Mam na imię Paulina i mam trzydzieści siedem lat. Nie mam męża, dzieci, psa ani kota. Mam za to długopis, notes, swoje wspomnienia i jedno pytanie, które wciąż mnie dręczy: Dlaczego to zawsze musi spadać na mnie? Bo byłam „ta odpowiedzialna”, „ta bez rodziny”, „ta, co nie narzeka”. I pewnie jeszcze „ta, co się nie poskarży, tylko zrobi”. Dobrze, że nikt nie widział, ile razy ryczałam w poduszkę o drugiej w nocy, a o szóstej rano znowu nastawiałam matce rosół i podawałam tabletki. A mój brat? Cóż. On miał rodzinę. Żonę, dzieci, kredyt. A ja miałam… czas. „To twoja rola” – powiedział. I żył dalej, jakby jego matka była tylko moją. Ale najwięcej powiedział jego wyraz twarzy gdy odczytano testament.

Matka zaczęła chorować jakieś pięć lat temu

Najpierw drobiazgi – zapomniała, że zostawiła garnek na gazie, zgubiła klucze, wyszła do sklepu w kapciach. Potem było gorzej – upadek w kuchni, tydzień w szpitalu, potem diagnoza: początki demencji, plus oczywiście cała lista schorzeń, które zbierała przez lata jak znaczki.

– Trzeba coś z tym zrobić – powiedziałam do telefonu.

– No to rób – odparł mój brat, jakbyśmy mówili o jakiejś suszarce do włosów. – Ty jesteś sama, Paulina, no. Ja mam rodzinę. Nie mogę rzucić wszystkiego i latać z nocnikiem za matką. Przepraszam, ale chyba sama rozumiesz.

– Nie. Nie rozumiem. To też twoja matka.

– Tak, ale to ty zawsze byłaś bliżej. I bardziej się nadawałaś do takich rzeczy. No wiesz… masz więcej cierpliwości i czasu.

Nie odpowiedziałam. Bo co miałam powiedzieć? Że właśnie dostałam wypowiedzenie z pracy i sama nie wiem, jak się utrzymam? Że ostatnio zasypiam przy stole, bo w nocy matka się budzi i chce smażyć placki ziemniaczane o drugiej? Że czuję się jak pielęgniarka na wiecznej zmianie?
On miał święty spokój. I zawsze gotową wymówkę: dzieci, praca, kredyt, a potem jeszcze ten wieczny argument o „twojej roli”.
A ja... posprzątałam po niej, dałam jej leki, przykryłam kocem.

Miała lepsze i gorsze dni

W lepsze rozpoznawała mnie bez pytania. W gorsze pytała, kiedy wróci tata, chociaż zmarł dwadzieścia lat temu. Wtedy uśmiechałam się łagodnie i mówiłam: – Wróci niedługo, mamo. Pewnie stoi w korku. Ale tego dnia była niedziela. Dzwoniłam do brata, bo miał obiecać, że przyjedzie. „Choć na chwilę” – mówiłam. Przywiózłby zupę, pogłaskał mamę po ręce, zrobił dobrą minę do złej gry. Tyle.

– Paulina, nie dam rady. Młody ma zawody. A Asia się rozchorowała, więc wszystko na mojej głowie. Wiem, że ci ciężko, ale nie możesz oczekiwać, że wszyscy rzucą życie, bo ty jesteś zmęczona.

– Nie wszyscy, Krzysiek. Tylko ty. Chociaż raz.

Krzyś dziś nie przyjedzie, prawda? – zapytała nagle. Spojrzała na mnie tymi swoimi wielkimi, szklistymi oczami.

Zabolało mnie to jak cios w brzuch – Nie, mamusiu. Znowu coś mu wypadło.

– Jemu zawsze coś wypada… – szepnęła.

Uklękłam obok niej i położyłam głowę na jej kolanach. A ona głaskała mnie po włosach, jak wtedy, gdy miałam osiem lat i bałam się burzy.

Czułam, że to nasza ostatnia rozmowa

Kiedy już wiedziałam, że to koniec, przyszło to tak... zwyczajnie. Bez fanfar, bez dramatycznego pożegnania. Po prostu któregoś ranka nie otworzyła oczu. Poprzedniego wieczoru mówiła do mnie dziwnie spokojnie. I choć brzmiało to jak bełkot, w tym wszystkim było coś przejmująco jasnego.

– Paulinko, a ty pójdziesz ze mną do kina? Bo wiesz, ja nie chcę tam iść sama. Tam w środku... będzie ciemno.

– Nie pójdziesz sama. Nigdy – szepnęłam, choć poczułam, jak coś we mnie pęka. A teraz siedziałam na brzegu łóżka, z telefonem w ręku, z głową ciężką jak beton. Zadzwoniłam.

Krzysiek? Mama nie żyje.

– Co? Kiedy? Dzwoniłaś po karetkę?

– Tak. Byli już. Zabrali ciało. Dzisiaj rano. Zasnęła i już się nie obudziła.

– Powinnaś była dać znać wcześniej, może bym przyjechał…

– Przyjechał? Kiedy? Między obiadem a meczem?

– Nie zaczynaj teraz, Paulina…

– Nie zaczynam. Skończyłam. Rozłączyłam się. Później usiadłam z kubkiem zimnej kawy przy stole. Nie płakałam. Czułam się jak pusty pokój po wyprowadzce. Zrobiłam wszystko, co mogłam.
A on teraz zacznie się interesować. Bo teraz nie chodzi już o opiekę.

Wiedziałam, że teraz zacznie się rozmowa o spadku

Na pogrzebie brat pojawił się w ciemnym płaszczu i garniturze, którego nie widziałam na nim od naszego ślubu kuzynki. Miał nawet kwiaty – biały wieniec, jak z katalogu. Jego żona płakała. Nie wiem, czy po mamie, czy po jego pozorach. Msza, cmentarz, komunały księdza, garstka ludzi. Mama nie miała wielu znajomych. Ale była pogodna. Nawet w tej śmierci – pogodna. Po wszystkim, przy stole w domu, brat wyjął teczkę.

– To teraz może pogadamy, co? – zaczął, nawet nie czekając na kawę – No wiesz, o tym, co po mamie zostało. Mieszkanie, trochę oszczędności. Wiem, że ty tu mieszkałaś, ale może byśmy to jakoś sprawiedliwie podzielili?

Popatrzyłam na niego i nagle parsknęłam śmiechem. Nie z radości. Z bezsilności – Sprawiedliwie? Ty serio?  Byłeś jej synem tylko w papierach. Przez ostatnie lata miała tylko mnie. Ja ją myłam, karmiłam, przewijałam. Ty nawet nie zadzwoniłeś na jej urodziny. Ale jasne, podział ma być „sprawiedliwy”.

– Zobaczymy, co powie notariusz.

– A właśnie. Będzie miał ułatwione zadanie – Powiedziałam spokojnie i wyjęłam kopertę, a w niej testament. Mama podpisała go rok wcześniej, własnoręcznie, przy świadkach.

Krzysiek długo siedział w milczeniu

Wpatrywał się w kartkę, jakby litery miały się za chwilę pozmieniać, odwrócić sens, wykasować mnie z tej historii. Ale nie – słowa były wyraźne, czarne na białym – Przecież to... to nie tak miało być – wyjąkał w końcu – Jak to wszystko dla ciebie?

– A jak miało być? – zapytałam, opierając się o framugę. – Myślałeś, że przyjedziesz po wszystko na gotowe? Weźmiesz, co ci pasuje, a mnie zostawisz z długami po aptekach?

– Myślałem, że… że mama to podzieli. Sprawiedliwie. Przecież jestem jej synem! Może da się to jakoś... rozwiązać polubownie?

– A co to znaczy? Że mam ci coś odpalić? Jakiś „udział” w opiece, której nigdy nie podjąłeś?

Krzysiek wstał. Twarz miał napiętą jak struna – Pamiętaj, że jesteś sama, Paulina. Z takim podejściem... długo nie pociągniesz.

Nie wiem, czy miałam rację

Nie wiem też, czy mama naprawdę wszystko dobrze przemyślała, czy po prostu chciała mi coś wynagrodzić. Ale wiem jedno – to nie były tylko pieniądze. To był znak. Jej sposób na powiedzenie: widziałam cię, córeczko. Dziękuję.

Nie minęły trzy dni, a brat przysłał mi maila. Długi, pełen cytatów z kodeksu cywilnego, ostrzeżeń o możliwym zaskarżeniu testamentu. Nie odpowiedziałam. Nie dlatego, że się bałam – po prostu nie miałam już w sobie ani krztyny siły, żeby prowadzić wojny z kimś, kto przez pięć lat nie potrafił raz zmyć matce kubka po herbacie.

Dni po pogrzebie mijały powoli. Każdego ranka wstawałam z przyzwyczajenia – zaparzyć kawę, odgrzać owsiankę, przygotować tabletki. Ale potem przypominałam sobie: już nie trzeba. Już nikt nie zawoła „Paulinko!” przez sen. Pewnego wieczoru znalazłam w szafce stary notes mamy. Pismo miała drobne, trochę koślawe. Na jednej ze stron tylko dwa zdania: Paulina dba o mnie. Jest moją opoką. Nie wiem, co bym bez niej zrobiła.

Pierwszy raz od dawna popłakałam się nie z bezsilności, ale z wdzięczności. Bo czasem jeden cichy gest waży więcej niż sto szumnych deklaracji. A brat? Nie odezwał się więcej. Może jeszcze kiedyś spróbuje. Ale ja już nie muszę się przed nikim tłumaczyć. Zrobiłam to, co trzeba. I to wystarczy.

Paulina, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: