Nie było mnie tu od lat. A teraz wracam jak złodziej — cicho, niepewnie, na cudzy pogrzeb. Mama zmarła trzy dni temu, w swoim mieszkaniu. W tym samym, w którym mnie wychowała. Miejsce, które znałam na pamięć – układ mebli, zapach starości zmieszany z lawendowym płynem do podłóg, nawet skrzypnięcie drzwi wejściowych było jak głos z przeszłości.
Wchodzę w bramę, nie spiesząc się. Pogoda jak na ironię piękna – słońce grzeje jak wczesną wiosną, choć mamy koniec października. Na czarnym płaszczu czuję promienie jak policzek. Czy ona by się ucieszyła? Czy w ogóle jeszcze myślała o mnie ciepło? Nasze relacje były… trudne. Zawsze napięte, zawsze ostrożne. Po przeprowadzce do Warszawy dzwoniłam coraz rzadziej. „Mam pracę, mamo, nie mogę teraz”. „Zadzwonię jutro, dobrze?” Ale rzadko oddzwaniałam. I ona też coraz rzadziej czekała.
Ale mimo wszystko — byłam jej córką. I ona była moją matką. Nie sądziłam, że mnie wyrzuci z serca. Liczyłam, że to mieszkanie — nasza dwupokojowa twierdza — zostanie mi po niej. Symboliczny gest. Taki ostatni most między nami. Nie oczekiwałam wiele. Chciałam tylko wiedzieć, że mimo urwanych rozmów, obustronnych żalów, mimo naszej milczącej wojny — wciąż jestem jej córką.
– Pani matka sporządziła testament – powiedział chłodno mężczyzna w garniturze, rozkładając papiery przede mną. – Wszystkie prawa do mieszkania przekazała panu Romanowi, jej sąsiadowi.
– Co?! – podniosłam głos, zapominając o miejscu i sytuacji. – To jakiś błąd. Ona nie mogła tego zrobić. To musiał być wpływ tego starucha!
Notariuszowi nie drgnęła nawet powieka.
Nie słuchałam go dalej. Serce mi dudniło, twarz paliła. Pan Roman. Sąsiad z naprzeciwka. Emerytowany wojskowy. Człowiek z gderliwą miną i bezosobowym „dzień dobry”. I to jemu mama oddała wszystko. Wyszłam z kancelarii jak oszołomiona. Chyba nawet nie zamknęłam drzwi.
Dlaczego mi to zrobiłaś, mamo?
Z trudem otworzyłam drzwi do mieszkania. Klucz wszedł w zamek tak jak zawsze, lekko zgrzytając. Próg przekroczyłam powoli, jakby to miejsce mogło mnie ugryźć. Przez chwilę stałam w przedpokoju, patrząc na znajome ściany, których nie widziałam od ponad roku. Wszystko wyglądało, jakby mama miała wrócić za chwilę z zakupów. Kapcie pod ławą, gazeta na stole, parasol w kącie. Tylko cisza była inna. Gęsta, zimna, ostateczna.
Zsunęłam płaszcz, odwiesiłam go bezwiednie. Poszłam do salonu, który kiedyś nazywałam pokojem dziennym. Stał tam wciąż ten sam wysłużony fotel, ten sam stół z serwetą w różyczki, ten sam kredens. Usiadłam na kanapie i objęłam się ramionami. Mieszkanie było jak muzeum, w którym ktoś zapomniał wyłączyć światła.
Popatrzyłam w stronę okna. W powietrzu unosił się ten charakterystyczny zapach – starych książek, suszonych kwiatów i czegoś, co trudno nazwać, ale zawsze kojarzyło mi się z nią. Z mamą. Zacisnęłam dłonie na kolanach. Przed oczami zaczęły mi migotać obrazy z przeszłości. Jak stałam tu, mając dziesięć lat, z podbitym kolanem. Jak nastoletnia trzaskałam drzwiami po kolejnej kłótni o godzinę powrotu. Jak wróciłam po maturze zmęczona i bez humoru, a ona zrobiła mi na pociechę budyń waniliowy.
A potem… zaczęło się oddalanie. Studia, pierwsza praca, nowi ludzie, nowe problemy. Dzwoniłam coraz rzadziej. Wpadłam na święta, czasem na imieniny. Czułam się winna, ale też trochę obrażona. Bo mama była chłodna. Nie pytała, jak się czuję. Nigdy nie powiedziała, że tęskni. Zawsze mówiła, że wszystko jest w porządku. I tak sobie wmawiałyśmy przez lata, że żadna nie potrzebuje drugiej. Że jesteśmy samowystarczalne.
Tylko teraz, siedząc w tym pokoju, poczułam, że to była gra. Udawanie. I że może ona naprawdę mnie potrzebowała. Może nawet nie raz. A ja tego nie zauważyłam. Nie chciałam zauważyć. Głos notariusza wrócił do mnie jak echo: „Pan Roman”. Przypomniałam sobie ostatnią rozmowę z mamą. Zadzwoniłam w lipcu. Krótko po tym, jak wróciłam z urlopu.
– Mamo, jak się czujesz?
– Normalnie. Co u ciebie?
– Dużo pracy. Ale w porządku.
– To dobrze.
Nie powiedziała, że się cieszy, że zadzwoniłam. Ja też nie zapytałam, czy nie potrzebuje pomocy. Rozmowa trwała trzy minuty i dwadzieścia jeden sekund. Potem już nie dzwoniłam. Czekałam, aż ona zadzwoni. Nie zadzwoniła. Przypomniałam sobie, jak zawsze powtarzała, że nie chce być ciężarem. A może ja dałam jej powody, żeby tak się czuła? Może powinnam dzwonić częściej. Może nie powinnam wyjeżdżać. Ale ona też mogła powiedzieć: „tęsknię”. Mogła zaprosić. Mogła chcieć. Zerwałam się z kanapy i podeszłam do regału. Dotknęłam grzbietu jednej z książek. Drżały mi palce.
– Dlaczego mi to zrobiłaś, mamo? – szepnęłam do pustego pokoju. – Dlaczego dałaś obcemu to, co mogło być naszym pojednaniem?
Nie było odpowiedzi.
Jak pan śmiał?!
Usłyszałam, że ktoś zamyka drzwi po drugiej stronie korytarza. Otworzyłam drzwi od mieszkania i stanęłam w progu. To był on. Pan Roman. Wysoki, chudy, z lekkim przygarbieniem, jakby niósł na plecach ciężar całej klatki schodowej. Miał na sobie szary płaszcz, mimo że nie było jeszcze aż tak zimno. Spojrzał na mnie i lekko skinął głową. Zupełnie, jakbyśmy się znali. Jakby czekał na to spotkanie. Zeszłam po dwóch schodkach i stanęłam naprzeciwko niego.
– Chciałabym z panem porozmawiać – powiedziałam szybko, zanim zdążył się wymknąć. – Pan chyba wie, o co chodzi.
Patrzył na mnie bez cienia zaskoczenia. Nie zaprosił do siebie, nie zaproponował, by usiąść. W jego twarzy nie było ani ciepła, ani niechęci. Po prostu czekał.
– Jak pan śmiał?! – wybuchłam. Głos zadrżał mi ze złości. – To nie było pańskie mieszkanie! To było moje… nasze! Było jej domem! I moim dziedzictwem!
– Twoja mama wybrała – odpowiedział spokojnie, nie podnosząc głosu. – Nie moja wina, że o niej zapomniałaś.
– Jestem jej córką! – głos mi się załamał. – To nic nie znaczy?
Zamilkł na moment. Popatrzył gdzieś ponad moim ramieniem, jakby przypominał sobie coś odległego.
– Dla niej najwyraźniej znaczyło mniej niż pomoc, której potrzebowała.
Zrobiło mi się gorąco. Czułam, jak łzy napływają do oczu. Ale nie chciałam płakać przy nim. Stałam na korytarzu, próbując powstrzymać emocje, które waliły we mnie jak fala.
– Myślała, że ją zostawiłam? Że nie chciałam? – zapytałam ciszej, prawie bezgłośnie. – Przecież mogła zadzwonić…
Roman nie odpowiedział od razu. W końcu wzruszył ramionami.
– Może nie chciała się prosić.
Zacisnęłam zęby. Przez chwilę miałam ochotę go uderzyć. A potem od razu pojawiła się druga myśl – że może ma rację. Może mama już nie miała siły czekać. Może przestała wierzyć, że jeszcze się pogodzimy.
– Przychodził pan do niej codziennie, tak? Przynosił zakupy, sprzątał? – zapytałam twardo.
– Tak.
– I to wystarczyło, żeby oddała panu wszystko?
Roman spojrzał mi prosto w oczy.
– Nie wszystko. Tylko to, co jej zostało.
Nie odpowiedziałam. Odwróciłam się i wróciłam do mieszkania. Trzasnęłam drzwiami za sobą. Oparłam się o nie plecami i zsunęłam na podłogę.
Nie wiedziałam już, kim byłam dla własnej matki. Kimś bliskim czy kimś, kto przestał przychodzić.
Siedziałam przy stole, zupełnie bez celu grzebiąc w szufladach. W końcu natrafiłam na małe pudełko, które wcześniej chyba przeoczyłam. Kartonowe, trochę pożółkłe, bez żadnych podpisów. Otworzyłam je z wahaniem. W środku były koperty, kilka starych kartek i zeszyt z twardą okładką. Pismo mamy – znajome, równe litery. Nie był to dziennik, raczej notatki. Myśli. Pojedyncze zdania, urwane refleksje.
„Alicja ma swoje życie. Nie mogę jej zatrzymywać. Roman przychodzi co rano. Przynosi chleb, czasem tylko patrzy w oczy. Ale wiem, że jestem dla niego kimś.” Przeczytałam te słowa kilka razy. I kolejne. „Zaczęłam się bać nocy. Nie bólu, tylko pustki. Czasem mam wrażenie, że zniknę i nikt nie zauważy. On zawsze puka trzy razy. Wiem, że to on.” Zamknęłam zeszyt. Dłonie mi drżały. Mama nie była zimna. Była samotna. A ja nie patrzyłam wystarczająco uważnie.
Obie czekałyśmy zbyt długo
Nie wytrzymałam. Musiałam wyjść. Mieszkanie mnie dusiło. Chodziłam po mieście jak bez celu, choć dobrze wiedziałam, gdzie mnie niosą nogi. Przeszłam przez stary park, gdzie kiedyś karmiłyśmy gołębie. Weszłam na podwórko, które było moim całym światem, zanim poszłam do szkoły. Zatrzymałam się przed kioskiem, gdzie mama kupowała mi lody malinowe. Wszystko wyglądało tak samo. Tylko mnie tam już nie było.
Usiadłam na ławce, naprzeciwko starego sklepu spożywczego. Zaciągnęłam się chłodnym powietrzem, ale serce nadal waliło. Nie chodziło o to mieszkanie. Nie o testament. Nie o pieniądze.
Chodziło o to, że mnie skreśliła. Do końca. Nie zostawiła mi nawet jednej rozmowy. Jednej szansy. Jakby uznała, że nie zasługuję. Zamknęłam oczy. W głowie pojawiły się słowa, których nie mogłam się pozbyć: To nie ona zabrała mi wszystko. Może to ja zabrałam jej nadzieję, kiedy przestałam wracać. Ale przecież mogła powiedzieć, że jej źle. Że tęskni. Że czuje się sama. Przecież ja też czekałam. Tylko żadna z nas się nie odezwała. Obie czekałyśmy zbyt długo.
Zebrałam się dopiero wieczorem. Wróciłam na klatkę schodową, tym razem bez złości, tylko z ciężarem, który trudno było nazwać. Zapukałam do drzwi naprzeciwko. Otworzył niemal od razu, jakby czekał.
– Chciałabym wiedzieć… jak wyglądały jej ostatnie dni – powiedziałam cicho.
Roman spojrzał na mnie uważnie, po czym uchylił drzwi szerzej.
– Wejdź.
Usiadłam na fotelu, on nalał mi herbaty. Zielona, z cytryną. Nie dziękowałam. Po prostu czekałam.
– Bywało różnie – zaczął. – Czasem mówiła dużo, czasem tylko siedziała. Najbardziej lubiła, kiedy czytałem jej gazetę na głos. A wieczorami lubiła ciszę. Taką, w której ktoś jest obok.
– Czy ona… mówiła o mnie?
Roman przez chwilę milczał.
– Zawsze. Ale nie jak o kimś bliskim. Jak o kimś, kto odszedł.
Poczułam, że zapadam się w sobie.
– Miała do mnie żal?
– Myślę, że miała tylko smutek.
Wstałam. Nie mogłam już tam siedzieć. Nie płakałam, chociaż oczy miałam pełne łez.
– Dziękuję – powiedziałam, nie patrząc mu w twarz.
Wyszedł ze mną na korytarz. Nie pożegnaliśmy się. Stałam pod klatką, patrząc na balkon, który znałam od dziecka. W oknie nie było już mamy. W mieszkaniu – nie było już nic mojego. Tylko wspomnienia, które nie chciały zniknąć, mimo że próbowałam je odepchnąć. Nie miałam dokąd iść. Nie miałam też z kim o tym porozmawiać. Mama zostawiła mnie bez jednego słowa, bez wyjaśnienia. Może dla niej wyjaśnienie było niepotrzebne. Może wierzyła, że to, co robi, jest sprawiedliwe.
Wiedziałam tylko jedno – już jej nie odzyskam. Nie zdążę zapytać, czy mnie kochała, czy żałowała. Czy chciała naprawić to, co się między nami popsuło. Zabrała mi ostatnią szansę. Ale może ja zabrałam jej pierwszą, kiedy przestałam przychodzić. Może to my obie byłyśmy sobie winne tę samotność. Stałam jeszcze chwilę, po czym odwróciłam się i odeszłam. Bez pożegnania. Tak, jak ona odeszła ode mnie. Cicho. Niewyraźnie. Na zawsze.
Alicja, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój brat jest na mnie wściekły, że to ja dostałem dom w spadku. Po naszych dobrych relacjach został tylko kurz”
- „W testamencie ojca nie było dla mnie miejsca. Wszystko dostał brat, a ja poczułem się jak niepotrzebny wyrzutek”
- „Brat nigdy nie miał czasu pomóc mamie, ale kiedy umarła, pierwszy wyciągnął ręce po spadek. Niestety mocno się zdziwił”








