Zawsze uważałam, że mam całkiem niezły charakter – zadziorny, ale sprawiedliwy. Nie narzekałam na życie, choć lekko nie było. Mąż zmarł jeszcze przed emeryturą, dzieci wyfrunęły z gniazda, a ja zostałam sama z domem, działką i rentą po Stasiu. Nigdy nie szastałam pieniędzmi. Wydawałam je rozsądnie na to, co potrzebne. Każda złotówka miała swoje miejsce – na opał, na leki, na wnuki. 

Ale dla mojego zięcia, Bartka, byłam po prostu uboga teściowa z PRL-u. Wiecznie z siatami, w płaszczu z lumpeksu i z siwymi włosami zbitymi w kok. Słyszałam jego komentarze. Jak żartował przy stole: „u teściowej to nawet chleb suchy z sentymentem”, albo „Maria ma rentę i wszystko zniżkowe – raj na ziemi!”. Śmiali się z tego z moją córką, ale nie protestowałam. Niech mają swoje pięć minut, skoro to ich bawi. Nie sądziłam tylko, że ten sam Bartek kiedyś zapuka do moich drzwi z bardzo konkretną prośbą. Bo jak życie potrafi zatoczyć koło, to ja już się nie dziwię niczemu. I jak powiadał mój świętej pamięci Stasiu: „kto się śmieje ostatni, ten ma najwięcej na koncie”.

Nie będę owijał w bawełnę

Bartek, gdy tylko dowiedział się, że w pewnym konkursie wygrałam sporą sumę pieniędzy, już kilka dni później był u mego progu. Wszedł do mojego domu jak zwykle – bez pukania. 

– Mamo, jesteś? – zawołał, zamykając za sobą drzwi.

Stałam w kuchni, kończyłam parzyć herbatę z imbirem.

– A gdzie mam być, Bartuś, na Karaibach? – odparłam, nie podnosząc wzroku.

Zatrzymał się w progu, jakby czegoś nasłuchiwał. Ubrany był porządnie – płaszcz, skórzane buty, na ręku zegarek.

– Mamo, mogę na chwilę? – zapytał takim tonem, jakiego jeszcze u niego nie słyszałam. Miękkim. Prawie grzecznym.

– Możesz. Usiądź, chcesz herbaty?

– Chętnie... Dzięki.

Przyniosłam mu kubek i usiadłam naprzeciwko. 

– Słyszałem, że los się do ciebie uśmiechnął. Gratuluję - powiedział.

– Dziękuję - odpowiedziałam krótko.

– Mamo, a skoro już jesteśmy w temacie pieniędzy, to nie będę owijał w bawełnę... Potrzebuję pożyczyć trochę. Sto tysięcy. Tylko na moment. Pod zastaw, jak chcesz.

– Sto tysięcy?! – powtórzyłam wolno. – Jeszcze nie tak dawno śmiałeś się, że tylko szukam promocji.  

– Mamo, ale to było w żartach...

– No to i moja odpowiedź może być na razie żartem – odparłam, mrużąc oczy.

Nie wierzę w bajki

– Mamo, nie zaczynaj... – jęknął Bartek i rozłożył ręce jak do modlitwy. – Wiem, że palnąłem parę głupot. Może czasem coś mi się wymsknęło. Ale przecież ty wiesz, że ja cię szanuję.

– Szanujesz, mówisz... – westchnęłam. – To ciekawe. Bo jakoś nie przypominam sobie, żebyś ten szacunek kiedyś w słowach czy czynach okazał.

– No dobra, bywałem uszczypliwy. Ale to było tak po rodzinie, bez złych intencji. Serio. – Uśmiechnął się jak chłopak przyłapany na ściąganiu. – A teraz mamy okazję sobie wszystko naprawić.

– Wszystko naprawić? Bartek, to nie jest paczka ryżu, co się ją skleja taśmą po rozdarciu.

– Mamo, ale sytuacja jest wyjątkowa. Naprawdę mam duże plany. Tylko muszę teraz wyłożyć sto tysięcy, żeby rozkręcić temat. Potem się zwróci z nawiązką. Oddam ci z procentem. Obiecuję.

– Bartek, nie obraź się, ale mam siedemdziesiąt lat i nie wierzę w bajki. 

– Mamo, błagam, jesteś jedyną osobą, której mogę to powiedzieć. Nikt inny nie wie. Nawet Monika.

– O, widzę, że sytuacja poważna.

– Bardzo. Dlatego przyszedłem właśnie do ciebie. Bo wiem, że ty nie zawiedziesz.

Spojrzałam mu w oczy. I właśnie wtedy poczułam, że coś tu bardzo nie gra.

Po co ci te pieniądze?

– A powiedz mi, Bartuś… – zaczęłam wolno, podpierając się pod boki. – Czy Ty kiedykolwiek doceniłeś to wszystko, co ja dla was robiłam przez te wszystkie lata. 

– Mamo nie zaczynaj. 

- Kiedy siedzieliście na wakacjach, kto opiekował się dziećmi, prał i gotował? – A kiedy zepsuł się wam telewizor, to kto ci dał na nowy? – zapytałam.

Zawahał się, wzrok mu uciekł gdzieś na bok.

– No... Ty, mamo, ale…

– I kto ci załatwił korepetycje dla Stasia, jak miał zagrożenie z matematyki?

– Ty.

– No właśnie. Ale wtedy byłam tylko biedną staruszką, co siedzi w ciepłych kapciach i ogląda telenowele, prawda?

– Mamo, to nie tak... Ja... byłem głupi. Mówiłem głupoty. Ale to się zmieniło.

– Bo cię przycisnęło, tak? – zapytałam, a głos miałam jak brzytwa. – Bo teraz nagle mama jest wartościowa, jak ma pieniądze?

– To nie tylko o pieniądze chodzi... – burknął.

– Bartek, nie wciskaj mi kitu. Jakbyś potrzebował pogadać, to byś nie przyszedł z kwotą w ustach, tylko z pytaniem, jak się czuję.

Zamilkł. Patrzył w stół jak uczeń, którego przyłapano na ściąganiu.

– Ale skoro już tu jesteś… to mów prawdę. Po co ci te pieniądze?

Ja w tym kabarecie już nie gram

Bartek odchrząknął. Wziął łyk herbaty i przemówił:

– Mamo… weszliśmy z kolegą w deweloperkę.

– Z kim?

– Z Kubą. Znaczy, on ma doświadczenie, ja się dokładam. Ziemia już kupiona, papiery prawie gotowe. Potrzebujemy tylko domknąć sprawy z bankiem. I tu wchodzisz ty.

– Ja?! – uniosłam brwi. – Bo co? Bo jestem cudowną wróżką?

– Mamo, spokojnie. Wystarczy, że pożyczysz sto tysięcy na dwa, no może trzy miesiące. Potem dostajesz z powrotem całość, plus dziesięć procent. Słowo.

– A ten twój kolega Kuba to kto? Znam go?

– Nie, nie... To taki znajomy z siłowni.

– O! No to już mnie uspokoiłaś, Bartku. Siłownia – fundament zaufania finansowego.

– Mamo, nie kpij... – jęknął. – Serio, to pewna sprawa. Bank już mi nie da więcej.

– Czyli jestem ostatnią deską ratunku?

– Nie! Mamo, jesteś osobą, której ufam. Naprawdę. I wiem, że... no wiesz. Masz z czego.

– Wiesz co, Bartek? – wstałam i podeszłam do kredensu. – Pokażę ci teraz coś, co może cię zdziwić bardziej niż moja odmowa.

Wyciągnęłam z szuflady zeszyt i położyłam go przed nim.

– To jest moje „księgowe złoto”. Tu masz zapiski, ile Monice do ślubu dołożyłam, ile na pralkę wam dałam, ile razy kupiłam dzieciom buty, bo „jeszcze nie teraz, mamo, za miesiąc”.

Przerzucił kilka stron i znieruchomiał.

– Nie jestem głupia. Wiedziałam, że kiedyś przyjdzie dzień, kiedy ktoś spróbuje zrobić ze mnie bankomat.

– To… po co mi to pokazujesz?

– Bo właśnie sprawdzam, czy warto coś do tej listy dopisać. I wiesz co widzę? Że nie. Nie warto.

– Ale mamo... ja ci oddam. Z procentem...

– A jak się nie uda? Jak twój kolega z siłowni wyparuje?

– Nie wyparuje. Ja... No dobra. Jest ryzyko. Ale jak w życiu! Bez ryzyka nie ma zysku!

– To ryzykuj swoimi pieniędzmi. Nie moimi.

– Mamo, jesteś moją rodziną...

– A ty byłeś moją rodziną, kiedy mnie wyśmiewałeś przy dzieciach?

– To były głupie żarty...

– Ale ja w tym kabarecie już nie gram.

Bartek siedział jeszcze chwilę w ciszy. W końcu wstał.

– Czyli... nie pożyczysz?

– Nie pożyczę. Bo nie szanujesz mnie na tyle, żeby najpierw przeprosić.

– Mamo, ja naprawdę przepraszam...

– Bo było ci za wygodnie, Bartku. A teraz się zrobiło niewygodnie i przyszedłeś do mnie.

Zamilkł. Uśmiechnęłam się krzywo.

 Idź do domu. I powiedz Monice, że jestem dziś zmęczona, ale buziaki dla dzieci.

Zamknęłam za nim drzwi. I choć powinnam czuć wyrzuty, poczułam ulgę. Nie jestem bankiem. Jestem Marią.

Maria, 71 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: