Nie wiem, kiedy dokładnie to się stało, że świat tak bardzo przyspieszył, a ja zostałam z tyłu. Może wtedy, gdy Wiesiek zgasł we śnie, bez słowa pożegnania. Może wcześniej, kiedy Marek po maturze wyniósł się do miasta i już nigdy nie wrócił na dłużej. A może dopiero niedawno, kiedy po raz pierwszy musiałam wybierać między rachunkiem za prąd a wiązanką na grób.

Mam na imię Zofia, mam siedemdziesiąt pięć lat. Od dwunastu lat co roku 1 listopada idę na cmentarz, na grób Wieśka, mojego męża, z którym przeżyłam czterdzieści dwa lata. Tego samego dnia zapalam też znicze rodzicom. Pamięć to przecież obowiązek. Tak nas uczono. Tak się robiło. Nie wybaczyłabym sobie, gdybym któregoś roku od tego odstąpiła.

Kiedyś to wyglądało inaczej. Kiedy Marek był mały, nosił znicze, śmiał się, dopytywał o dziadka, którego nigdy nie znał. Potem gdy miał już własne dzieci, przyjeżdżali wszyscy – Natalka biegała między grobami z kolorowym zniczem, a Kuba niecierpliwił się, że zimno. A ja... ja byłam wtedy szczęśliwa. Spełniona. Pamiętam, jak kupowaliśmy duże wieńce i robiliśmy z dziećmi wiązanki z kolorowymi wstążkami.

W tym roku... w tym roku musiałam kupić gotowiec z marketu. Najtańszy, 10,99. Plastikowe chryzantemy i wątła świeczka, ledwie się paląca. Wzięłam go, bo był na promocji, a emerytura to nie majątek. Zresztą – Marek znów nie przyjedzie. "Nie da rady, mamo". Natalka chora, Kuba się nie odzywa.

Patrzyłam dziś na ten wieniec i czułam jeszcze większą tęsknotę za dawnymi czasami. Mam poczucie winy. Że oszczędzam na zmarłych. Że już nawet dla nich nie jestem w stanie być tą samą Zofią co kiedyś. A może po prostu... to już nikomu niepotrzebne?

Rodzina nie miała dla mnie czasu

– Marek, tylko chciałam się upewnić, czy na pewno nie przyjedziesz... – powiedziałam do słuchawki, starając się, żeby mój głos brzmiał lekko, tak... niezobowiązująco.

Po drugiej stronie zapadła chwila ciszy, a potem westchnienie.

– Mamo, naprawdę chciałem, ale u Natalki gorączka, a w pracy zawalili nas robotą. Sama rozumiesz.

Rozumiem. Tak, oczywiście, że rozumiem. Przecież nie ma czasu. Nie dla mnie.

– Oczywiście, kochanie – odpowiedziałam miękko, choć w środku poczułam, jak coś we mnie się kurczy. – Zdrowie najważniejsze. Ja tylko tak, dla tradycji pójdę... sama.

– Mamo, przykro mi. – Brzmiał, jakby naprawdę tak było.

– W porządku, Marek. Nie martw się. Położę kwiaty, zapalę znicz. Jak co roku. Tata zrozumie – uśmiechnęłam się gorzko, choć on nie mógł tego zobaczyć. – A Natalce daj herbatki z maliną.

– Dobrze, mamo. Kocham cię. Zadzwonię, jak się trochę ogarnie. Trzymaj się.

Rozłączył się pierwszy. Siedziałam jeszcze chwilę z telefonem w dłoni. Ekran zgasł, jakby nawet urządzenie uznało, że nie ma tu już nic do powiedzenia.

Czułam się taka samotna

Spojrzałam na zdjęcie na półce – Marek, jeszcze mały chłopiec, trzymający Wieśka za rękę. Obaj uśmiechnięci, szczęśliwi. Tyle światła w tych oczach. A teraz? Podeszłam do okna. Za szybą szarość, liście tańczące na wietrze, i znajomy dźwięk śmieciarki. Kiedyś, o tej porze roku, szukałam już w szafie grubych płaszczy dla wnuków, bo przecież "na cmentarzu zawsze wieje". Dzieci były w moim mieszkaniu, jadły moje ciasto drożdżowe, śmiały się, krzyczały, że znicz im zgasł.

Dziś w kuchni były tylko dwie bułki i niedopita herbata. Przestałam piec. Bo i dla kogo? Czasem próbuję się oszukiwać. Że Marek ma życie, że nie można go zatrzymać. Że wnuki mają swoje sprawy. Że ja miałam swoje, kiedy byłam w ich wieku. Ale wtedy przypominam sobie, że mimo wszystko – dzwoniłam do mamy, piekłam jej sernik, prowadziłam do lekarza. A teraz?

Teraz są promocje w dyskoncie. I najtańszy znicz za 2,99. I milczenie. Nie mam pretensji. A przynajmniej staram się ich nie mieć. Ale czasem... czasem człowiek po prostu czuje się tak bardzo samotny.

Przepełniał mnie żal i wstyd

Było zimno. Nieprzyjemnie, wilgotno, tak jak tylko potrafi być w listopadzie – bezlitośnie szaro. Szelest liści pod nogami zagłuszał moje myśli. Cmentarz tętnił życiem, paradoksalnie – jak co roku. Ludzie z siatkami zniczy, z wielkimi wiązankami, dzieciaki krzyczące, dorośli popędzający je szeptem.

Szłam powoli między grobami. Pachniało parafiną i mokrym mchem. W końcu dotarłam pod grób Wieśka. Nasz grób. Jeszcze kiedyś był „nasz” dom, „nasz” stół, teraz został tylko „nasz” grób. Położyłam tani wieniec na środku. Poprawiłam go, choć nie było czego poprawiać – był krzywy i taki... lichy. Zapaliłam znicz, ale płomień był słaby.

– Wiesiu... wybacz – szepnęłam, siadając na zimnej ławce. – Nie stać mnie już na te wielkie wiązanki. Pamiętasz, jak co roku wszystko musiało być perfekcyjne? Złote liście, kasztany, pękate wieńce. Teraz... tylko tyle.

Rozejrzałam się. Sąsiednie groby lśniły. Nawet ten po lewej, który przez lata nikt nie odwiedzał, teraz miał kwiaty. Mój wyglądał... biednie. Jakby zmarli też mogli się wstydzić.

– Przepraszam – powiedziałam cicho. – Chciałam lepiej. Ale nie było mnie już stać.

Wiatr przyniósł śmiech dzieci. Cudzych. A ja siedziałam. I patrzyłam, jak płomień znicza walczy z wiatrem. I myślałam – czy to wszystko jeszcze ma sens?

Ktoś mnie dostrzegł

Poprawiałam ten nieszczęsny wieniec już któryś raz. Przekładałam plastikowe chryzantemy z lewej na prawą, potem z powrotem. Ale im dłużej je układałam, tym bardziej wydawały mi się sztuczne. Nie dlatego, że były z plastiku. Po prostu... nic w nich nie było prawdziwego.

– Przepraszam… – usłyszałam nagle za plecami cichy głos.

Odwróciłam się. Stała przede mną młoda dziewczyna – może dwadzieścia parę lat. Miała na sobie prostą kurtkę i trzymała w rękach maleńki bukiecik z wrzosów.

– Tak? – spytałam nieco zaskoczona.

– Czy to pani zawsze miała tu taki ładny grób? – uśmiechnęła się nieśmiało. – Pamiętam z dzieciństwa… Mama zawsze mówiła: „Zobacz, ta pani to ma najładniejszy grób. Wszystko zrobione z sercem”.

Zamilkłam. Patrzyłam na nią, próbując coś powiedzieć, ale głos uwiązł mi w gardle.

– Naprawdę? – wyszeptałam w końcu.

– Tak. I wie pani… proszę. To ode mnie – wyciągnęła do mnie bukiecik. – Mama zmarła dwa lata temu. Robię dziś wszystko sama, ale zostało mi trochę wrzosów. Pomyślałam, że pani się ucieszy.

Wzięłam kwiaty do rąk. Małe, delikatne. Jak wspomnienia. Jak wszystko, co ważne.

Dziękuję – powiedziałam cicho. – Naprawdę... dziękuję.

Dziewczyna uśmiechnęła się tylko i odeszła w stronę głównej alei, zostawiając mnie samą. Ale to już nie była ta sama samotność. Siedziałam jeszcze długo, trzymając bukiecik na kolanach. Ktoś pamiętał. Ktoś mnie dostrzegał.

Wystarczył jeden gest

Kiedy weszłam do mieszkania, wciąż trzymałam ten bukiecik, jakby był zrobiony ze szkła. Nie chciałam go odłożyć. Nie od razu. Zdjęłam płaszcz, czapkę, odwiesiłam szalik. Całe to rozbieranie zajęło mi dłużej niż zwykle. Zrobiłam sobie herbatę – mocną, czarną. I usiadłam w fotelu pod oknem. Tak, jak zawsze. Tylko że dziś... coś się zmieniło.

Patrzyłam na zdjęcia – Wiesiek w mundurze strażackim, Marek na komunii, wnuki na tle choinki sprzed dziesięciu lat. Wszystko takie dalekie, jakby nie moje. A jednak – to się wydarzyło. Byliśmy. Kochaliśmy się. Trzymaliśmy za ręce. I ktoś to zauważył. Dziewczynka, która teraz jest kobietą. Która zapamiętała grób mojego Wieśka. Że był zadbany, że był „ozdobiony z sercem”. Powiedziała to. Tak po prostu.

Złapałam się na tym, że się uśmiecham.

– Wiesiu… słyszałeś? – powiedziałam cicho w stronę ściany, gdzie zawsze wisiało jego zdjęcie. – Widzisz? Ktoś pamiętał. Ktoś to docenił.

Po policzku spłynęła mi jedna łza. Ciepła, ale nie gorzka. Zamknęłam oczy. Wystarczyło jedno zdanie, jeden mały gest. A człowiek nagle czuje, że jest częścią świata, a nie tylko cieniem.

To było dla mnie bardzo ważne

Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Przekładałam się z boku na bok, liczyłam tykanie zegara, słuchałam świstów starego kaloryfera. Ale to nie była ta sama bezsenność co zwykle. Tym razem nie bolało tak mocno.

Patrzyłam w sufit i myślałam: może Marek kiedyś jednak przyjedzie. Może Natalka przypomni sobie moje imieniny. Może Kuba napisze wiadomość, choćby z błędem ortograficznym. A może nie. Może nic się nie zmieni. Ale dzisiaj... dzisiaj wydarzyło się coś dobrego. Małego jak wrzos, a jednak wielkiego. I już nikt mi tego nie odbierze.

Na stoliku, obok zegarka, położyłam ten bukiecik. Trochę zwiędły, pachniał jeszcze lasem. Co chwilę zerkałam na niego, jakby miał mi przypominać, że jestem. Że nawet jeśli świat pędzi, to gdzieś w jego tle jestem ja. I ktoś, choćby jeden człowiek, widział mój cień.

Usiadłam jeszcze raz przy oknie. Za szybą – czarne niebo i odblaski lamp. Cicho powiedziałam do siebie:

– Może nie chodzi o wielkie wieńce, o znicze, o marmury. Może chodzi o to, żeby ktoś pamiętał. I powiedział to, zanim będzie za późno.

A potem zgasłam światło. I po raz pierwszy od dawna zasnęłam spokojnie.

Zofia, 75 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: