Mama powtarzała mi to zdanie częściej niż „kocham cię”. Zawsze, gdy starałam się być samodzielna, słyszałam, że bez mężczyzny nie dam sobie rady. Że będę nieszczęśliwa, samotna i biedna. W jej świecie kobieta bez faceta była porażką. A ja, choć dorosłam już dawno, wciąż musiałam tłumaczyć się z tego, że nie mam partnera, nie planuję ślubu i nie zamierzam nikomu gotować zupy. Nie dlatego, że nie wierzę w miłość, ale dlatego, że nie chcę żyć z kimś tylko po to, by udowodnić mamie, że się „nadaję”.
– No i co ty teraz zrobisz? – spytała mama, kiedy rozpakowywałam ostatni karton w swoim wynajętym mieszkaniu.
Stała oparta o framugę drzwi, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Jej wzrok przesuwał się po pustych ścianach i niedomalowanej podłodze, jakby widziała tu zapowiedź klęski. A ja, zamiast czuć dumę, że sama załatwiłam umowę, przeniosłam meble i urządziłam przestrzeń po swojemu, poczułam się jak idiotka.
– Będę żyć – odpowiedziałam, celowo wesoło.
– Sama? Jak ty sobie sama poradzisz? – rzuciła z niedowierzaniem. – Nie boisz się wracać po ciemku? A jak ci coś w łazience przecieknie? Zadzwonisz po sąsiada? Który sąsiad ci pomoże?
Miałam ochotę odpowiedzieć, że zadzwonię po hydraulika, tak jak robią to dorośli ludzie. Ale wiedziałam, że nie o przeciekający kran jej chodzi. Chodziło o to, że nie było faceta. Faceta, który wniósłby lodówkę, przykręcił karnisz, a najlepiej – wziął mnie za żonę. Mama nie wyobrażała sobie życia bez mężczyzny, więc nie pojmowała, jak jej własna córka może nie potrzebować nikogo.
– Wiesz, co ja bym dała, żeby móc znów być młoda… – westchnęła, jakby to miało mnie przekonać.
– Mamo, ja naprawdę jestem szczęśliwa – odpowiedziałam. – I nie potrzebuję faceta, żeby to potwierdzić.
Spojrzała na mnie z takim politowaniem, jakby właśnie usłyszała, że postanowiłam żyć w piwnicy z kotem.
Kiedy w końcu kogoś sobie znajdziesz?
Nie było rodzinnej imprezy, na której nie usłyszałabym pytania: – A ty, kochanie, kiedy w końcu kogoś sobie znajdziesz? Czasem padało to zaraz po „smacznego”, zanim jeszcze zdążyłam zjeść zupę. Moje kuzynki przyprowadzały partnerów, którzy dzielnie odpowiadali na pytania o pracę, kredyt i plany ślubne. Ja siadałam sama i słuchałam, jak ciotka Krysia z zacięciem komentuje mój wygląd.
– Ładna jesteś. Mądra też. No ale sama wiesz… zegar tyka – mówiła przy trzecim kieliszku wina, a ja miałam ochotę wstać i wyjść.
Kiedyś próbowałam ich posłuchać. Umawiałam się na randki przez aplikacje, choć czułam się tam jak na targu. Zamiast zainteresowania rozmową – pytania o to, czy lubię dzieci, czy planuję ślub i czy potrafię gotować. Jeden facet, który zaprosił mnie do kina, miał nawet czelność stwierdzić:
– Fajna jesteś. Tylko szkoda, że taka niezależna. Takie kobiety trudno się „prowadzi”.
– Prowadzi to się psa na smyczy – odpaliłam i wyszłam bez pożegnania.
Po kilku takich spotkaniach miałam dość. To nie była miłość. To było udawanie, że jestem kimś, kim nie jestem, żeby przypodobać się ludziom, którzy wcale mnie nie znali. Wracałam z tych randek i czułam się nie jak kobieta, która kogoś poznała, tylko jak ktoś, kto siebie zdradził. I tylko dlatego, że mama i ciotki uznały, że moje życie w pojedynkę to jakaś anomalia.
Kobieta potrzebuje kogoś do życia
On miał na imię Bartek i był dokładnie takim facetem, jakiego moja mama chciałaby mi podsunąć pod nos. Uprzejmy, pracowity, dobrze zarabiający. Nosił eleganckie płaszcze, pachniał drogimi perfumami i mówił, że kobieta powinna być jego „partnerką, ale nie zapominać o swojej kobiecości”.
Zaczęło się niewinnie – spotkania na kawę, spacer po parku, kino. Mama była zachwycona, gdy tylko wspomniałam, że z kimś się widuję. Nie minął miesiąc, a już zapraszała go na obiad, piekąc schab ze śliwką, jakby Bartek miał zostać jej zięciem jeszcze przed deserem.
– Wreszcie ktoś konkretny – powiedziała, poprawiając mi włosy, gdy szykowałam się na spotkanie. – Nie zmarnuj tego.
Więc nie marnowałam. Chodziłam na te randki, uśmiechałam się, rozmawiałam o tym, co lubię, choć wiedziałam, że on tego nie rozumie. Gdy powiedziałam, że lubię być sama, zamyślił się i rzucił:
– Ale po co? Przecież kobieta potrzebuje kogoś do życia. Sama się nie przytulisz.
Byliśmy razem trzy miesiące. Mama promieniała. Ja gasłam. Coraz rzadziej śmiałam się tak naprawdę. Przestałam wychodzić sama na spacery, bo on uznał, że to „dziwne”. W końcu, pewnego wieczoru, gdy przy kolacji skrytykował moją sukienkę jako „mało kobiecą”, coś we mnie się zbuntowało.
– Bartek, ja nie chcę być z kimś, kto mnie ciągle poprawia – powiedziałam. – A najbardziej nie chcę być z kimś tylko po to, żeby inni mogli mi bić brawo.
Wyszedł. Mama nie mówiła do mnie przez dwa tygodnie.
Czułam, że wreszcie jestem sobą
Po Bartku nie było mi smutno. Nie płakałam, nie analizowałam, co poszło nie tak. Czułam tylko ogromną ulgę. Jakbym wreszcie mogła wziąć głęboki oddech i wrócić do siebie. Do mojego rytmu, do moich myśli. Do spokoju, który nie wymagał niczyjej akceptacji. W weekend poszłam do lasu. Sama. Bez planu, bez telefonu. Usiadłam na pniu i słuchałam ciszy. Ludzie mówią, że samotność to pustka. Ja wtedy zrozumiałam, że to właśnie ona daje mi wolność.
W pracy znów zaczęłam się uśmiechać. Kiedy koleżanka powiedziała mi, że promienieję, odpowiedziałam: – Rozstałam się. Popatrzyła na mnie jak na wariatkę, ale ja czułam, że wreszcie jestem sobą. Wieczorami wracałam do mojego mieszkania, gdzie nie czekał na mnie nikt, kto wymagał mojej atencji. Zamiast kolacji na czas i idealnego makijażu – był ciepły koc, książka i herbata. I to było dobre. Moje. Mama nie rozumiała.
– Nie wkurza cię, że jesteś sama? – zapytała wprost, gdy przyszła na imieniny.
– A ciebie nie wkurza, że jesteś z kimś, kto od trzydziestu lat cię nie słucha? – odbiłam piłeczkę.
Zamilkła. I choć udawała, że jej to nie ruszyło, widziałam w jej oczach cień czegoś, czego wcześniej nie widziałam. Może zazdrości? Może pytania, które nigdy nie przeszły jej przez gardło? Wtedy po raz pierwszy poczułam, że może wcale nie jestem „inna”. Może po prostu żyję po swojemu.
I to naprawdę wystarczy
Kiedy powiedziałam mamie, że nie planuję mieć dzieci, najpierw myślała, że żartuję. Potem, że to jakiś przejściowy bunt. A kiedy zrozumiała, że mówię poważnie, spojrzała na mnie tak, jakby zobaczyła w swoim salonie obcego człowieka.
– Ale jak to? – zapytała szeptem. – To po co ty właściwie żyjesz?
Westchnęłam. Ile razy można tłumaczyć, że nie każdy chce dzieci, tak jak nie każdy lubi kawę, koty albo disco polo?
– Dla siebie, mamo. I to naprawdę wystarczy.
Jej świat był prosty: najpierw matura, potem chłopak, ślub, dzieci, remont, kredyt, wnuki. Wszystko poukładane w równych szufladkach, każda z przypisaną etykietą. A ja byłam jak rozrzucone rzeczy po przeprowadzce – niepasująca do żadnego schematu.
– Ty jeszcze zmienisz zdanie – powtarzała z uporem godnym lepszej sprawy. – Przyjdzie taki dzień, że się obudzisz i będziesz żałować.
Może. Ale czy mam żyć dzisiaj tak, jakby jutro miało mnie ogarnąć poczucie winy? Czy mam wiązać się z kimkolwiek, byleby tylko nie zostać „starą panną”? Mama nigdy nie powiedziała tego wprost, ale widziałam w jej oczach zawód. Jakby to, że nie spełniam jej marzeń, było moją największą życiową porażką. A ja nie chciałam żyć według cudzych oczekiwań.
– Czasem mam wrażenie, że ty w ogóle nie wiesz, kim ja jestem – powiedziałam jej kiedyś cicho.
– Wiem – odpowiedziała. – I właśnie dlatego się martwię.
A może nie dlatego się martwiła, tylko dlatego, że nie potrafiła zaakceptować, że jestem wolna.
Dziś nie walczę już z mamą
Nie przekonuję jej, że moje życie ma sens bez pierścionka na palcu i dziecięcego wózka w przedpokoju. Przestałam udowadniać, że nie jestem nieszczęśliwa tylko dlatego, że nie dzielę łóżka z mężczyzną. Nie chcę już słyszeć: „jeszcze zmienisz zdanie”, ani tego podszytego litością: „jeszcze ci się ułoży”. Bo ułożyło się. Tylko nie tak, jak ona by chciała.
Mam pracę, którą lubię. Mam znajomych, z którymi mogę rozmawiać godzinami. Mam swój rytm dnia, swoje przyzwyczajenia, swój świat. Wracam do domu, gdzie wszystko jest tak, jak lubię. Nie słyszę trzaskania drzwiami, nie muszę robić kolacji „dla dwojga”, jeśli nie mam ochoty. Kiedy chcę wyjechać – wyjeżdżam. Kiedy chcę zostać – zostaję. Nie czekam na pozwolenie.
Czasem jest mi smutno. Czasem tęsknię za bliskością. Ale to nie jest powód, by wiązać się z kimkolwiek. Tylko po to, żeby było komu donieść siatki z zakupami czy wkręcić żarówkę. Albo, żeby mama mogła w końcu powiedzieć sąsiadce: „Moja też wyszła za mąż”. Nie chcę żyć, żeby zadowolić innych. Żyję, żeby zadowolić siebie. A jeśli kiedyś spotkam kogoś, kto będzie pasował do mojego życia – fajnie. Jeśli nie – też będzie dobrze. Mama już o tym nie mówi. Może się poddała, może zrozumiała. A może po prostu zbyt długo czekała, aż przestanę być sobą.
Iwona, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na moim prawie wszyscy goście pokazali klasę. Matka stwierdziła, że nie będzie patrzeć na to, jak marnuje sobie życie”
- „Podsłuchałam rozmowę matki i cały świat runął. Okazało się, że ojciec był kimś zupełnie innym, niż do tej pory myślałam”
- „Matka zrobiła z mojego ślubu teatr, a ja tańczyłam, jak mi zagrała. Dopiero po latach zrozumiałam, że to wszystko moja wina”









