Nie jestem typem gościa, który wierzy w znaki. Ale gdy poznałem Kasię, wszystko jakoś... kliknęło. Poznaliśmy się w salonie samochodowym – ja wszedłem tylko pooglądać, ona podeszła i zaczęła rozmowę. Zamiast wyjść z ulotką, wyszedłem z numerem jej telefonu i uśmiechem, który nie chciał zejść mi z twarzy przez tydzień. Kasia była charyzmatyczna, pewna siebie, miała w sobie coś, co sprawiało, że chciałem jej słuchać. I robić wszystko, co mówi. Szybko się zakochałem. Tak szybko, że aż trochę się siebie bałem. Wspólne mieszkanie? Jasne. Ślub po roku? Pewnie. Kredyt hipoteczny? Jeśli tylko razem, to dlaczego nie?

Zawsze myślałem, że to ja – analityczny Damian – podejmuję decyzje. Ale z czasem zacząłem zauważać, że właściwie… to ona mnie do wszystkiego przekonywała. W taki sposób, że nawet nie czułem oporu. Umiała wyczuć moment, mówiła językiem, który rozpraszał moje wątpliwości, rozwiewał niepewności. I brałem to za zaletę. Za siłę jej charakteru. Po ślubie, kiedy życie miało już być „normalne”, zauważyłem coś dziwnego. Każda nasza rozmowa wyglądała jak… negocjacje. Albo raczej – jak prezentacja produktu. Kasia nie mówiła po prostu „chciałabym”, „zastanówmy się”, „mam wątpliwość”. Zawsze zaczynała od wyczucia nastroju, potem padało coś miłego, później konkret, a na koniec – pytanie retoryczne, które brzmiało jak decyzja. Zacząłem się zastanawiać: czy to jeszcze rozmowa, czy już sprzedaż? A jeśli sprzedaż – to co ja właściwie kupiłem?

Od początku wiedziała, jak do mnie mówić

Podjechałem pod salon samochodowy wcześniej niż zwykle. Kasia miała kończyć o siedemnastej, ale coś mnie podkusiło, żeby przyjechać przed czasem. Z ciekawości. Albo z potrzeby… zobaczenia jej z innej perspektywy. Usiadłem w aucie i przez szybę obserwowałem, jak rozmawia z jakimś facetem przy srebrnym SUV-ie.

– No widzi pan, to nie jest kwestia ceny, tylko decyzji – powiedziała, opierając się lekko biodrem o maskę auta. – Pan już wie, że tego potrzebuje. Teraz tylko trzeba to sobie głośno powiedzieć.

Mężczyzna roześmiał się, lekko skrępowany. Kiwnął głową, a Kasia kontynuowała:

– Bo przecież pan powiedział, że córka jedzie na studia, a żona chce coś większego na wakacyjne wypady. Pan chce im dać komfort. A ja panu daję rozwiązanie. I to dzisiaj, z gwarancją.

Znałem ten głos. Ten ton. Tę pewność. I nagle coś mnie tknęło. To nie był tylko jej styl pracy. To był… jej styl. Przypomniałem sobie, jak rozmawialiśmy o ślubie. Jak przekonała mnie, że "nie ma co czekać, skoro już wiemy, że to to". Jak mówiła: „Wyobraź sobie siebie za pięć lat – z kim chcesz być wtedy? Skoro ze mną, to dlaczego nie już?” Albo ten kredyt: „Nie kupujesz przecież mieszkania, Damian. Kupujesz spokój. Kupujesz poczucie, że masz swój kąt z osobą, którą kochasz.” Wtedy brzmiało to magicznie. Teraz… jak skrypt.

Zrobiło mi się zimno. Czy ja byłem tylko dobrze przygotowanym klientem? Czy ona od początku wiedziała, jak do mnie mówić, żeby usłyszeć „tak”?
Tego wieczoru nie powiedziałem jej, że byłem. Że widziałem. Ale kiedy położyła się spać, siedziałem na kanapie z laptopem i spisywałem w notatniku: „rozmowa o ślubie”, „rozmowa o kredycie”, „rozmowa o moim awansie”. I szukałem wzoru.

To nie rozmowa, tylko…strategia

 – Kasia, mogę cię o coś zapytać? – zagaiłem, siedząc przy stole z kubkiem herbaty. Był wtorek wieczorem, a ona właśnie zamykała laptopa.

– Jasne. Co się dzieje? – uśmiechnęła się, ale ten uśmiech był trochę... zbyt gotowy.

– Czy ty czasem masz poczucie, że… zawsze wygrywasz nasze rozmowy?

Zamarła na ułamek sekundy, a potem wzruszyła ramionami.

– Co znaczy „wygrywam”? Przecież to nie jest mecz tenisowy. My po prostu rozmawiamy.

– No właśnie – powiedziałem wolno. – Ale ja coraz częściej mam wrażenie, że to nie rozmowa, tylko… strategia. Jakbyś wiedziała dokładnie, co powiedzieć, żeby mnie przekonać.

Kasia prychnęła, jakby to było najgłupsze, co mogła usłyszeć.

– Damian, kochanie… Czy to, że potrafię się wysłowić i mam argumenty, to już manipulacja?

– A kiedy mówiłaś, że ślub to „inwestycja w naszą przyszłość” i że „zyskam nie żonę, tylko partnerkę życiową” – to był argument czy slogan?
Przez chwilę patrzyła na mnie bez słowa. A potem się roześmiała. Krótko, twardo.

– Serio, Damian? Znowu próbujesz znaleźć dziurę w całym? Może po prostu trafiłam z ofertą w idealny moment. Czy to takie złe?

– „Oferta”? – powtórzyłem, czując, jak we mnie coś się zaciska. – Czyli ja jestem… klientem?

– Daj spokój. Przecież wiesz, że cię kocham – rzuciła tonem, który brzmiał jak linijka z prezentacji.

– Tylko że ja już nie wiem, czy ty mnie kochasz... czy po prostu dobrze targetujesz.

Kasia przymknęła oczy, jakby ją to zmęczyło.

– Damian, ludzie, którzy się kochają, czasem po prostu rozmawiają skutecznie. Jeśli nie chcesz mieć żony, która umie się dogadać, to sorry. Ale nie szukałeś przecież miękkiej buły.

Nie odpowiedziałem. Bo w głowie dudniło mi tylko jedno: ja nie chciałem być „dogadany”. Chciałem być kochany. I to nie językiem reklamy.

Jedna wielka transakcja

Nie planowałem podsłuchiwać. Wróciłem wcześniej z pracy, bo głowa mi pękała od myślenia. Chciałem się położyć, odpocząć, może coś obejrzeć. Kiedy otworzyłem drzwi, usłyszałem śmiech z kuchni. Kasia rozmawiała z Izą. Nie zauważyły mnie – obie były pochylone nad laptopem, z kubkami kawy w rękach. Stanąłem cicho za ścianą, przez uchylone drzwi słyszałem wszystko.

– Ja mam teorię – mówiła Kasia z błyskiem w oku. – Dobry handlowiec nie wyłącza trybu. Nigdy. W domu, w pracy, w łóżku. To wszystko to jedna wielka transakcja.

Iza parsknęła śmiechem.

– A Damian? On coś podejrzewa?

– Czasem coś czuję, że się robi niepewny, ale wiesz… wystarczy kilka zdań i znowu wraca na tor. On lubi myśleć, że podejmuje decyzje. Ja tylko go delikatnie prowadzę. Czasem to jest pytanie, czasem metafora. On nie wie, że każda z naszych większych rozmów ma strukturę sprzedażową.

– Ty jesteś niemożliwa – zaśmiała się Iza.

Ja jestem skuteczna. 

Zamknąłem oczy. Przez kilka sekund słyszałem tylko szum krwi w uszach. Potem zsunąłem się po ścianie na podłogę. Czułem, jak pęka coś w środku. Nie wściekłość. Coś gorszego. Zimna pustka. Jakby cały nasz związek był sprytnie napisaną ofertą handlową, a ja – klientem premium, z którym trzeba było zrobić tylko jedno: domknąć transakcję. Wszedłem do kuchni.

– Fajnie się rozmawia? – zapytałem cicho.

Obie zamarły. Kasia pobladła.

– Damian… Ty już jesteś?

Nie chciałem przeszkadzać. Ale słyszałem wszystko. „Jedna wielka transakcja”? Serio?

Kasia próbowała się podnieść, ale Iza od razu wstała i zniknęła. Zostaliśmy sami.

– Damian… To tylko taki żart. Przecież wiesz, że…

– Nie, nie wiem. Wiem tylko, że właśnie usłyszałem, jak twoja przyjaciółka pyta, czy „coś podejrzewam”. I że wszystko, co było między nami, miało „strukturę sprzedażową”.

– To taki sposób myślenia. Tak działa świat. Emocje też trzeba umieć sprzedać. Ale to nie znaczy, że cię nie kocham!

– A ja nie chcę być klientem. I nie chcę, żeby moja relacja była kampanią.

Zabrałem klucze i wyszedłem.

A jeśli jej „miłość” była tylko produktem?

Tamtej nocy spałem w aucie. Nie mogłem wrócić, nie mogłem też zadzwonić do nikogo. Włączyłem silnik tylko po to, żeby się ogrzać. Gapiłem się w ciemność. Miałem trzydzieści dwa lata, żonę, wspólne konto i kredyt. I jedno przerażające pytanie: co, jeśli wszystko było ustawione? Następnego dnia pojechałem do biura Marka. On jeden znał mnie jeszcze sprzed „ery Kasi”.

– Stary, ty wyglądasz, jakbyś przeszedł przez huragan – powiedział, nalewając mi kawy.

– Bo chyba przeszedłem. Marek… Czy ty kiedykolwiek myślałeś, że ona mnie nie kocha?

Spojrzał na mnie bez zdziwienia.

– Damian, ja od początku miałem wrażenie, że Kasia bardziej sprzedaje siebie niż buduje relację. Ale ty byłeś zakochany, nie chciałem cię gasić.

– Wszystko mi teraz w głowie lata jak puzzle. Jak mnie przekonała do ślubu. Jak powiedziała, że nie powinienem przyjmować tego awansu w Warszawie, bo to „oddali nas na kilometr emocjonalnie”. I jak ja się wtedy zgodziłem, bo to „dla dobra relacji”.

– Może ona kocha cię po swojemu – powiedział Marek cicho. – Tak jak handlowiec kocha swój produkt. Ma być wypolerowany, gotowy, sprzedawalny. Nie ważne, co ma w środku. Ważne, jak się prezentuje.

Nie odpowiedziałem. Wpatrywałem się w swoją filiżankę, jakby tam miał być sens. Potem włóczyłem się po mieście. Patrzyłem na obcych ludzi na ulicy i myślałem: ilu z nich też tylko gra role, które ktoś im napisał? Ilu z nich właśnie „targetuje” kogoś w domu? Kiedy tak naprawdę zaczyna się fałsz? Z każdą godziną coraz mniej ufałem swoim wspomnieniom. Czy naprawdę to ja mówiłem „kocham”, czy tylko odpowiadałem na dobrze sformatowaną narrację? A jeśli jej „miłość” była tylko produktem?

Nie umiem inaczej

Wróciłem późnym wieczorem. Nie wiedziałem, co powiem. Nie miałem gotowego planu. Po prostu... potrzebowałem odpowiedzi. Kasia siedziała na kanapie w piżamie, owinięta kocem. Obok – nieuśnięta herbata. Wyglądała, jakby czekała cały dzień.

– Jesteś – powiedziała cicho. – Bałam się, że nie wrócisz.

Zdjąłem buty, kurtkę. Usiadłem po drugiej stronie pokoju, daleko. Milczeliśmy długo.

Nie będę cię przekonywać – odezwała się w końcu. – Wiem, jak to zabrzmiało w kuchni. Głupio. Złośliwie. Ale Iza… ona tak gada. Przerysowuje.

– Ale to nie ona to powiedziała – wszedłem jej w słowo. – To był twój głos. Twój tekst. „Handlowiec jest nim zawsze”. W łóżku też?

Zacisnęła usta. Patrzyła gdzieś w bok, unikając mojego wzroku.

– Ja… po prostu nie znam innego języka. Od zawsze wszystko zdobywałam tak. Słowem, analizą, strategią. Ale to nie znaczy, że cię nie kocham, Damian.

– Więc co to znaczy?

– Że nie umiem inaczej. Ale każdy „proces”, jak to nazwałeś, był o nas. O tym, żebyśmy byli razem, nie osobno. To były moje sposoby na miłość. Może niewłaściwe. Może zimne. Ale szczere po mojemu. Pokręciłem głową, walcząc ze ściśniętym gardłem.

– Ja nie jestem klientem. Jestem człowiekiem. Chciałem prawdy, nie narracji. Chciałem się czasem pokłócić bez celu, wycofać się z emocji, przeprosić bez planu. A nie dać się przekonać do „najlepszej wersji nas”.

Zamilkła. Przez chwilę miałem nadzieję, że powie coś spontanicznego. Prawdziwego. Ale ona tylko skinęła głową i szepnęła:

– Rozumiem.

I to był najcichszy, najchłodniejszy dialog, jaki kiedykolwiek z nią odbyłem.

Jak dobrze zaprojektowana kampania

Wyprowadziłem się tydzień później. Nie było awantur, nie było dramatów. Pakowałem swoje rzeczy w ciszy, a Kasia siedziała na łóżku i patrzyła, jak składam swetry.

– Mam nadzieję, że znajdziesz kogoś… kto mówi twoim językiem – powiedziała w końcu, szeptem.

– Ja też mam taką nadzieję – odpowiedziałem, nie patrząc jej w oczy.

Zostawiłem jej klucz w miseczce na korytarzu. Drzwi zamknęły się za mną cicho, bez echa. I właśnie ta cisza była najgłośniejsza. Nie wiem, czy Kasia mnie kochała. Może tak. Może naprawdę wierzyła, że miłość to działania, kroki, plan i rezultat. Może widziała we mnie człowieka, ale mówiła do mnie jak do klienta, bo nie znała innej formy bliskości. Może myślała, że emocje można opisać językiem korzyści. I może… to była jej wersja szczerości.

Tylko że dla mnie to było jak kupowanie miłości na raty – z umową, haczykami i gwarancją satysfakcji. Nie jestem już pewien, co z tego, co przeżyliśmy, było prawdą. Czy śmiech, gdy spaliśmy na materacu, zanim przyszła kanapa. Czy łzy, gdy pokłóciliśmy się o jej nadgodziny. Czy dotyk w środku nocy. Wszystko teraz wydaje mi się jak dobrze zaprojektowana kampania. Z początku emocjonalna, potem logiczna, na końcu... skuteczna.

Najgorsze nie jest to, że ją straciłem. Najgorsze jest to, że straciłem zaufanie do własnych wspomnień. I nie wiem, czy jeszcze kiedyś uwierzę, że ktoś mnie kocha nie dlatego, że dobrze targetuję jego potrzeby, ale dlatego, że jestem po prostu sobą – nie do końca poukładanym, często zagubionym, z głową pełną sprzecznych myśli. Nie klientem. Człowiekiem.

Damian, 31 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: