Nigdy nie sądziłam, że dzień, w którym będę wybierać suknię ślubną, wywoła we mnie więcej niepokoju niż radości. Michał – mój narzeczony – śmiał się, że stresuję się jak panna młoda z amerykańskich filmów, ale to nie chodziło o dekoracje czy menu. Ja po prostu czułam... że coś się zbliża. Coś, co przez lata próbowałam w sobie uciszyć. Mam trzydzieści dwa lata. Pracuję jako psychoterapeutka – ironia losu, że uczę innych radzić sobie z emocjami, których sama w sobie nie potrafię ogarnąć. Mama mówi, że jestem uporządkowana. „Zosia to taka rozsądna dziewczyna”, powtarza znajomym, jakby to był medal za dobre sprawowanie. Ale nikt nie widzi, ile razy w nocy budzę się z tym samym snem: że ojciec wraca. Że stoi w drzwiach, uśmiecha się przepraszająco, a ja... nie wiem, czy rzucić mu się na szyję, czy zamknąć drzwi.
Odszedł, gdy miałam dziesięć lat. Po prostu... zniknął. Jednego dnia był. Drugiego – nie. Mama nigdy nie mówiła wiele. „Nie pytaj” – ucinała, kiedy próbowałam rozmawiać. Wtedy zaczęłam sobie go wyobrażać. Tworzyć w głowie historie, dlaczego nie może do nas wrócić. Dziś wiem, że jego nieobecność wpłynęła na moje życie.
Noszę ją w sobie jak bliznę, której nikt nie widzi. Michał wie, że nie mam kontaktu z ojcem. Ale nie wie, że od tygodnia mam na biurku zaproszenie z jego imieniem. I że każdego ranka, zanim wyjdę do pracy, zerkam na nie, jakby miało mi coś podpowiedzieć. Ślub to początek. A ja boję się, że nie zamknęłam jeszcze starego rozdziału. Mam plan: wysłać mu zaproszenie. Nie oczekuję cudów. Chcę tylko wiedzieć, że zrobiłam wszystko, co mogłam. Nie dla niego. Dla siebie.
Trzeba było zamknąć ten rozdział
– Mamo, chcę go zaprosić – powiedziałam cicho, jakbym dopiero uczyła się mówić. Siedziałyśmy przy stole w jej kuchni. Talerze po obiedzie jeszcze nie były sprzątnięte, a herbata w szklankach dawno wystygła.
Mama wbiła we mnie wzrok. Oparła łokcie o stół, złączyła dłonie jak do modlitwy i przez chwilę tylko milczała. Znałam ten jej wyraz twarzy. Nie pytała „kogo”, nie udawała zaskoczenia. Wiedziała.
– On nas zostawił, Zosia. Nie musisz mu dawać tej satysfakcji – powiedziała bez cienia drżenia w głosie.
Pokiwałam głową, bardziej dla siebie niż dla niej.
– To nie o niego chodzi. Chcę to zrobić dla siebie – odparłam.
Unikała mojego wzroku. Zamiast podejść do czajnika czy zająć się naczyniami, zaczęła chodzić wzdłuż kuchni, przesuwając dłonią po szafkach.
– Dla siebie? – powtórzyła. – Lepiej zadbaj przed weselem o swój spokój. Ty wcale nie potrzebujesz tego człowieka.
Zacięłam się. Wiedziałam, że rozmowa pójdzie w tym kierunku, a jednak miałam nadzieję, że… nie wiem. Że usłyszę chociaż jedno: „rozumiem”.
– Może nie potrzebuję. Ale wciąż o nim myślę – powiedziałam. – Codziennie. Od ponad dwudziestu lat.
– Bo pozwalasz sobie na to. Trzeba było zamknąć ten rozdział, jak tylko odszedł.
Spojrzałam na nią. Nie pamiętałam, żeby kiedykolwiek płakała przez tatę. Nie przy mnie. Może i w nocy, może w łazience, ale nie wtedy, gdy patrzyłam. Zawsze była twarda, aż za bardzo.
– Ty go wykreśliłaś. Ja nie umiem.
– Bo byłam matką, nie córką. Musiałam wykreślić. Musiałam być silna, a nie... – urwała i dopiero teraz na mnie spojrzała. – On się nie nadaje do twojego życia. Zwłaszcza teraz. Zwłaszcza w takim dniu.
– Ale to mój ślub, mamo. Moje życie.
Wyszedł ze mnie głos, którego sama nie poznałam. Nie był krzykliwy, ale był stanowczy. Widziałam, że ją tym zaskoczyłam. Po raz pierwszy od dawna spojrzała na mnie jak na dorosłą kobietę, nie na tę dziesięcioletnią dziewczynkę, którą kiedyś tuliła, gdy udawała, że nic się nie stało.
Nie odpowiedziała już nic. Odwróciła się, wyjęła ręcznik kuchenny i zaczęła przecierać stół, mimo że nic tam nie było.
Wieczorem długo siedziałam na łóżku, trzymając w rękach zaproszenie. Patrzyłam na swoje imię i Michała. Na datę. Na białe, czyste tło. Miałam je w kopercie, gotowe. Miałam adres. I miałam to pytanie, które nie dawało mi spokoju: po co? Dla zamknięcia? Dla pojednania? Może tylko po to, by móc powiedzieć sobie kiedyś: zrobiłam, co mogłam. A może liczyłam, że stanie się cud. Że kiedy przekroczy ten próg, nie będę już tą dziewczynką, która czekała przy oknie.
Nie jesteś mu nic winna
Minęły dwa tygodnie, odkąd wysłałam zaproszenie. Każdego dnia po pracy sprawdzałam skrzynkę. Niby wiedziałam, że nie odpowie, ale łudziłam się, że może jednak. Może chociaż zadzwoni. Nic. Cisza była aż niezręczna, jakby coś krążyło między nami, choć dzieliły nas setki kilometrów.
Michał zauważył, że jestem nieobecna. Od kilku dni mówił coś o zespole, o kwiatkach na stoły, a ja kiwałam głową, nie słuchając.
– Zosia, wszystko w porządku? – zapytał któregoś wieczoru.
– Tak – odpowiedziałam zbyt szybko.
Michał nie drążył. Wiedział, kiedy nie pytać. Ale nie rozumiał. Nie mógł. On miał ojca. Trochę szorstkiego, czasem zbyt milczącego, ale zawsze obecnego. Nie miał w sobie tej pustki, która odzywa się w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Kiedy zapytałam go wprost, co myśli o tym, że zaprosiłam ojca, wzruszył ramionami.
– Jeśli nie chce przyjść, to jego strata – powiedział. – Ty zrobiłaś swoje.
– Może. Ale jeśli się po prostu boi? A jeśli czeka, aż ja zrobię coś więcej?
– Co jeszcze miałabyś zrobić?
– Nie wiem. Zadzwonić? Pojechać?
– Nie jesteś mu nic winna.
Milczałam. W teorii nie byłam. Ale w środku wciąż siedziała we mnie ta mała dziewczynka, która przy każdej uroczystości szkolnej szukała jego twarzy w tłumie. Śnił mi się ostatnio. Nie był to nawet prawdziwy sen. Raczej wspomnienie, które moja wyobraźnia przykryła miękką mgłą. Widziałam go, jak siedzi na ławce w parku i czyta gazetę. Obok leżały okruchy chleba – zawsze karmił gołębie. Kiedy podeszłam, spojrzał na mnie, jakby się nie zdziwił, że przyszłam. Jakby na mnie mnie czekał.
Obudziłam się z uczuciem niepokoju. Ten sen był zbyt realny. Zbyt cichy. Zupełnie jak ostatnie dni. Mama przestała mówić o ojcu. Nie pytała, czy odpisał. Nie wspominała jego imienia. Unikała nawet wzroku, gdy przy niej mówiłam o ślubie. Miała swój sposób na wyparcie rzeczywistości – gotowanie. Od kiedy temat wrócił, piekła codziennie jakieś ciasto. Nie komentowałam tego. Każdy z nas próbował jakoś przetrwać tę ciszę.
Ciszę, która przed czymś zawsze zapowiadała burzę.
Od rana czułam, że wszystko mnie drażni. Suknia, którą wcześniej uwielbiałam, teraz wydawała się za ciasna. Fryzjerka pytała, czy tak będzie dobrze, a ja tylko przytakiwałam, bo nie miałam siły decydować. Mama od samego rana chodziła jak na szpilkach. Michał zadzwonił o ósmej, żebym się nie denerwowała. Odpowiedziałam, że się nie denerwuję. Skłamałam. W samochodzie do kościoła nie odzywałam się prawie wcale. Patrzyłam przez szybę i wypatrywałam znajomych sylwetek. Ale żaden z gości nie był nim. Kiedy stanęłam przed ołtarzem, widziałam wszystko jak przez szybę. Ksiądz mówił, goście się uśmiechali, Michał trzymał mnie za rękę, ale ja wciąż zerkałam w stronę drzwi. Czekałam, aż wejdzie spóźniony. Albo stanie gdzieś z tyłu.
Nie pokazał się. Powtarzałam za księdzem słowa przysięgi, a w głowie miałam tylko jedno zdanie: on nie przyjdzie. Wiedziałam to przecież. Wiedziałam od momentu, gdy wrzucałam kopertę do skrzynki. Ale mimo to... czekałam. Po ceremonii wszyscy składali życzenia. Mama podeszła do mnie, uśmiechnęła się i przytuliła, ale nawet wtedy nie zapytała, czy był. Michał całował mnie w czoło, szeptał, że mnie kocha i że to najpiękniejszy dzień naszego życia. Przytakiwałam. Miał rację.
Ale coś mi doskwierało. Jak drzazga, której nie widać, ale boli przy każdym dotknięciu. Na sali było gwarno, wesoło, śmiano się, tańczono, robiono zdjęcia. A ja, mimo że się śmiałam, mimo że tańczyłam, wciąż zerkałam na drzwi. Wieczorem, już po oczepinach, kiedy wszyscy byli zajęci ciastem i kawą, wyszłam na chwilę na taras. Potrzebowałam powietrza. Było cicho. Noc chłodna, ale nie zimna. Usiadłam na ławce i wtedy podbiegła do mnie moja starsza.
– W tym natłoku spraw, niemal zupełnie o tym zapomniałam. Jakiś mężczyzna kazał ci to przekazać.
Wręczyła mi małą, białą kopertę. W środku tylko dwa zdania. "Nie przyszedłem, bo nie zasłużyłem, ale dziękuję, że dałaś mi wybór. Może gdybym był kimś lepszym, miałbym odwagę przejść przez te drzwi". Poczułam, jak robi mi się słabo. Ale to nie był ból. To było coś innego.
Nie czułam żalu
Wróciłam do środka powoli, z tą białą kopertą schowaną w torebce. Światło, muzyka, ludzie – wszystko trwało jakby obok mnie. Z jednej strony czułam się spokojniejsza, z drugiej – jakby ktoś nagle wyjął ze mnie ostatnie powietrze. Znalazłam mamę przy stoliku z ciastami. Stała z filiżanką w dłoni i rozmawiała z ciotką. Gdy mnie zobaczyła, zamilkła. Podeszłam, podałam jej kopertę. Nic nie powiedziałam. Odeszła kilka kroków, przeczytała i wróciła.
– To typowe. Zawsze był tchórzem – powiedziała, bez emocji.
– A może właśnie to był jego sposób, by nie zepsuć więcej, niż już zepsuł?
Spojrzała na mnie uważnie, przez chwilę nic nie mówiła. Jakby chciała coś dodać, ale zrezygnowała.
– I tak nie byłby dobrym ojcem. Nie umiałby się odnaleźć. Lepiej, że nie przyszedł.
Pokiwałam głową, ale nie odpowiedziałam. Wiedziałam, że mama wciąż trzyma się swojej wersji. I miała do tego prawo. Ona musiała z nim żyć, ja tylko tęsknić. To inna strata. Usiadłam z powrotem przy naszym stole. Michał złapał mnie za rękę, spojrzał pytająco, ale wystarczyło jedno moje spojrzenie, by nie zadawał żadnych pytań. Znał mnie już na tyle. Nie rozmawialiśmy o liście do końca wieczoru. Nie powiedziałam o nim nikomu więcej. Nie płakałam. Nie czułam złości. Nie czułam żalu. Tylko coś jakby ulgę. Jakby ten krótki, nieporadny tekst, to nieprzyjście – wszystko razem było jak zrozumienie. Może miłość do rodzica to nie ciągła obecność. Może to tylko decyzja, by nie zamykać drzwi. Nawet jeśli nikt przez nie nie wejdzie.
Niektórych rzeczy nie da się naprawić
Dwa dni po ślubie usiadłam przy biurku z czystą kartką papieru. Michał jeszcze spał, z głową wtuloną w poduszkę, spokojny, nieświadomy, że od ślubu obudziłam się już trzy razy. Leżałam z otwartymi oczami, próbując nazwać to, co czuję. Nie tęsknotę. Nie pustkę. Coś innego. Coś nowego.
Napisałam do ojca. Nie dlatego, że miałam nadzieję na odpowiedź. Chciałam powiedzieć to, czego nie umiałam wypowiedzieć na głos. "Nie musiałeś przyjść. Ale mogłeś. Dziękuję, że nie udawałeś bohatera. Może to wystarczy." Kiedy Michał się obudził, zapytał, co robiłam tak wcześnie.
– Pisałam coś – odpowiedziałam i pocałowałam go w czoło.
Nie pytał więcej. Przez następne dni żyliśmy zwyczajnie. Odbieraliśmy gratulacje, dziękowaliśmy gościom, przeglądaliśmy zdjęcia. Nikt nie zauważył, że ja, gdzieś głęboko, zrobiłam krok w inną stronę. Że zamknęłam coś, co przez lata było otwarte i bolesne. Nie potrzebowałam obecności ojca, żeby poczuć się kompletna. Nie potrzebowałam jego słów, żeby zrozumieć, że niektórych rzeczy nie da się naprawić – ale można je zaakceptować. Akt zaproszenia nie był próbą przebaczenia. Był gestem odwagi wobec siebie samej.
Zosia, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Długo pytałem matkę o mojego ojca, ale zawsze zmieniała temat. Prawdę poznałem, gdy było już za późno na wyjaśnienia”
- „Na moim ślubie prawie wszyscy goście pokazali klasę. Matka stwierdziła, że nie będzie patrzeć na to, jak marnuje sobie życie”
- „Podsłuchałam rozmowę matki i cały świat runął. Okazało się, że ojciec był kimś zupełnie innym, niż do tej pory myślałam”









