Nazywam się Ania. Mam trzydzieści lat i od dwóch lat jestem żoną Marka. Mieszkamy razem z jego mamą, Stefanią, w jej dużym, wiecznie pachnącym lawendą domu. Z zewnątrz wszystko wygląda idealnie — porcelanowe filiżanki, haftowane serwety, kwiaty ustawione w równych rządkach na parapetach. Goście często mówią, że u nas „aż miło wejść”. Może i miło, jeśli ktoś nie musi tu mieszkać. Na pierwszy rzut oka jesteśmy przykładną rodziną. Codziennie o siedemnastej herbata, o dziewiętnastej kolacja, a potem wspólne oglądanie wiadomości. Wszyscy się uśmiechają, nikt nie podnosi głosu. Ale wystarczy, że zostaniemy same w kuchni, a jej ton staje się ostry jak nóż.
– Anusiu, nie tak się odkłada łyżeczki – mówi miękko, ale z takim spokojem, że aż mnie ścina.
– Przepraszam, poprawię.
– Och, nic się nie stało. Po prostu... tak jest lepiej.
Zawsze „po prostu tak jest lepiej”. W jej świecie wszystko ma swoje miejsce – nawet ja. Tyle że moje miejsce jest gdzieś między porcelaną a mopem. Kiedy Marek wraca z pracy, Stefa nagle staje się serdeczna i troskliwa. A ja, jak na złość, wyglądam wtedy na przewrażliwioną.
– Nie przesadzaj, mama po prostu lubi porządek – mówi z obojętnością, nie odrywając wzroku od telefonu.
– Porządek? – myślę w duchu. – Czy raczej kontrolę?
Każdy jej gest, każdy szept, każde westchnięcie ma znaczenie. Przestawione kubki, niedomyte okno, zbyt głośno zamknięta szafka – wszystko to staje się drobnym aktem wojny, której nikt poza mną nie widzi. Czasem mam wrażenie, że Stefa rozpuszcza mnie jak kostkę cukru w gorącej herbacie – po trochu, dzień po dniu, aż zniknę całkiem. Wieczorami, gdy Marek śpi, patrzę na sufit i czuję, jak narasta we mnie coś dusznego. Nie wiem, czy to gniew, czy bezsilność. Wiem tylko, że powoli tracę siebie w tym domu, w tej ciszy, w tych herbatkach, które smakują coraz bardziej gorzko.
W tym domu jestem sama
Kolacja wyglądała jak zawsze – biały obrus, ciepła zupa i radio grające cicho w tle. Siedzieliśmy przy stole we troje, a ja udawałam, że czuję się swobodnie.
– Zupa trochę przesolona, ale trudno – powiedziała spokojnie teściowa, odkładając łyżkę. – Nie każdy ma rękę do gotowania.
Podniosłam wzrok, a w gardle coś mi drgnęło. Nie powiedziała tego złośliwie, ale jej ton był jak uśmiech, który rani. Marek odchrząknął.
– Mama, daj spokój – mruknął, patrząc w talerz.
– Nie, niech powie – odpowiedziałam zbyt szybko. – Może powinnam przestać gotować, skoro i tak nie umiem.
W powietrzu zawisła cisza, w której słychać było tylko delikatne brzęczenie radia. Stefa uniosła brwi i lekko się uśmiechnęła, jakby czekała, aż powiem coś jeszcze. Nie dałam jej tej satysfakcji. Zjadłam resztę zupy, choć miała smak soli i wstydu. Po kolacji Marek został z matką w kuchni, a ja zamknęłam się w sypialni. Włączyłam lampkę, usiadłam na brzegu łóżka i próbowałam zapanować nad myślami. Z jednej strony gniew – o te słowa, o jej spojrzenia, o to, że w tym domu wszystko musi być po jej myśli. Z drugiej – wstyd, że dałam się sprowokować. Kiedy Marek przyszedł, udawałam, że czytam. Zrzucił koszulę na krzesło i westchnął.
– Możemy o tym nie gadać? – zapytał znużonym głosem.
– O czym? – spytałam. – O tym, jak mnie traktuje twoja matka?
– Widzę, że jesteś przemęczona. Zróbmy sobie wolne od dramatu, dobrze?
Wtedy coś we mnie pękło. Nie krzyknęłam, nie płakałam. Po prostu poczułam, jak wszystko we mnie cichnie. Jakby ktoś wyłączył dźwięk. Leżałam obok niego w łóżku, słuchając jego spokojnego oddechu. Myślałam o tym, jak bardzo chciałabym, żeby chociaż raz stanął po mojej stronie. Żeby zobaczył, że nie przesadzam. Zastanawiałam się, czy to ze mną jest coś nie tak, skoro nikt nie widzi tego, co ja czuję. Wtedy zrozumiałam, że w tym domu jestem sama, nawet kiedy obok ktoś śpi.
Ależ my się dogadujemy
Następnego dnia postanowiłam spróbować inaczej. Bez gniewu, bez sarkazmu, bez nerwów. Chciałam z nią porozmawiać spokojnie, po kobiecemu. Ubrałam się starannie, zrobiłam herbatę i zapukałam do jej pokoju.
– Wejdź, Anusiu – powiedziała łagodnie. Siedziała w fotelu z gazetą na kolanach, w okularach zsuniętych na czubek nosa. Pachniało kremem do rąk i lawendą.
– Chciałabym, żebyśmy się lepiej dogadywały – zaczęłam niepewnie, stawiając filiżankę na stoliku.
Uniosła wzrok, uśmiechnęła się lekko.
– Ależ my się dogadujemy, kochanie. To ty czasem coś źle odbierasz.
Słowa wypowiedziane z troską zabrzmiały jak wyrok. Zmusiłam się do uśmiechu.
– Może masz rację – powiedziałam cicho.
Wyszłam z pokoju, a w głowie dźwięczało mi jedno zdanie: „to ty”. Zawsze ja. Gdy coś się psuje, to moja wina. Kiedy coś boli, to pewnie wymyślam.
Wieczorem, kiedy zmywałam naczynia, usłyszałam rozmowę w salonie. Ich głosy były stłumione, ale każde słowo wbijało mi się w serce.
– Nie wiem, synku, jak długo jeszcze to potrwa – mówiła Stefa. – Kobieta, która nie potrafi się dostosować, zniszczy ci życie.
– Mamo, proszę cię… – usłyszałam cicho Marka. – Nie zaczynaj znowu.
Zamarłam, trzymając talerz w dłoni. Poczułam, jak drżą mi palce. Dźwięk ich rozmowy stawał się coraz cichszy, aż w końcu zapadła cisza. Usiadłam na taborecie, wpatrując się w okno. Po drugiej stronie odbijało się moje zmęczone, obce odbicie. Nie wiem, ile tak siedziałam. Kiedy Marek wszedł do kuchni, udawałam, że coś szoruję.
– Coś się stało? – zapytał.
– Nic – odparłam. – Wszystko dobrze.
Nie chciałam tłumaczyć, że właśnie coś we mnie zgasło. Coś, co jeszcze wczoraj tliło się nadzieją. Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Słyszałam, jak przez ścianę tyka zegar w pokoju teściowej. Każde tyknięcie było jak przypomnienie, że w tym domu czas płynie według jej zasad. A ja powoli gasłam, cicho, jak światło w korytarzu, które zawsze wyłączała za mną z troską w głosie:
– Anusiu, po co tak świecić, szkoda prądu.
Więc co, uciekniesz?
Tego dnia wszystko zaczęło się od drobiazgu. Zostawiłam ręcznik na kaloryferze w łazience. Kiedy wróciłam po chwili, już go tam nie było. Leżał równo złożony na półce, a obok czekała Stefa, z rękami splecionymi na piersi.
– Anusiu, czy naprawdę tak trudno zapamiętać, że tu się niczego nie zostawia? – zapytała spokojnie. – Woda kapie, zostają ślady. Potem ja muszę to czyścić.
– Dobrze, już wiem – odpowiedziałam, czując, jak rośnie we mnie napięcie.
– Nie złość się, ja tylko dbam o porządek – dodała z tym swoim uśmiechem, który nie sięgał oczu.
Wyszłam, zanim powiedziałam coś, czego bym pożałowała. Marek siedział w salonie przed telewizorem. Spojrzał na mnie z lekkim zdziwieniem.
– Znowu coś? – zapytał.
– Znowu – odpowiedziałam chłodno. – Ale to już chyba bez znaczenia, prawda?
Wyłączył dźwięk i odłożył pilot.
– Ania, może przestań się tak nakręcać. Mama nie ma złych intencji.
– Nie chodzi o intencje, tylko o to, że nie da się tu oddychać! – wyrwało mi się. – Wszystko musi być po jej myśli, a ty stoisz z boku, jakby cię to nie dotyczyło.
– Nie dramatyzuj – westchnął. – Przecież mieszkamy tu wspólnie.
– Wspólnie? – parsknęłam. – Ja tu tylko gościnna jestem.
Zamilkł. A ja zrozumiałam, że nic już z tego nie będzie. Wstałam, poszłam do sypialni i zaczęłam pakować torbę. Ubrania, szczoteczka, ładowarka. Nic więcej. Wystarczyło. Kiedy wrócił za mną, siedziałam na łóżku z walizką przy nogach.
– Co ty robisz? – zapytał zdumiony.
– Nie dam rady tu dłużej żyć.
– Więc co, uciekniesz? Tak po prostu?
– Może właśnie tak. Bo nie potrafisz mnie obronić.
Stał przez chwilę, patrząc na mnie, jakby nie rozumiał, co słyszy. Potem wyszedł bez słowa. Słyszałam, jak w kuchni coś upada, może szklanka, może tylko łyżka. Późnym wieczorem, kiedy oboje spali, cicho wyszłam z domu. Ulica była pusta, powietrze zimne. Walizka toczyła się po chodniku, a w mojej głowie powtarzało się jedno zdanie: „Nie wiem, dokąd jadę. Wiem tylko, że muszę oddychać.” Zatrzymałam się dopiero przed domem mojej siostry. Światło w oknie jeszcze się paliło. Zadzwoniłam. Otworzyła w szlafroku, zaskoczona, ale nic nie pytała. Przytuliła mnie tylko mocno. Po raz pierwszy od miesięcy poczułam spokój, choć w środku wciąż dygotałam. Wiedziałam, że Marek będzie dzwonił. Wiedziałam też, że nie odbiorę.
To było jak życie w akwarium
Siostra przyjęła mnie bez słowa. Dała mi herbatę i czystą pościel. Przez pierwsze dwa dni prawie się nie odzywałam. Leżałam na kanapie i patrzyłam w sufit, jakby tam miała pojawić się odpowiedź na pytanie, czy zrobiłam dobrze. Kiedy w końcu zaczęłam mówić, słowa brzmiały obco.
– To było jak życie w akwarium – powiedziałam. – Cicho, czysto, tylko tlenu brak.
Siostra pokiwała głową, niepewnie.
– Może naprawdę przesadzasz? Może to kwestia charakterów?
– Nie. To było coś gorszego. Jakby ktoś codziennie zdmuchiwał kawałek mojego istnienia.
Zamilkłyśmy. Po chwili zapytała:
– Zadzwonił?
– Dzwoni codziennie. Nie odbieram. Nie mam już siły na jego „zróbmy przerwę od dramatu”.
Minął tydzień. Zaczęłam powoli oddychać spokojniej, choć nocami wciąż budziła mnie cisza. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może ta cisza wcale nie jest pusta, tylko moja. A potem usłyszałam pukanie do drzwi. Stał tam Marek.
Nie wiem, czy jeszcze wrócę
Wszedł nieśmiało, jakby to nie on był mężem, tylko ktoś obcy, kto pomylił adres. Trzymał czapkę w dłoniach i unikał wzroku. Siostra od razu wyszła do drugiego pokoju.
– Chciałem tylko porozmawiać – powiedział cicho. – Mama… nie wie, że tu jestem.
– To dobrze – odpowiedziałam spokojnie. – Usiądź, jeśli chcesz.
Usiadł na krześle, ja zostałam przy stole. Dzielił nas metr przestrzeni i dwa lata milczenia, które dopiero teraz zaczęłam słyszeć.
– Chciałem, żeby było spokojnie – wyszeptał. – Żebyśmy wszyscy się dogadali – zaczął.
– Spokojnie? – przerwałam mu. – Spokój to nie jest to samo, co milczenie, Marek.
W pokoju słychać było tylko tykanie zegara. Nie krzyczałam. Nie chciałam już niczego wyjaśniać. Patrzyłam na niego i widziałam człowieka, który nigdy nie stanie między mną a swoją matką.
– Nie wiem, czy jeszcze wrócę. Może już nigdy.
Nie odpowiedział nic. I to było najgłośniejsze z wszystkiego, co kiedykolwiek między nami padło.
Wreszcie nie musiałam udawać
Zostałam u siostry. Minęły tygodnie, a ja wciąż nie potrafiłam wrócić do tamtego domu, nawet myślami. Czasem w nocy śniło mi się, że siedzę z nimi przy stole, słyszę dźwięk łyżeczki w filiżance, a potem budzę się z uczuciem ulgi, że to już nie moje życie. Pewnego popołudnia siedziałam przy oknie z herbatą. Patrzyłam na swoje dłonie. Już nie drżały. Nie dlatego, że wszystko się ułożyło, tylko dlatego, że wreszcie nie musiałam udawać, że jest dobrze.
Marek dzwonił kilka razy dziennie. Za każdym razem spoglądałam na ekran i po prostu odkładałam telefon na stół. Cisza, która po tym zapadła, była jak oddech po długim nurkowaniu. Zaczęłam pracować zdalnie, szukać małego mieszkania. Każdy dzień był trochę lżejszy, choć wciąż nosił w sobie ślady tamtych lat. Czasem myślałam o Stefanii, o jej lawendzie, o jej perfekcyjnym porządku. Zastanawiałam się, czy kiedyś zrozumie, że w tym porządku zabrakło miejsca na człowieka. Wieczorem usiadłam przy stole, zaparzyłam herbatę i wsłuchałam się w ciszę. Była spokojna, ciepła, prawdziwa. Wtedy po raz pierwszy od dawna poczułam, że nie muszę nic mówić, żeby mieć głos. Że moja cisza też może być głośna.
Ania, 30 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Pierwsze dni po ślubie były jak z bajki. Sielanka szybko się skończyła, gdy teściowa pokazała swoją prawdziwą twarz”
- „Teściowa krytykowała każdy mój obiad i traktowała jak wyrobnicę. Ale nie sądziłam, że posunie się tak daleko”
- „Opiekowałam się teściową, nie licząc na spadek. Ale ona w testamencie dosadnie pokazała mi, kim dla niej byłam”




