne?! Ja się tu narobiłam, tyle ludzi zaprosiłam, a ty mi dajesz… kupon na loterię?! Co ja jestem, baba z kiosku?
– Ale serio, to na szczęście! Taka tradycja, podobno ludzie wygrywają.
– No to sobie kup i zdrap sam – fuknęłam i odłożyłam zdrapkę na komodę obok zapałek i recepty.
Wiktor przez chwilę stał jak zbity pies, po czym wzruszył ramionami i ruszył do salonu.
– Dobra, nie to nie… Ale przynajmniej tulipany ładne, nie? – rzucił z kuchni.
A ja siedziałam przy stole, patrzyłam na tę głupią zdrapkę i czułam, jak coś się we mnie gotuje. Kiedyś to ludzie wiedzieli, co to znaczy prezent. Porządna kawa, apaszka, książka. A teraz? Zgrywa i śmiechy. Tylko że mnie jakoś nie było do śmiechu.
Nie mogłam w to uwierzyć
Dopiero dzień później, kiedy w końcu zebrałam ze stołu ostatnie naczynia po imieninach i w końcu miałam chwilę ciszy, usiadłam w fotelu z herbatą i... spojrzałam na tę zdrapkę. Leżała sobie spokojnie obok pilota, jakby czekała, aż łaskawie zrobię z niej użytek. Westchnęłam i wzięłam ją do ręki. „Zdrap i wygraj!” – krzyczało kolorowe logo.
– No to zdrapię, żeby już mieć z głowy – mruknęłam do siebie, sięgając po starą monetę z portmonetki.
Zdrapałam jedno pole.
– O, trzysta tysięcy.… – mruknęłam z ironią. – Pewnie wygram trzy złote na kolejną zdrapkę.
Zdrapałam drugie.
– Znów trzysta tysięcy … ha! No nie wierzę… – zacisnęłam zęby.
Trzecie. Cisza. A potem głośne „JEZUS MARIA!” i dźwięk upadającej filiżanki. Spojrzałam jeszcze raz. Trzy razy „300 000 zł”. Równo, jak w wojsku. Serce mi waliło jak młotem. Zadzwoniłam do Wiktora. Odebrał od razu.
– Mamo, coś się stało?
– Tak, stało się. Chyba lepiej usiądź.
– No mów!
– Twoja durna zdrapka… Ja chyba naprawdę wygrałam.
– Co?
– Trzy razy trzysta tysięcy. Tak tam jest napisane. Ja nie wiem, czy to możliwe, ale ja… ja wygrałam.
Po drugiej stronie przez chwilę była cisza. A potem:
– Mamo… ja ci to mówiłem! Wiedziałem! Ale to niemożliwe… naprawdę?!
– No chyba nie śnię, co?
Wiktor się roześmiał.
– No to chyba zasłużyłem na kawałek sernika jednak, co?
– Ty? Ty to lepiej przynieś mi coś mocniejszego. Bo jak to się okaże prawdą… to ja cię jeszcze przeproszę.
A jednak to była prawda
Do kolektury poszłam z duszą na ramieniu. Za mną w kolejce chłop z totolotkiem, przede mną babcia z krzyżówką. A ja trzymałam w dłoni świstek warty, jak się później okazało, dokładnie trzysta tysięcy złotych.
– Proszę pani… gratuluję. To jest prawdziwa wygrana. Będą się z panią kontaktować z centrali – powiedział pan zza lady, wyciągając telefon i zapisując coś na komputerze.
– To... to naprawdę? – jęknęłam.
– Naprawdę – kiwnął głową. – Takie rzeczy się zdarzają. Raz na sto tysięcy.
Wyszłam jak w amoku. Na przystanku zadzwoniłam do Wiktora. Odebrał szybko, jakby czekał przy telefonie.
– Mamo?
– Potwierdzone. Trzysta tysięcy.
– No żartujesz…
– Wyglądam ci na taką, co by teraz żartowała?
Zamilkł na chwilę.
– Mamo… ja się tak cieszę! Serio. To super! Naprawdę zasłużyłaś na trochę szczęścia.
– Dobrze, że dodałeś „trochę”, bo nie chcę, żeby mi sodówka uderzyła.
– Wiesz co… może zrobimy coś razem? Może pojedziemy nad morze? Albo w góry?
– Aha. I co jeszcze? Tajlandię i leczenie kręgosłupa w Dubaju?
– No nie no, mamo… Myślałem, że może coś razem przeżyjemy. Jak rodzina.
Zmieszałam się. Od lat się nie spędzaliśmy razem za dużo czasu. Każdy był zabiegany. Praca, dzieci, dom.
– To się zobaczy – rzuciłam. – Na razie muszę to wszystko przetrawić. I przemyśleć.
– Jasne. Jakby co, jestem. No i… przepraszam, że cię wtedy zdenerwowałem z tą zdrapką. Nie chciałem.
Zawiesiłam głos.
– Wiesz co, Wiktor… Jednak należą ci się przeprosiny.
Postanowiłam się odwdzięczyć
Dwa dni później zaprosiłam Wiktora na herbatę. Przyszedł punktualnie, jakby się bał, że zmienię zdanie.
– Siadaj, mam coś dla ciebie – rzuciłam, nalewając herbaty do filiżanek.
Usiadł na kanapie, patrząc na mnie niepewnie. W rękach trzymał pudełko ptasiego mleczka – stara szkoła prezentowa, w końcu.
– Więc… – zaczęłam, patrząc mu prosto w oczy. – Wiem, że nie miałeś złych intencji. I że to był... nietypowy prezent. Ale – tu wyciągnęłam z torebki białą kopertę – uznałam, że skoro los się do mnie uśmiechnął, to może powinnam się tym uśmiechem podzielić.
– Mamo, co ty…?
– Pięćdziesiąt tysięcy. Takie małe zadośćuczynienie za to, że się na ciebie wydzierałam.
On zbielał.
– Mamo… ja tego nie mogę przyjąć.
– Możesz. I przyjmiesz. Nie dla siebie, tylko dla dzieci. Na przyszłość. Na start.
Wiktor otworzył kopertę, popatrzył na kwit z banku i zamilkł.
– Mamo… ja… ja naprawdę nie wiem, co powiedzieć.
– To nie mów. Tylko zrób z tego użytek.
– Ale mamo… ja niczego od ciebie nie oczekiwałem. Nie po to ci dałem tę zdrapkę.
– No właśnie dlatego to zrobiłam. Bo niczego nie żądałeś, na nic nie liczyłeś. To się ceni.
– Dziękuję. Naprawdę… dziękuję.
Patrzyłam, jak wkłada kopertę z powrotem do kieszeni i wstaje. Chyba pierwszy raz od dawna widziałam go tak wzruszonego.
– A teraz idź. I kup dzieciom coś fajnego.
Zaskoczyli mnie tym
Minął miesiąc. Siedziałam w kuchni i czytałam gazetę, popijając kawę z mlekiem, kiedy Wiktor znów wpadł jak burza. Tym razem z całą trójką dzieci. Najmłodsza, Zosia, zaraz przybiegła do mnie i uścisnęła mnie tak, że aż okulary mi się przesunęły.
– Babciu! A tata mówił, że to dzięki tobie mamy takie super biurka i laptopy!
– Zosia… – syknął Wiktor, ale było za późno. Starszy, Kamil, już się dołączył.
– I że jeszcze może coś zostanie na obóz sportowy!
Uśmiechnęłam się, ale podniosłam wzrok na Wiktora.
– Coś mi się wydaje, że się wygadałeś.
– Mamo… one mnie cisnęły, skąd nagle tyle rzeczy. Powiedziałem prawdę. Że babcia wygrała w zdrapce i postanowiła się podzielić.
– No to przynajmniej już wiedzą, że nie wszystko spada z nieba.
– Właśnie dlatego chciałem, żebyś to usłyszała. Dzieci, pamiętacie, co mówiłem?
Trójka głów kiwała głowami.
– Że babcię trzeba szanować, bo ma więcej rozumu niż nas troje razem.
Zaśmiałam się.
– No to żeście wymyślili komplement.
– A tak serio, mamo – Wiktor usiadł przy stole. – To chcemy ci coś powiedzieć. Nie tylko „dziękuję”. Bo to za mało. Chcemy ci dać coś od siebie.
Wyciągnął z plecaka małą, czerwoną kopertę. Otworzyłam. W środku był rysunek – ja na kanapie, dzieci dookoła, a nad nami napis: „Babcia nasz skarb”.
– Tego nie wydasz – szepnął Wiktor. – Ale może powiesisz?
– Powieszę – odparłam cicho. – Tuż obok zdrapki.
Chodziło o gest
Zawiesiłam ten rysunek w ramce nad kuchennym stołem. Obok, tak jak obiecałam, przykleiłam zdrapkę. Wiktor dzwonił teraz częściej. Nie tylko z pytaniem, czy dzieci mogą wpaść. Sam też siadał na herbatę. Rozmawialiśmy więcej niż przez ostatnie pięć lat.
– Mamo, może pojedziemy latem gdzieś razem? My, ty, dzieci?
– Może. Zobaczymy. Ale na pewno nie pod namiot.
– Bez przesady, mamo. Myślałem bardziej o domku na Mazurach.
– Aha. To już się zastanowię.
Uśmiechaliśmy się częściej. Może to te pieniądze coś zmieniły, ale ja wierzę, że bardziej to gest. Że on, mimo swojej śmiesznej zdrapki, potrafił potem stanąć na wysokości zadania.
A dzieci? Dzieci dostały po sto tysięcy każde. Na specjalne konto. Będą miały, gdy dorosną. Gdy już nie będzie ani zdrapek, ani może nawet mnie. Ale najważniejsze, że będą wiedzieć, skąd się to wzięło.
Nie z nieba. Nie z prezentu. Tylko z tego, że ktoś ich kochał. I że jedno małe „mamo”, wypowiedziane z szacunkiem i wdzięcznością, może otworzyć serce – nawet tak stare i uparte jak moje.
A Wiktor? Cóż. Chyba przestaję mówić o nim „ten mój zięć”. Zaczynam mówić po prostu: mój Wiktor.
Barbara, 72 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Straciłem pracę i byłem załamany. Żona skrywała na koncie sporą sumkę, ale nie zamierzała mi o tym mówić”
- „Nie obchodzi mnie, że ma żonę. Mówią, że na cudzym nieszczęściu nic się nie zbuduje, ale mi wystarcza bycie kochanką”
- „Na grób kupiłam plastikowe chryzantemy za 10,99, bo nie stać mnie na wieniec. Wstyd mi, że oszczędzam na zmarłych”





