Mam 33 lata, dwójkę dzieci, osiem lat małżeństwa za sobą i... męża, który pamięta każdy mecz swojej drużyny, ale nie pamięta, kiedy urodziła się jego córka. Zawsze zapomniał o występach w przedszkolu, o moich urodzinach, o naszej rocznicy, ale potrafił przez dwie godziny opowiadać synowi, jaką taktykę miał trener Barcelony w 2010. I jeszcze się dziwi, że nie mam ochoty z nim rozmawiać. W moich urodziny zapomniał kupić tort. W Dzień Matki dostałam całe nic, bo przecież „nie jestem jego matką”, a na rocznicę ślubu nawet nie przyszedł do domu, bo „był mecz i nie dało się tego przełożyć”. W końcu zaczęłam zastanawiać się jak długo można być niewidzialną w związku, który z zewnątrz wygląda normalnie.

Wracałam z dziećmi od mamy

Była nasza rocznica ślubu. Osiem lat razem. Miałam głupią nadzieję, że może Piotr tym razem coś przygotował. Cokolwiek, nawet herbatę i kanapkę. Weszłam do mieszkania, a tam cisza. Żadnego światła, żadnego zapachu kolacji i żadnego dźwięku. Dzieci od razu pobiegły do swojego pokoju, a ja patrzyłam na pustą kuchnię i ciemny salon. Zadzwoniłam do niego.

– Gdzie jesteś? – zapytałam najspokojniej, jak potrafiłam.

– No przecież mówiłem... Mecz jest. U Krzyśka. Zaraz wracam.

Przyszedł do domu po 22 z szerokim uśmiechem. Nawet nie zauważył, że go nie odwzajemniłam.

– Rocznica, Piotr. Mieliśmy dziś rocznicę, a ty znów zapomniałeś.

– Przesadzasz. Przecież to tylko data.

– Tylko data? Tylko? A ja? Ja też jestem tylko? Gdybyś pamiętał o mnie tak, jak pamiętasz składy swojej drużyny, może coś by z nas zostało – powiedziałam cicho.

Nie odpowiedział. Usiadł przed telewizorem i włączył skrót meczu, a ja patrzyłam na niego i pierwszy raz pomyślałam: czy ja naprawdę chcę tu być za rok?

Pojawiły się pierwsze wątpliwości

Pojechałam do mojej przyjaciółki Oli. Dzieci zostały u mamy, bo powiedziałam, że muszę „przewietrzyć głowę”. Prawda jednak była taka, że potrzebowałam kogoś, kto mnie zauważy. Kogoś, komu nie będę musiała przypominać, że istnieję. Ola spojrzała na mnie tak, jak zawsze wtedy, gdy chciała coś powiedzieć, ale się powstrzymywała.

– Wiesz, że gdybyś odeszła, jego jedyną stratą byłoby to, że nie miałby z kim oglądać meczu?

Poczułam, jak mnie ściska w gardle. Znała mnie za dobrze. Wiedziała, gdzie uderzyć, żeby zabolało.

On mnie kocha. Tylko... nie umie tego pokazać – powiedziałam, ale nawet sama nie wierzyłam w te słowa.

– Anka... A ty co? Masz żyć o okruchach tej miłości do końca życia? On nie jest złym człowiekiem, ale czy to wystarczy? A co, jeśli to ty przestaniesz kochać siebie?

Nie odpowiedziałam. Zrobiło mi się cicho w głowie. Tak cicho, że aż bolało.

Wróciłam wcześniej z pracy

Zastanawiałam się, czy zrobić obiad, czy może po prostu położyć się spać i udawać, że mnie nie ma. Weszłam cicho do mieszkania, a z kuchni dobiegały głosy. Zatrzymałam się w przedpokoju. Głos Piotra. Rozmawiał przez telefon. Nie widział mnie.

– No mówię ci, stary, znowu foch. Bo nie wróciłem na jakąś rocznicę... Chcesz mi powiedzieć, że pamiętasz takie pierdoły? Kwiaty? No dobra, może jej coś kupię, ale tylko żeby dała spokój.

Miałam ochotę wejść i rzucić mu tymi „kwiatami” w twarz, których i tak nie kupił. Zaraz potem weszłam do kuchni, a on zamarł. Telefon od razu trafił ekranem do dołu na stół.

– Słyszałam wszystko – powiedziałam spokojnie. – Naprawdę. Nie musisz już nic tłumaczyć.

– Anka, poczekaj, to nie tak…

– Nie. Właśnie tak. To dokładnie tak. Nie przepraszaj. Przecież to „tylko dzień”. Tylko ja.

Odwróciłam się i zamknęłam za sobą drzwi do sypialni. Po raz pierwszy nie płakałam. Czułam tylko chłód. Jakbym stała nago na środku pustego stadionu, a wszyscy kibicowali komuś innemu.

Zadzwoniłam do Marka późnym wieczorem

Siedziałam w kuchni, owinięta kocem, z zimną herbatą i gorącym gardłem. Głos mi się łamał już przy pierwszym „cześć”.

– Anka? Co się dzieje?

– Marek... ja już nie wiem, czy ja żyję w małżeństwie, czy w muzeum. Wszystko niby stoi, ale nic się nie rusza. Nic się nie czuje.

Opowiedziałam mu o wszystkim. O tej rozmowie, którą podsłuchałam, o tym, że Piotr wolał mecz niż mnie i o kwiatach „dla świętego spokoju”.
Po drugiej stronie zapadła cisza. A potem słowa, które przebiły się przez mój kokon smutku.

– Anka... To, co on robi, to nie ignorancja. To wybór. Myślę, że on już dawno przestał wybierać ciebie.

– Boję się, że odejdę i zostanę sama – wyszeptałam.

– A teraz? Czy ty teraz nie jesteś sama?

I wtedy się rozpłakałam. Nie dlatego, że Marek miał rację. Ale dlatego, że pierwszy raz ktoś mnie naprawdę zapytał, jak się czuję. Nie po to, żeby mieć spokój. Ale po to, żeby usłyszeć odpowiedź.

– Chcesz przyjechać z dzieciakami do mnie na weekend? – zaproponował.

– Tak – powiedziałam. – Chcę choć raz być tam, gdzie ktoś mnie widzi.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie w kuchni

Jak obcy ludzie negocjujący warunki rozwodu, chociaż nikt jeszcze nic nie powiedział. Wzięłam głęboki oddech.

– Piotr… możemy porozmawiać? Dlaczego nigdy nie jestem na pierwszym miejscu?

Zamilkł na chwilę, a zaraz potem zaczął marudzić: – Co ty znowu… To nie tak. Ja po prostu nie jestem dobry w te sprawy. Nie każdy musi pamiętać każdą datę…

– Znasz wynik finału Ligi Mistrzów z 2015 roku. Pamiętasz, kto strzelił w dogrywce gola w 96. minucie. A nie wiesz, kiedy twoja córka pierwszy raz wystąpiła na scenie.

– Ale przecież to nie znaczy, że mi nie zależy! Ja po prostu taki jestem, Anka. Nie jestem romantykiem, nie jestem sentymentalny.

– Nie trzeba być romantykiem, żeby pamiętać, kiedy twoja żona ma urodziny.

– Nie będę się zmieniał. Nie udaję kogoś, kim nie jestem – powiedział w końcu.

– A ja nie chcę być z kimś, kto nie widzi, że mnie traci.

Wstałam. Nie krzyczałam. Bo już nie miałam w sobie gniewu. Tylko ciszę. I spokój, który budzi się w człowieku, kiedy kończy coś, co dawno powinno było się skończyć.

Anna, 33 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: