Byłam z córki naprawdę dumna. Gdy mówiła, że chce zostać prawnikiem, serce mi rosło. Widziałam ją oczami wyobraźni – w todze, z kodeksem w ręku, na sali sądowej, błyskotliwie broniącą niewinnych. Czułam, że wychowałam mądrą, odpowiedzialną kobietę. Inni też to dostrzegali – sąsiadki kiwały z uznaniem głowami, wszystkie ciotki chwaliły ją przy każdej rodzinnej okazji, a, jak każda matka, pękałam wtedy z dumy. Gdy rozpoczęła studia prawnicze, miałam łzy w oczach. Tylko że już po miesiącu wszystko runęło jak domek z kart i nikt mnie na to nie przygotował.

Ten pomysł przyszedł niespodziewanie

– Mamo, ja to chyba pójdę na prawo – powiedziała kiedyś przy obiedzie, zupełnie jakby rzucała pomysł na weekendowy wypad do kina.

Prawie się zakrztusiłam: – Na prawo? – powtórzyłam z niedowierzaniem. – Ale tak na serio?

– No a co? Lubię czytać, potrafię się kłócić logicznie, mówisz zresztą, że mam cięty język. Będę świetną adwokatką.

Pamiętam, jak się wtedy uśmiechnęła, pewna siebie, z tym błyskiem w oku, który tak rzadko się u niej pojawiał. W tamtej chwili naprawdę w to uwierzyłam. Widziałam w niej przyszłość. Dobrą, ambitną, walczącą o sprawiedliwość kobietę. I taką chciałam ją wspierać.

Od razu zaczęłam opowiadać wszystkim dookoła – znajomym z pracy, sąsiadom, rodzinie. „Moja córka idzie na prawo” – brzmiało dumnie. Nawet ojciec, choć zazwyczaj powściągliwy, poklepał ją po plecach i powiedział: – Dobrze, dziewczyno. To cię zahartuje.

Zaczęła się uczyć więcej. Nocami przesiadywała nad książkami, oglądała filmiki z wykładami, a ja parzyłam jej melisę i podsuwałam kolację pod nos, żeby tylko nie traciła rytmu.

Nadchodził pierwszy dzień studiów

W końcu przyszedł pierwszy dzień na uczelni. Stała przed lustrem w nowym płaszczu, z włosami spiętymi w koczek i tą torbą, którą wybrałyśmy razem. Wyglądała poważnie, dorośle, trochę może zbyt dorośle jak na swoje dziewiętnaście lat.

– Gotowa? – zapytałam, podsuwając jej kubek z kawą.

– Chyba tak – odpowiedziała cicho. – Tylko trochę się stresuję.

– Każdy by się stresował. Ale dasz sobie radę. Jesteś mądrą dziewczyną – powiedziałam i pocałowałam ją w czoło, jak wtedy, gdy szła pierwszy raz do szkoły.

Wyszła z mieszkania, a ja jeszcze długo wyglądałam przez okno, patrząc, jak znika za rogiem ulicy. Miałam ściśnięte gardło, ale z dumy, nie ze strachu. Przez cały dzień opowiadałam każdemu, kto chciał słuchać, że moja córka właśnie zaczęła prawo. Wieczorem wróciła trochę zmęczona, ale uśmiechnięta.

– Jak było? – zapytałam od razu.

– Dużo ludzi, dużo informacji, ale wydaje się ciekawie. Fajni prowadzący, dużo mądrych rzeczy mówili. Tylko... – zawahała się. – Zobaczymy, jak będzie dalej.

Nie przywiązałam wtedy wagi do tych ostatnich słów. Myślałam, że to tylko stres pierwszego dnia. Przecież kto nie ma wątpliwości na początku?
A jednak w jej głosie było coś, co z czasem miało się odezwać głośniej. Dużo głośniej.

Zaczęło się psuć niepozornie

Przez wiele dni przesuwała budzik o kolejne piętnaście minut, bo nie chciało jej się wstawać. Wracała z zajęć bez energii, bez opowieści. Pytana, mówiła tylko: „Normalnie było” albo „nudy straszne”. Ja próbowałam dopytywać, podpytać, zachęcać do rozmowy, ale zbywała mnie wzruszeniem ramion.

– Ciężko? – zapytałam któregoś wieczoru, widząc ją wpatrzoną w ekran telefonu, zamiast nad notatkami.

– Trochę – odpowiedziała bez przekonania. – Wszystko takie suche. Tylko przepisy, definicje i jakieś ględzenie o orzecznictwie.

– Ale przecież wiedziałaś, że to nie będą bajki. Trzeba przez to przebrnąć.

– Wiem. Ale to jakieś... nie wiem... martwe. Czuję się, jakbym się uczyła języka obcego, którego nikt nie używa.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. To był pierwszy raz, gdy w jej głosie usłyszałam rozczarowanie, a może nawet bunt. Jeszcze kilka tygodni temu była taka pełna zapału, a teraz coś się w niej tłumiło. Z czasem coraz częściej zostawała w domu „bo wykład i tak jest nagrywany”, a ćwiczenia „prowadzi ktoś, kto nie umie tłumaczyć”. Zaczęła mówić, że nie zna nikogo z roku, że wszyscy są sztywni albo zapatrzeni w siebie. Zamykała się w swoim pokoju i grała w jakieś gry, zamiast robić notatki. A ja? Z początku przymykałam oko. Myślałam, że to chwilowe. Że zmęczenie. Że się wkręci z czasem. Przecież tyle marzyła o tym prawie… prawda?

Coś wisiało w powietrzu

Nie pytałam już codziennie, jak tam na uczelni, bo i tak nie chciała gadać. Aż pewnego wieczoru, gdy zmywałam naczynia, weszła do kuchni i stanęła za mną bez słowa: – Mamo... – odezwała się cicho. Ja już nie studiuję. Rzuciłam to.

Zamarłam, z tą mokrą gąbką w ręce: – Co ty mówisz?

Rzuciłam prawo tydzień temu. Poszłam do dziekanatu, złożyłam rezygnację. Próbowałam się wkręcić, naprawdę, ale to nie dla mnie, mamo. Nie potrafię udawać. Nudziłam się tam. Nie znosiłam tych zajęć. Nie chciałam wstawać rano, żeby słuchać o jakichś kodeksach. To nie moje życie. I nie chcę spędzić pięciu lat na czymś, co mnie dusi.

– A mówiłaś, że to twoje marzenie...

– Może było. Albo mi się wydawało, że powinno być. Może chciałam cię zadowolić. Ale ja się tam męczyłam, mamo. Strasznie.

Przez kilka dni panowała cisza

Ja byłam zbyt rozczarowana, ona zbyt zamknięta. Wypełniała nas obie gorycz - moja, że nie została tym, kim chciałam, i jej, że chyba nigdy nie chciała być tym, kim ja dla niej wymarzyłam. Obserwowałam ją z ukrycia. Leżała na łóżku, słuchała muzyki, czasem coś czytała. Nie wyglądała na zagubioną, raczej... spokojną. Jakby zrzuciła z siebie ciężar. A ja czułam, że dopiero mi go nałożyła.

– I co teraz? – zapytałam któregoś wieczoru, stając w drzwiach jej pokoju.

– Nie wiem jeszcze. Może coś bardziej artystycznego? Może pójdę do pracy na chwilę, żeby odsapnąć. Muszę złapać oddech, mamo.

– Oddech? A nie mogłaś złapać go przed rekrutacją? Zanim zaczęłaś się zapisywać, kupować podręczniki, torby, te wszystkie cuda?

Wzruszyła ramionami. Milczała. Patrzyła na mnie ze smutkiem, ale bez poczucia winy. I właśnie to bolało mnie najbardziej – że nie miała wyrzutów sumienia. Jakby rzucenie studiów po miesiącu było czymś normalnym, czymś, co można wymazać jednym kliknięciem.

– Myślałam, że będziesz inna – dodałam cicho. – Że będziesz walczyć.

– Mamo, ja walczę. Tylko może o coś zupełnie innego niż ty.

Nie wiedziałam już, czy jestem bardziej wściekła, czy po prostu zagubiona. Bo oto miałam dorosłą córkę, która nie chciała żyć według mojego planu.

Obie potrzebowałyśmy trochę czasu

Długo nie mogłyśmy znaleźć wspólnego języka, ale w końcu powiedziałam pas. Nadal bolało, że nie skończyła nawet jednego semestru. Że wszystko to – marzenia, nadzieje, torba, którą kupiłyśmy razem – rozmyło się szybciej niż poranna mgła. Ale zrozumiałam też coś, czego wcześniej nie chciałam dopuścić do siebie.

Ona naprawdę nie chciała tego prawa. Nie oszukiwała mnie, tylko siebie. Może dlatego wszystko tak szybko pękło. Może dlatego nie potrafiła się zaangażować, choć miała do tego wszystkie narzędzia. I choć nadal nie umiem się z tym pogodzić, wiem jedno – nie wychowałam robota, który wykonuje moje polecenia. Wychowałam dziewczynę, która potrafi powiedzieć „stop”, zanim zmarnuje sobie pięć lat życia.

Od kilku tygodni pracuje w kawiarni. Sama znalazła ogłoszenie, sama poszła na rozmowę. Codziennie wraca zmęczona, ale uśmiechnięta, a wieczorami maluje – coś kolorowego, ekspresyjnego, czasem niezrozumiałego dla mnie. Gdy pytam, mówi, że może pójdzie na ASP. Albo do szkoły projektowania. Jeszcze nie wie. Ale nie mówi tego z rezygnacją, tylko z nadzieją. I choć to nie są te plany, które miałam dla niej w głowie – przestaję się z tym bić.

Czy jestem nadal dumna? Tak, ale inaczej. Może mniej publicznie, mniej na pokaz, ale bardziej szczerze. Bo czasem siłą nie jest trzymanie się kursu, tylko umiejętność zawrócenia z drogi, zanim się rozbije człowiek o ścianę.

Renata, 46 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: