Mam na imię Teresa. Mam sześćdziesiąt dwa lata i całe życie byłam typem kobiety, która zawsze wszystkim pomaga. Nie narzekałam, nie odmawiałam, robiłam swoje. Gdy moja córka w zeszłym roku rozstała się z mężem i powiedziała, że na czas rozwodu wprowadzi się z dziećmi do mnie „na miesiąc”, nie miałam serca odmówić. W końcu to tylko cztery tygodnie, prawda? Teraz jednak mija już rok, a ja wciąż słyszę „mamo, tylko jeszcze chwilkę”. I choć kocham wnuki nad życie, czuję, że już dłużej nie dam rady. Bo nikt nie widzi, jak bardzo jestem zmęczona.
My tylko na chwilę
– Mamo, my tylko na chwilę, naprawdę. Miesiąc, góra dwa. Muszę stanąć na nogi, ogarnąć rozwód i poszukać mieszkania – powiedziała Ewelina, wpychając walizkę do mojego przedpokoju.
Za nią do mieszkania wbiegła Zosia, lat cztery, i Jaś, dwa lata młodszy. W rękach trzymał brudną maskotkę, którą natychmiast rzucił na mój dywan. Córka nawet nie zdążyła się rozejrzeć, już zaczęła mówić przez telefon do swojej prawniczki. Patrzyłam, jak dzieci rozbierają się same, zostawiając buty w dwóch różnych kątach i kurtki na moim fotelu. Nie zaprotestowałam. Położyłam torbę Eweliny na krzesło i zapytałam, czy wypić z nią herbatę.
– Nie mam teraz czasu, mamuś. Muszę się połączyć z Martą, bo chcemy ustalić, co z podziałem mieszkania. Możesz zerknąć na dzieci? Dasz im jakiś soczek, może banana?
I poszła do mojego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Stałam przez chwilę, w rękach trzymając brudny śliniaczek. W kuchni wstawiłam wodę na herbatę, ale nim zdążyła się zagotować, musiałam już wycierać rozlaną wodę z podłogi, bo Zosia postanowiła „nauczyć misia pływać w zlewie”.
Wtedy jeszcze myślałam, że to naprawdę tylko na chwilę. Że pomogę, a potem znowu będę mogła czytać książki przy herbacie i spokojnie spać.
– Teresa, dasz radę – powiedziałam sama do siebie, patrząc w kuchenne okno. – To przecież tylko miesiąc.
Moje życie się zmieniło
Pierwsze dni były jak wielka fala. Wszystko działo się szybko – poranki zaczynały się o szóstej, bo Jaś budził się równo ze wschodem słońca, a Zosia zaraz po nim. Wpadały mi do łóżka z krzykiem: „babciu, pobudkaaaa!” i rozgrzebywały kołdrę jak szczeniaki. Ewelina mówiła, że musi się wyspać, bo później jedzie na spotkania w sprawie pracy. Więc dzieci były całe dnie ze mną. Na początku nawet się cieszyłam – dawno nie miałam ich tak blisko. Zosia pomagała mi mieszać ciasto, Jaś bawił się klockami pod stołem.
Tylko że po kilku dniach nie miałam już siły po raz dziesiąty ścierać z podłogi plam z kakao, ani udawać, że nie widzę czekoladowych odcisków palców na mojej beżowej ścianie. Z kuchni zrobiła się jadalnia, pokój zabaw i pralnia w jednym. Moje firanki posłużyły do zabawy w duchy, a ściany w przedpokoju – do rysowania kotków, których nijak nie da się zmyć. Mówiłam Ewelinie, żeby coś z tym zrobiła, ale zawsze miała wymówkę: że była zmęczona, że rozmowa się przeciągnęła, że dzieci są „tylko dziećmi”.
– Jak ci to przeszkadza, mamo, to po prostu nie patrz. Przemalujemy kiedyś.
„Kiedyś”. To słowo zaczęło mnie coraz bardziej drażnić. Bo moje dziś zaczynało się od bajzlu i kończyło zmywaniem po kolacji, kiedy córka przewijała Instagram, a dzieci rozkładały zabawki na cały pokój. Miałam wrażenie, że to moje życie się zmieniło, a nie jej.
Czy ona mówiła o mnie?
Złapałam się na tym, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz usiadłam sama w ciszy z herbatą. Zawsze coś – albo płacz, albo krzyk, albo bajka dudniąca z tabletu Eweliny. Wieczorem, gdy dzieci już spały, próbowałam sobie ten czas wywalczyć. Cicho, na palcach, przemykałam do kuchni, zalewałam herbatę i marzyłam, że wypiję ją gorącą. Bez przerywania. Ale zawsze coś.
– Mamo, a zrobiłabyś mi jeszcze kanapkę? Nic nie jadłam cały dzień – mówiła Ewelina, wychodząc z telefonu przy uchu.
– Mamo, a gdzie moje legginsy w kratkę? Jutro rano mam spotkanie, nie mam się w co ubrać!
Albo nagle Jaś zaczynał płakać, bo coś mu się przyśniło, i leciałam do pokoju, tuląc go, głaszcząc, szeptając, że wszystko dobrze. Gdzieś po drodze zapomniałam, że ja też istnieję. Kiedyś lubiłam wieczory. Ciepłe światło w kuchni, stary kubek, który dostałam od Henia na Dzień Kobiet trzydzieści lat temu. Lubiłam ten moment, kiedy mogłam zamknąć oczy i poczuć, że nikt już nic ode mnie nie chce. A teraz nawet herbaty nie mogłam dopić, bo ciągle coś. Któregoś wieczoru, gdy położyłam się zmęczona, usłyszałam zza ściany cichy śmiech Eweliny. Rozmawiała z kimś przez telefon, zachichotała, rzuciła: – Oj, daj spokój, przecież ja mam teraz darmową pomoc pod ręką. Zamarłam. Serce mi zaczęło bić jak oszalałe. Darmową pomoc? Czy ona… czy ona mówiła o mnie?
To już nie był mój dom
Od tamtego wieczoru zaczęłam patrzeć inaczej. Na talerze po kolacji zostawione na stole. Na skarpetki dzieci rzucone w kącie. Na Ewelinę, która całe dnie biegała z telefonem, niby wciąż załatwiając coś ważnego, a jednak nieprawdopodobnie często przewijając zdjęcia w mediach społecznościowych. Zastanawiałam się, jakim cudem to się stało, że ja – kobieta, która całe życie była gospodynią we własnym domu – nagle czułam się jak pomoc domowa w cudzym. Bo to już nie był mój dom. To był dom dzieci, ich zabawek, krzyków, bajek i Eweliny dramatów. Ja tylko sprzątałam po tym wszystkim. I gotowałam.
– Zrobiłabyś im naleśniki? Ty masz taką rękę do ciasta, a mnie nie wychodzą – prosiła Ewelina.
– Mamo, przecież ty zawsze wszystko ogarniesz, ja jestem wypompowana, ledwo żyję…
Tylko że ja też ledwo żyłam. Rano robiłam dzieciom śniadanie, potem odprowadzałam Zosię do przedszkola, z Jasiem spędzałam całe dni, układałam klocki, czytałam bajki, gotowałam obiad, po południu odbierałam Zosię i znów cały dom stawał na głowie. Wieczorem sprzątanie, pranie, przygotowanie kolacji, kąpiel dzieci. A potem herbata. Zimna. I łzy. Cicho, żeby nikt nie widział. Ewelina mówiła czasem: – Jak dobrze, że mam cię, mamo. Ale nigdy nie pytała, czy ja tego chcę. Czy ja w ogóle jeszcze daję radę. Miałam wrażenie, że powoli przestaję być człowiekiem. Byłam funkcją.
Siedziałyśmy w kuchni, dzieci już spały. Ewelina scrollowała telefon, a ja mieszałam herbatę, chociaż nie miałam ochoty jej pić. Byłam zmęczona, zmęczona jak nigdy w życiu. Dom. Mój dom był teraz placem zabaw i pralnią. Nawet nie pamiętałam, kiedy ostatnio włączyłam radio, poszłam do biblioteki, usiadłam w fotelu z książką.
– Ewelina… kiedy ty się wyprowadzasz? – zapytałam cicho.
Cisza. Spojrzała na mnie, jakby nie rozumiała pytania.
– Przecież mówiłaś, że mogę zostać, dopóki nie stanę na nogi.
– Minął prawie rok. A ja… ja się rozpadam.
Chcę wrócić do siebie
Kiedyś myślałam, że jestem niezniszczalna. Że jako matka, a potem babcia, mam nieskończone zasoby sił i cierpliwości. Że nie potrzebuję niczego, prócz zdrowia i świętego spokoju. Ale święty spokój, jak się okazuje, jest towarem luksusowym. Tak rzadkim, że zapomniałam, jak smakuje.
Rano, kiedy Zosia oblała sokiem kanapki, a Jaś wrzeszczał, bo nie chciał założyć skarpetek w pingwiny, zamiast się uśmiechnąć, po prostu wyszłam do łazienki i zamknęłam drzwi. Na klucz. Usiadłam na krawędzi wanny i po raz pierwszy od miesięcy pozwoliłam sobie po prostu płakać. Cicho, bezgłośnie, z bezradności. Bo to nie była już irytacja czy zmęczenie. To była rozpacz. Po południu Ewelina powiedziała, że dostała odpowiedź z jednej z agencji mieszkaniowych. Jest kawalerka do wynajęcia. Nie tania, ale możliwa do ogarnięcia. Patrzyła na mnie niepewnie.
– Jeśli powiesz, że mam jeszcze zostać, to zostanę – powiedziała, opuszczając wzrok.
– Nie – odpowiedziałam, głaszcząc wnuczkę po głowie. – Myślę, że obie potrzebujemy przestrzeni. I czasu, żeby znów się lubić.
Nie powiedziała nic. Przytuliła mnie. I to też było po raz pierwszy od dawna. Nie wiem, ile jeszcze bym wytrzymała. Może tydzień, może miesiąc. A może już wcale. Ale wiem jedno – chcę wrócić do siebie. Do swoich myśli, swoich rytuałów, do ciszy. Do kubka herbaty wypitej do końca.
Teresa, 62 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Urabiałam sobie ręce po łokcie, by zapewnić córce godne życie. Nie sądziłam, że wyrośnie z niej taka niewdzięcznica”
- „Córka rzuciła pracę i przyjechała do mnie z jedną walizką. Mówiła, że to na chwilę, ale ja czułam pod skórą coś złego”
- „Nie mogłam patrzeć, jak rozpada się małżeństwo mojej córki. Skłamałam dla dobra sprawy, ale wyszła z tego katastrofa”









