Zawsze mówiłam, że Wigilia to najważniejszy wieczór w roku. Taki, który powinien nas trzymać razem, bez względu na to, co działo się przez resztę dni. Mama powtarzała, że „kto się pokłóci w Wigilię, ten przez cały rok nie zazna zgody”. Więc się starałam – każdego roku. Robiłam wszystko, by było jak kiedyś. Ryba po grecku, dwanaście potraw, biały obrus, sianko pod spodem. Tylko że coraz trudniej było to wszystko udźwignąć. Coraz trudniej było udawać, że nic się nie zmieniło.

– Mam nadzieję, że w tym roku wszystko pójdzie zgodnie z planem – powiedziałam cicho, kiedy dzień przed Wigilią ustawialiśmy z Wojtkiem talerze.

– Będzie dobrze. To tylko jeden wieczór – odpowiedział, jak zawsze spokojnie.

Dla niego może tak. Dla mnie to wieczór, w którym mama ocenia wszystko wzrokiem i milczeniem, a córka przyjeżdża z Warszawy, coraz bardziej obca. Julia... kiedyś przychodziła do kuchni, lepiła ze mną uszka. Teraz przyjeżdża, siedzi z telefonem, mówi: „Mamo, bez przesady, to tylko tradycja”. A ja czuję, że stoję w rozkroku – między nimi. I nie wiem, komu mam bardziej ustąpić.

To ma być żart?

Usiedliśmy do stołu kilka minut po siedemnastej. Mama już wcześniej mruczała pod nosem, że „za jej czasów Wigilia była o szesnastej, nie po ciemku jak teraz”. Próbowałam się uśmiechnąć, zignorować. Wojtek nalał barszczu. Mama westchnęła, że „chyba z torebki, bo nie pachnie jak kiedyś”. Ugryzłam się w język. Jeszcze chwila, jeszcze tylko Julia… Drzwi otworzyły się z hukiem. Julia weszła, zmarznięta, z rozwianym włosem i wielką torbą termiczną w ręce.

– Przepraszam za spóźnienie, pociąg miał opóźnienie i w ogóle... Ale przyniosłam coś ekstra – powiedziała, całując mnie w policzek.

Zaczęła rozpakowywać torbę. W środku – kolorowe pudełka z sushi.

Nie będę jeść karpia ani pierogów z kapustą. Zamówiłam sushi – rzuciła wesoło.

Zapadła cisza. Mama spojrzała na mnie, potem na nią. W końcu odezwała się chłodnym tonem:

– To ma być żart?

– Nie, po prostu… nie jem już tych rzeczy. Dla mnie święta to bycie razem, nie kiszona kapusta – odpowiedziała Julia, rozkładając pałeczki.

– Zero szacunku do tradycji – warknęła mama, odstawiając widelec.

Wojtek próbował załagodzić:

– Kochanie, może jednak spróbujesz chociaż barszczu?

Julia pokręciła głową.

– Mamo, to jest problem? Naprawdę o to się będziemy kłócić?

Patrzyłam raz na jedną, raz na drugą. Chciałam powiedzieć coś mądrego, coś, co rozładuje napięcie. Ale nic nie przychodziło do głowy. Sushi parowało na środku stołu. Mama zaciskała usta. Wiedziałam, że to dopiero początek.

Wiedziałam, że tego nie posklejam

– To nie chodzi o jedzenie – zaczęła moja mama, spokojnie, ale z tym zimnym tonem, który był znacznie gorszy niż krzyk. – Chodzi o szacunek. O wartości, które my tu wyznajemy. Ty nawet nie zapytałaś, czy to kogoś nie zrani.

– Ja nikogo nie chciałam ranić – Julia spojrzała na mnie, jakby szukała wsparcia. – Po prostu nie jem karpia, nie lubię kapusty. 

– Wigilia to Wigilia i kropka.

– Mamo, proszę… – zaczęłam, ale ona już była w amoku.

– To święta Bożego Narodzenia! Nie chodzi o rybę, tylko o to, że spotykamy się przy tym samym stole, dzielimy opłatkiem, jesteśmy razem. A nie każdy robi, co mu się podoba. Jakby to był zwykły dzień.

– Dla mnie bycie razem znaczy coś innego niż łamanie się opłatkiem i udawanie, że wszystko jest dobrze – powiedziała Julia cicho, ale stanowczo.

Mama zamilkła. Spojrzała na mnie z czymś w oczach, czego dawno u niej nie widziałam – zawód.

– Wychowałam cię na porządną kobietę, a ty nie przekazałaś swojej córce żadnych wartości…

– Mamo! – krzyknęłam, wstając. – Nie pozwolę ci tak mówić o Julii.

Julia opuściła wzrok.

– To nie jest miejsce dla mnie – powiedziała nagle mama. – Wasze święta nie są moje. Nie będę patrzeć, jak profanujecie to, co dla mnie święte.

Wstała, chwyciła torebkę i płaszcz, i zanim zdążyłam ją zatrzymać, wyszła z jadalni, trzaskając drzwiami. W domu zaległa cisza. Julia siedziała z otwartym pudełkiem sushi. Nawet nie jadła. Wojtek wstał, nalał sobie kompotu.

– Ktoś chce? – zapytał, jakby nic się nie stało.

Ale wszystko się stało. I już wiedziałam, że tego nie posklejam.

Kiedy przestaliśmy być rodziną?

Po kolacji w domu panowała cisza. Talerze zostały na stole. Świeczki wypaliły się do połowy. Nawet Wojtek nie próbował ich zgasić. Siedzieliśmy w kuchni, ja i on. On coś dłubał przy komórce, ja bezmyślnie przecierałam blat, chociaż już był czysty. W końcu powiedziałam:

– Nie wiem, kiedy to się stało. Kiedy przestaliśmy być rodziną?

Wojtek wzruszył ramionami, nie patrząc na mnie. Jakby to pytanie nie miało adresata. Po chwili usłyszeliśmy ciche kroki. Julia stanęła w drzwiach, oparta o framugę.

– Słyszałam – powiedziała. – To, co mówiłaś przed chwilą.

Spojrzałam na nią zmęczonym wzrokiem. Nie miałam już siły na kolejne rozmowy. Ale weszła dalej. Usiadła naprzeciwko mnie. Jej oczy były zaczerwienione.

– Mogłaś poczekać z tym sushi – powiedziałam. – To nie był dobry moment.

– A kiedy jest dobry moment, żeby być sobą? – zapytała. – Mam udawać, że lubię karpia, żeby babcia się nie rozpłakała? Ile jeszcze razy mam robić coś tylko po to, żeby przypadkiem nikogo nie urazić ?

– Julia, to nie chodzi tylko o to. W naszej rodzinie od zawsze dbaliśmy o tradycje, zarówno twoja babcia, jak i ja. Chciałam stworzyć dom, w którym wartości będą mieć jakieś znaczenie.

– A może to wszystko już nie działa? Może ja nie czuję się tu jak w domu? – przerwała. – Nie mam już pięciu lat. Nie chcę odgrywać scenek z przeszłości, żeby ktoś się lepiej poczuł.

Spojrzałam na nią. Taką odległą. I nagle poczułam, że moja córka jest już dorosła i ma prawo do swojego zdania. A ja chyba nigdy się na to nie przygotowałam.

Nie wiem, co z tym zrobić – wyszeptałam.

– Ja też nie – odpowiedziała. – Ale wiem, że już nie chcę żyć cudzym scenariuszem.

Może to już nie są moje święta

Pierwszy dzień świąt był… cichy. Jakby ktoś wyłączył dźwięk w naszym domu. Mama się nie odzywała – bo jej tu nie było. Julia wstała późno, napiła się kawy i zniknęła na spacer. Zostawiła tylko kartkę: „Nie wiem, co teraz czujesz, ale ja czuję ulgę.” Czytałam ją kilka razy. Z ulgą? Z ulgą?! Ja czułam ciężar. Jakby całe święta zawaliły mi się na plecy. Spojrzałam na telefon. Cisza. Żadnego SMS-a od mamy. Spróbowałam zadzwonić. Dwa sygnały. Później tylko automatyczna sekretarka. Napisałam krótkiego SMS-a: „Chcę porozmawiać.” Nie odpisała. W kuchni Wojtek pił herbatę.

– Napisałaś do niej? – zapytał.

– Tak. Nic.

– Wiesz, jaka jest teściowa – westchnął. – Dla niej tradycje są nie do ruszenia.

Pokiwałam głową. Przypomniało mi się, jak w dzieciństwie mama płakała, bo tata kupił gotowe pierogi z baru mlecznego. Tylko dlatego, że nie miała czasu ulepić. Płakała, jakby ktoś jej ukradł Boże Narodzenie. Zrozumiałam wtedy coś ważnego. Dla niej Wigilia nie była kolacją. Była opowieścią. Rytuałem, który miał ochronić przed chaosem. A Julia… Julia ten rytuał podważyła. 

– Może to już nie są moje święta – pomyślałam w głębi duszy. 

Albo jest się wiernym tradycji, albo nie

Po świętach nie było lepiej. Mijały tygodnie, a mama się nie odzywała. Dzwoniłam kilka razy. Bez skutku. W końcu pojechałam do niej sama. 

Przyszłam porozmawiać – powiedziałam.

– Dobrze – odpowiedziała chłodno. 

vUsiadłyśmy w kuchni. Ta sama kuchnia, w której kiedyś lepienie pierogów na Wigilię było świętością. 

– Mamvo… nie chcę, żeby tak to wyglądało – zaczęłam.

– To trzeba było wtedy pomyśleć. Twoja córka mnie zraniła. I ty też.

– To tylko jedzenie. To sushi…

– Nie. To brak szacunku. Brak pokory. I twoja bierność. Patrzyłaś, jak ona rozbija Wigilię, i nic nie zrobiłaś.

– Bo nie chciałam opowiadać się po żadnej ze stron.

– A musiałaś. W takich sytuacjach nie można być pomiędzy. Albo jest się wiernym tradycji, albo nie.

Zamilkłyśmy. Wracałam do domu smutna. W głowie tylko jedno pytanie: czy naprawdę trzeba wybierać między przeszłością a przyszłością? 

Marzena, 47 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: