Czasem budzę się przed budzikiem. Zerkam wtedy na Magdę – śpi zwinięta w kłębek, tyłem do mnie, przytula poduszkę, jakby to ona była jej całym światem. A ja leżę obok, coraz bardziej obcy, coraz bardziej niepotrzebny. I tylko czasem, jeszcze naiwnie, liczę na to, że może odwróci się i wtuli we mnie jak kiedyś. Ale nie. Budzik zadzwoni, ona wstanie bez słowa, zniknie w łazience, a potem przez cały dzień będzie milcząco obecna, jak gość w moim własnym domu.

Nazywam się Piotr. Mam trzydzieści osiem lat. Od dziesięciu lat jestem mężem Magdy. Kiedyś myślałem, że to będzie moja najpiękniejsza historia. Poznaliśmy się na studiach. Ona – zawsze poukładana, konkretna. Ja – zakochany po uszy. To był mój największy strzał w życiu: Magda. Byłem pewien, że przy niej wszystko się ułoży.

Przez pierwsze lata małżeństwa żyliśmy skromnie

Mieliśmy swoje rytuały – wieczorne spacery z psem, piątkowe kolacje z winem, niedzielne leniwe śniadania. Pamiętam, jak trzymałem ją za rękę i myślałem: „Jeśli to jest życie, to chcę je właśnie takie”. Ale coś się zmieniło. Albo może to ja się nie zmieniłem, a ona już dawno przestała patrzeć w moją stronę. Od kilku lat wszystko robimy „obok siebie”. Ona z tabelką zakupów w ręce, ja z jakąś resztką wiary, że może jeszcze coś się tli.

Za tydzień nasza dziesiąta rocznica ślubu. I choć wszystko krzyczy we mnie, że to już tylko formalność, postanowiłem zawalczyć. Zarezerwowałem stolik w restauracji, którą kiedyś lubiła. Znalazłem cichy pensjonat nad morzem – taki, gdzie pachnie sosnami i wiatrem. Może się ucieszy. Może to coś zmieni. Może jeszcze nie jest za późno. Ale coś mnie ściska w żołądku, coś szepta: „Ona już jest gdzieś indziej, Piotrze. Ty sam w tym siedzisz.”

Czekałem na nią w salonie. Na stole – dwie świece, koperta z voucherem na weekend nad morzem. Miałem też drugą – mniejszą, ze złotym zaproszeniem do naszej ulubionej restauracji. Włożyłem koszulę, ogoliłem się, nawet wyprasowałem krawat. Czułem się głupio podekscytowany, jakbym miał wręczać pierścionek zaręczynowy. Drzwi skrzypnęły, usłyszałem szelest płaszcza. Magda weszła, z siatką zakupów w jednej ręce, w drugiej trzymała kopertę.

– Co ty tak siedzisz? – zapytała z lekkim zdziwieniem. – Przecież mówiłam, że wrócę później, było mnóstwo ludzi.

– Wiem… Ale dzisiaj nasza rocznica, pamiętasz?

Spojrzała na mnie, jakby przypomniała sobie dopiero teraz. Przez chwilę widziałem cień zaskoczenia. Potem usiadła na fotelu i westchnęła.

– No tak, dziesięć lat... To może najpierw ja?

Podała mi swoją kopertę. Delikatnie ją otworzyłem. W środku – gruby plik kolorowych kuponów. Na masło, na płyn do naczyń, na papier toaletowy. I na ulubione chipsy – trzy za cenę dwóch.

– To jakiś żart? – zapytałem, nie podnosząc głosu. Chyba bardziej do siebie niż do niej.

– Myślałam, że się ucieszysz. Przecież i tak codziennie robisz zakupy.

Chciałem się roześmiać. Ale tylko spojrzałem na nią długo. Ona zaś wzruszyła ramionami i zaczęła rozpakowywać siatkę. Podałem jej swoją kopertę bez słowa. Spojrzała do środka.

– Piotr… Ja nie wiem, czy dam radę. Tyle pracy mam, faktury, deadline'y…

– To ostatnia zniżka, z której skorzystam razem z tobą – powiedziałem cicho.

 Nie wiedziała, co powiedzieć. Wyszedłem na klatkę schodową, czując jak wszystko we mnie się rozsypuje. Pierwszy raz naprawdę pomyślałem: „Może Magda mnie już nie kocha.”

Przecież to tylko prezenty

Rano siedziała przy stole z kubkiem kawy, jakby nic się nie wydarzyło. Przeglądała telefon, popijając łykami, spokojna. Przez chwilę stałem w progu kuchni i patrzyłem na nią, zastanawiając się, jak to możliwe, że po dziesięciu latach dwoje ludzi może być sobie aż tak obcych.

– Magda, możemy porozmawiać? – zapytałem w końcu.

– O czym?

– O wczoraj. O nas.

Westchnęła i odłożyła telefon. Spojrzała na mnie z lekkim zniecierpliwieniem.

– Piotr, nie dramatyzuj. Przecież to tylko prezenty.

– Nie. To nie tylko o prezenty chodzi. Powiedz mi, co się z nami stało?

– Nic się nie stało. Żyjemy jak wszyscy. Pracujemy, płacimy rachunki, gotujemy obiady.

– Naprawdę tak to widzisz? Że wszystko gra? Że jesteśmy... szczęśliwi?

Wzruszyła ramionami.

– Może nie jesteśmy nieszczęśliwi. A to już coś, nie?

– Dziesięć lat małżeństwa. I dostaję kupony. – Podniosłem głos, ale zaraz go stłumiłem. – Dla ciebie to wszystko to tylko obowiązki?

– A dla ciebie co? Kino, kwiaty i kolacje? Wiesz, życie to nie romantyczny film. To codzienność, Piotr. Trzeba się skupić na tym, co realne.

– Realne? Czyli kupony, rachunki i puste spojrzenia?

Dorośnij w końcu – powiedziała chłodno.

Siedzieliśmy chwilę w ciszy. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, cokolwiek. Ale nie mogłem znaleźć słów, które przebiłyby jej mur. Tego dnia zadzwoniłem do Bartka.

– Spotkajmy się, stary. Muszę z kimś pogadać – rzuciłem krótko.

Wieczorem siedzieliśmy na ławce nad Wisłą. Bartek słuchał, nie komentował. Tylko raz powiedział cicho:

– Może ona się już dawno od ciebie odsunęła, a ty dopiero teraz to zauważasz?

Zamilkłem. W głowie wciąż słyszałem jej słowa: „Dorośnij w końcu.”

To nie ja coś zepsułem

Spotkałem Kaję przypadkiem, gdy wyskoczyłem do kawiarni w przerwie w pracy. Siedziała przy stoliku z nosem w laptopie, jak zwykle zorganizowana i zajęta. Minęło sporo czasu od naszego ostatniego spotkania, ale nadal miała w sobie ten specyficzny rodzaj ciepła, który sprawiał, że człowiek chciał z nią rozmawiać.

– Kaja? Hej – zatrzymałem się przy jej stoliku.

Podniosła głowę i uśmiechnęła się lekko zaskoczona.

– Piotrek. Ile to już lat. Usiądź. Napijesz się czegoś?

Zamówiłem espresso, choć nie byłem pewien, czy jestem gotowy na tę rozmowę. Ale potrzebowałem prawdy. Kaja była jedyną osobą z kręgu Magdy, która potrafiła mówić bez owijania w bawełnę.

– Kaja... Magda ci coś mówiła ostatnio? O mnie? O nas?

Zawahała się. Odstawiła filiżankę.

– Piotr... To trudne. Ale jeśli pytasz – to tak. Mówiła.

– Co?

– Że się wypaliła w tym związku. Że... już nic nie czuje.

Zamarłem. Powietrze zrobiło się gęste.

– Ona... mówiła to komuś innemu, ale nie mnie.

Kaja spuściła wzrok.

– Próbowałam ją namówić na rozmowę z tobą. Ale Magda... ona nie chciała już tego ciągnąć. Powiedziała kiedyś, że zostaje tylko z przyzwyczajenia. I że może kiedyś coś wróci. Ale chyba nie wróciło.

– To nie ja coś zepsułem – wyszeptałem. – Ona przestała walczyć, dawno temu. A ja cały czas wierzyłem, że to się jeszcze sklei.

Nie odpowiedziała. Po prostu dotknęła mojej ręki, lekko, jakby chciała powiedzieć: „Przykro mi.” Po raz pierwszy naprawdę zrozumiałem, że to już nie kwestia kryzysu. To koniec, który po prostu trwał zbyt długo w ciszy.

Zasługujesz na kogoś, kto cię kocha

Nie czekałem aż wróci. Siedziałem w kuchni, przy zgaszonym świetle, tylko lampa pod szafką rzucała mleczne światło na blat. Klucze zadzwoniły w zamku. Drzwi skrzypnęły.

– Hej – rzuciła obojętnie, jakby wracała z siłowni, nie do małżeństwa, które właśnie się rozpadało.

Nie odpowiedziałem od razu. Czekałem, aż odwiesi płaszcz, zdejmie buty, pójdzie do łazienki. Gdy wróciła, stała przez chwilę w progu, z ręcznikiem przewieszonym przez ramię.

Musimy pogadać – powiedziałem.

Nie zaprotestowała. Usiadła naprzeciwko, w szlafroku, z mokrymi włosami.

– Dlaczego nie powiedziałaś, że to koniec?

Spojrzała na mnie bez cienia zdziwienia. Jakby wiedziała, że w końcu zapytam.

– Bo myślałam, że może… jeszcze coś poczuję. Ale nie czuję nic.

– I to wystarczyło ci na dziesięć lat? Na wszystko, co mieliśmy?

– Piotr, przestań. Nie krzyczmy. Nie rozrywajmy tego na strzępy. Nie wiem, kiedy się wypaliło. Ale chyba już dawno.
Wstałem. Przeszedłem się po kuchni. Mój głos był zmęczony.

– A ja się trzymałem wspomnień jak idiota. Kolacji, spacerów, naszych „pierwszych razów”. A ty po prostu... siedziałaś obok i czekałaś aż umrze to samo?

– Nie chciałam cię ranić – powiedziała cicho.

– To się nie udało – odparłem. – Proponowałaś coś kiedyś? Chociaż rozmowę? Tylko kupony. I milczenie.

Zamilkła. Obserwowała mnie długo. Potem powiedziała:

– Może możemy zostać przyjaciółmi. Zasługujesz na kogoś, kto cię kocha.

Parsknąłem gorzko:

– Nie chcę być twoim kolegą od kuponów.

Położyłem klucze na stole. Bez trzaskania drzwiami. Bez krzyku. Po prostu wyszedłem. Za mną został tylko cichy dom i zapach jej szamponu.

Najpierw musisz wrócić do siebie

– I co teraz? – zapytał Bartek, gdy otworzyłem piwo i osunąłem się na jego kanapę.

Nie wiedziałem. Przynajmniej przez chwilę. Miałem w sobie ciszę. Taką, która nie koi, tylko boli jeszcze bardziej.

Nie wracam tam – powiedziałem w końcu. – Po prostu… nie.

Bartek przytaknął. Zawsze miał ten rzadki dar: słuchać bez oceniania.

– Opowiedziałem jej wszystko. Że wiem o tym, co mówiła koleżance. Że już nic nie czuje. Że nie chciała powiedzieć, ale też nie umiała odejść. Jakby czekała, aż zrobię to za nią.

– I zrobiłeś.

– Zostawiłem klucze. Wyszedłem.

Bartek westchnął. W jego oczach nie było zdziwienia. Tylko zmęczenie. Jakby już to wszystko znał.

– Nie jesteś jedynym, którego to spotkało – powiedział spokojnie. – Ale jesteś jedynym, który chciał to naprawiać.

– A ona już nawet nie miała chęci się postarać...

Milczeliśmy przez chwilę. Na stole między nami leżała paczka chipsów i niedopite piwa. W tle coś brzęczało w telewizorze, ale nawet nie patrzyliśmy.

– Wiesz, co jest najgorsze? – powiedziałem w końcu. – Że czuję się jak śmieć. Że kochałem, starałem się, kombinowałem. A ona tylko znikała.

– Nie jesteś śmieciem. Tylko ktoś, kto jeszcze wierzył. I może za bardzo idealizował.

– Może.

Spojrzałem na sufit, jakby miał mi coś powiedzieć.

– Ale może… jeszcze kiedyś komuś się spodobam. Bez zniżek, bez promocji. Tak po prostu. Za to, jaki jestem.

Bartek uśmiechnął się pod nosem.

– Spodobasz się. Ale najpierw musisz wrócić do siebie. Do życia. Bez niej.

Pokiwałem głową. Cicho. Po raz pierwszy bez rozpaczy.

Czasem trzeba odejść

Nie wróciłem do mieszkania. Spakowałem parę rzeczy, kilka ubrań, szczoteczkę do zębów, komputer. Reszta mogła poczekać. Albo zostać. Zamieszkałem u Bartka. Na początku na kanapie, potem przeniosłem się do małego pokoiku na wynajem w bloku z wielkiej płyty. Cicho, nijako, ale moje. Magda nie dzwoniła. Nie pisała. Ja też nie. To było najbardziej bolesne – to, jak łatwo się to wszystko rozwiązało. Jakby dziesięć lat dało się spakować w karton po butach i odstawić na strych.

Nie wiem, czy się rozwiedziemy. Może będzie separacja, może tylko długi milczący rozejm. Żadne z nas nie miało już siły na kolejną walkę. Żadne nie miało już nic do powiedzenia. Chodzę do pracy. Wieczorami jeżdżę rowerem bez celu. Oglądam filmy, których nie mamy komu komentować. Kiedyś wszystko we mnie krzyczało, teraz po prostu trwa. Cicho. Ale czasem, między jednym łykiem kawy a drugim, przychodzi do mnie jedno zdanie. Zaskakująco wyraźne: „Najgorsze nie było to, że ona nie kupiła mi prezentu. Najgorsze było to, że ja wciąż miałem nadzieję.”
I to mnie rozwala bardziej niż wszystko inne.

Bo ja naprawdę wierzyłem. Do końca. Wierzyłem, że jak zarezerwuję weekend nad morzem, to ona się uśmiechnie jak kiedyś. Że dotknie mojej dłoni. Że powie: „Dziękuję, Piotrek. Pamiętasz jeszcze, jak się kochaliśmy?” Ale nic z tego nie przyszło. Może tak wygląda koniec – nie z hukiem, nie z dramatem, tylko z cichym „już nie czuję nic”. I może to właśnie trzeba zapamiętać: nie każdą relację da się uratować. Nie każda osoba, którą kochamy, potrafi nas pokochać z powrotem. I czasem trzeba odejść. Zanim się całkowicie zniknie.

Piotr, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: