Sylwia zawsze mówiła, że wszystko robimy z głową. Że nie ma sensu kupować, póki są lepsze promocje. Że jak coś nie jest idealne, to lepiej poczekać. I tak czekaliśmy. Na tanie płytki, na farbę w „supercenie”, na lepszy czas. Pracowałem zdalni i godzinami siedziałem przy prowizorycznym biurku, patrząc na niepomalowaną ścianę z wystającymi kablami, które przypominały mi nasze emocje – gołe, nieosłonięte, niezałatane.
Każdy poranek wyglądał tak samo. Kawa, w której było więcej samotności niż smaku, i rozmowa z samym sobą, czy to już ten dzień, kiedy przestaję udawać, że to jeszcze ma sens. Kiedyś chciałem tu stworzyć dom, a dziś to tylko przestrzeń, w której chowam się przed prawdą, że nie potrafimy razem żyć.
Wiedziałem, że coś musi się zmienić
– Sylwia, patrz – powiedziałem, podsuwając jej kartkę. – Znalazłem ekipę, która zrobi nam wszystko za połowę tego, co mówił tamten facet od wykończeniówek. Gość zna się na robocie, robił u Joachima z pracy. Nawet kafelki w cenie robocizny ogarnął.
Sylwia nie spojrzała nawet na kartkę. Usiadła na sofie, która powinna była zostać wymieniona trzy lata temu – Teraz nie pora – powiedziała, rozpinając kurtkę. – Wiesz, co się dzieje z inflacją? To nie są czasy na szaleństwa.
– Szaleństwa? Sylwia, to nie są wakacje na Malediwach. To łazienka, której nie da się zamknąć na klucz, i kuchnia, w której szafka odpada, jak za mocno trzaśniesz drzwiczkami.
– No i da się z tym żyć – odparła sucho, sięgając po telefon. – Mamy przecież wszystko, co najpotrzebniejsze. Ludzie mieszkają w gorszych warunkach. – Przesadzasz i dramatyzujesz – prychnęła. – Zawsze byłeś przewrażliwiony.
Poczułem, jak coś we mnie pęka – Nie chcę być jakimiś „ludźmi”. Chcę być sobą. Chcę mieć zasłony, które pasują do ścian, a nie wisiadła z second-handu. Chcę wrócić do domu i nie potykać się o karton z napisem „do kuchni – później”.
Wiedziałem, że ten dialog nie skończy się dobrze
Zostawiłem kubek z zimną herbatą na parapecie i jeszcze raz przeszedłem przez mieszkanie. W salonie stała kanapa, na której zapadałem się jak w swoim własnym zmęczeniu. W kuchni – suszarka z praniem z zeszłego tygodnia, którego nikt nie zdjął. Ściany – nadal bez farby, z plamami po taśmach malarskich sprzed lat. Łazienka – zaparowane lustro, przez które od dawna nie patrzyliśmy na siebie naprawdę.
Usiadłem na środku podłogi. Z laptopem na kolanach, w dresie, który zbyt dobrze znał moją samotność. Sylwia wyszła do pracy. Niczego nie mówiłem rano. Żadnych pretensji. Po prostu „do zobaczenia” – które tym razem znaczyło coś zupełnie innego. Zadzwoniłem do Joanny. Właściwie – nie musiałem się przedstawiać.
– Wiktor? – zapytała od razu. – Coś się stało?
– Nie mam gdzie pójść – powiedziałem. – A raczej… nie chcę już tam wracać. Przez chwilę była cisza. Tylko jej oddech w słuchawce.
– Przyjedź. Mam wolny pokój. I piekarnik, który działa.
U Joanny było jasno. Ciepło. Jej mieszkanie pachniało kawą i pieczonym chlebem. Były firanki. Nie na przecenie. Takie, które ktoś kupił, bo chciał, a nie dlatego, że „okazja”.
– Zostań – powiedziała, kiedy zamknęła za mną drzwi. – Tu jest miejsce. I farba na ścianach.
Zostałem. I tej nocy pierwszy raz od dawna zasnąłem, nie czując się przechowany w cudzym życiu.
Sylwia pojawiła się w biurze niespodziewanie
Stała w progu sali konferencyjnej, w której właśnie kończyliśmy spotkanie zespołu projektowego. Miała na sobie płaszcz, który ostatnio długo przeglądała w sklepie, ale „czekała na lepszą cenę”. Chyba w końcu taniał wystarczająco – Możemy porozmawiać? – zapytała chłodno.
Skinąłem głową i wyszedłem z nią na zewnątrz. Na dworze było szaro. Taki dzień bez decyzji – w sam raz dla nas.
– Nie wiem, o co ci chodzi – zaczęła. – Przecież nic się nie stało. Tylko się pokłóciliśmy. A ty się wyprowadziłeś. Bez słowa. Ludzie mają gorsze problemy niż mieszkanie, które nie jest idealnie urządzone.
– Tu nie chodzi o mieszkanie. Chodzi o to, że ty nigdy nie chciałaś w nim naprawdę zamieszkać. Wszystko było „na potem”. Nawet my. Czekałem osiem lat na dywan, meble, na ciebie i na siebie samego. Myślałem, że urządzamy życie. A myśmy tylko czekali.
Popatrzyła na mnie i po raz pierwszy nie miała gotowej odpowiedzi. Zapięła płaszcz i odwróciła się bez słowa. Ja zostałem. Po raz pierwszy naprawdę – bez niej, ale ze sobą.
Poranki u Joanny były inne. Ciche, ale nie martwe
Wstawałem wcześnie, zanim jeszcze budził się świat za oknem. W kuchni czekała kawa, czasem chleb z ziarnami, który piekła wieczorem. Nie pytaliśmy się o wszystko. Po prostu byliśmy. I to wystarczało. Joanna miała ściany w kolorze szałwii. Półki z książkami. Ręczniki, które nie były gratisem z promocji. I okna, przez które można było patrzeć na świat, nie tylko po to, żeby sprawdzić, czy nie pada.
Zacząłem gotować. Chodzić boso po podłodze. Otwierać lodówkę bez tego niepokojącego poczucia winy, że „to trzeba oszczędzać na lepsze czasy”. Jadłem przy stole. Bez kartonu jako podkładki. Joanna nie wypytywała o Sylwię. Wiedziała, że jeszcze nie jestem gotowy na opowieść. Ale czasem, kiedy siadałem na kanapie z kubkiem herbaty, rzucała jedno zdanie: – Dobrze, że jesteś. A ja wtedy pierwszy raz od dawna czułem, że to prawda.
Nie tęskniłem za Sylwią. Może tylko za tym, kim myślałem, że jesteśmy. Ale najbardziej – za sobą. Tym, który marzył o domu, nie o przetrwaniu. Który umiał powiedzieć „dość”, zanim wszystko wygasło.
Wracam powoli do siebie
Nie planuję przyszłości z Joanną. Przynajmniej nie teraz. To nie jest historia o tym, jak jedna kobieta naprawia to, co druga zepsuła. Joanna nie zbiera po nikim okruchów. Ona po prostu żyje. I to wystarczy, żeby obok niej oddychało się lżej.
Wynająłem niewielkie mieszkanie – zbyt jasne, zbyt puste, ale moje. Kupiłem zasłony. Takie, które mi się podobają. Bez zniżki, bez czekania. Po prostu – bo chciałem. Zamówiłem stół. Nie największy. Ale stabilny. Do siedzenia. Do jedzenia. Do życia.
Nie tęsknię już za kartonami. Ani za nadziejami z dopiskiem „na później”. Może po raz pierwszy od lat żyję teraz. Bez promocji, bez strategii oszczędzania emocji. Po prostu: jestem.
Z Sylwią się nie widujemy. Kilka maili z hasłami do kont, pytaniami o papiery. Sucho, rzeczowo. Może tak musiało być. Nie żywiliśmy siebie nawzajem, tylko przetrzymywaliśmy siebie w oczekiwaniu na coś, co nigdy nie przyszło. Nie mam już złudzeń. I nie mam też żalu. Mam zasłony. I swój stół. – Zbuduję swój dom – pomyślałem. – Choćby od nowa. Ale tym razem – nie będę w nim czekać na życie. Tylko je wpuścić przez drzwi.
Wiktor, 40 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Matka chciała mnie ulepić po swojemu, ale w końcu powiedziałam dość. Postawiłam na siebie i nie oglądałam się wstecz”
 - „Mąż znikał w lesie na długie godziny. Bałam się, że mnie zdradza, ale prawda była o wiele bardziej tragiczna”
 - „Zięć dał mi na imieniny gorszy prezent niż rolka papieru. Późno odkryłam, że za tym świstkiem stał niezły pieniądz”
 









