Kiedy byłam mała, moja mama zawsze powtarzała: „W święta musi być perfekcyjnie. Choinka prosto, barszcz klarowny, a karp nie może pływać w błocie jak w zeszłym roku!”. A potem zgarbiona biegała od garnka do stołu, z czerwonymi policzkami od gorąca i frustracji, której nikt nigdy nie dostrzegał. Tata śmiał się z bratem przy stole, a mama znikała w kuchni. Ja siedziałam cicho, przyglądałam się temu wszystkiemu i powtarzałam sobie w duchu: „Jak dorosnę, zrobię wszystko lepiej”.

Minęło trzydzieści pięć lat. Mam na imię Jola. Mam dom z ogrodem, męża, który lubi brylować w towarzystwie, i siostrę, która nigdy nie zapyta, czy pomóc. Mam też w sobie cichy głos, który od lat mówi: „Musisz się postarać. Muszą być zadowoleni. Nie po to się tyle robi, żeby ktoś miał pretensje.” To nie głos rozsądku. To głos mojej matki. Tylko że już nie w kuchni – teraz w mojej głowie.

W tym roku po raz pierwszy to ja organizowałam Wigilię. Dwadzieścia osób. Dwadzieścia talerzy. Dwadzieścia życzeń do spełnienia. Zaczęłam planowanie już w październiku – lista dań, harmonogram zakupów, próbne wypieki. Nocami sprawdzałam, czy piernik leżakuje jak trzeba. W dzień przeliczałam obrusy i sztućce. Byłam gotowa na wszystko. Poza jednym: że nikt nie zauważy. Ale jeszcze wtedy – gdy wciskałam rybę w galarecie w eleganckie słoiczki i owijałam serwetki złotym sznurkiem – czułam coś, czego nie czułam od dawna. Podekscytowanie. Nadzieję. Że w końcu ktoś powie: „Jola, jesteś niesamowita. Bez ciebie to wszystko by się rozpadło.” Nie powiedział.

Znika mi cała radość z tej Wigilii

Wszystko było gotowe. Obrus wyprasowany, świece zapalone, w tle cicho grały kolędy. Goście rozsiadali się powoli przy stole, a ja co chwilę znikałam w kuchni, żeby doglądać ostatnich szczegółów. Pół godziny wcześniej Marek zapytał, czy na pewno nie przesadzam z tą grzybową, bo przecież i tak nikt nie odróżni, czy to prawdziwki, czy pieczarki. Uśmiechnęłam się tylko i nie odpowiedziałam. Gdyby wiedział, że jeździłam po nie trzy dni temu na targ do sąsiedniego miasta, może by się wstrzymał z komentarzem.

Zasiadłam do stołu jako ostatnia. Marek już rozkręcał towarzystwo, opowiadając, jak kiedyś zgubił butelkę wina w bagażniku i znalazł ją po roku. Wszyscy się śmiali, nawet teściowa. Ja w tym czasie podawałam uszka. Wiedziałam, że zaraz trzeba będzie wstać po barszcz, potem rybę, potem kompot. Miałam wrażenie, że stół mnie odpycha, jakby mówił: "Nie twoje miejsce, Jolu, ty masz latać". Bigos podałam z dumą. Próbowałam go dzień wcześniej i wyszedł idealnie – gęsty, lekko słodki od śliwek, z dobrym mięsem. Postawiłam go na stole, usiadłam. Teściowa wzięła łyżkę, spróbowała, zrobiła zamyśloną minę i powiedziała:

– Dziwny smak... Ja robię bardziej kwaśny, ale... może taki teraz trend.

Basia, jak zwykle, skinęła głową, jakby właśnie potwierdzała, że tak, trend, wiadomo. Ja się uśmiechnęłam, choć czułam irytację. Jak zwykle nie powiedziała, że dobry. Tylko "dziwny". A to znaczyło: "nie taki, jak powinien". Kiedy przyszło do śledzi, nikt nie mówił nic przez chwilę. Potem Marek mruknął:

– O, jakiś nowy smak. W czym to było? Ananas?

– Z imbirem – odpowiedziałam.

– Aha. No, ciekawe.

Znowu. Ciekawe. Jakby to był program kulinarny w telewizji, a nie kolacja, na którą pracowałam trzy tygodnie. Marek zaraz potem przeszedł do anegdotki o tym, jak jego kolega próbował raz upiec piernika i skończył z czymś, co nadawało się na podpałkę. Pokazał zdjęcie, wszyscy się śmiali. A ja w głowie liczyłam, ile jeszcze dań zostało. Kiedy skończyli jeść, Marek wstał, klasnął w dłonie i powiedział:

– No to co, kto chce kawkę?

Wszyscy ożywili się nagle. Teściowa podniosła rękę jak uczennica.

– Dla mnie jeszcze kawałek sernika. 

Podałam jej talerzyk  z ciastem. W myślach tylko mruknęłam: "Już widzę, jak potem odstawia go do zlewu...". Wstałam i poszłam do kuchni. Prawie jak automat. Wszyscy zostali przy stole, śmiejąc się z jakiejś kolejnej historyjki Marka. Otworzyłam zmywarkę. Świeciła na czerwono. Zablokowana. Raz jeszcze nacisnęłam przycisk, ale tylko mrugnęła i zgasła. Westchnęłam i wzięłam się za zmywanie ręczne. Talerze po rybie, garnki po kapuście, puste salaterki, zaschnięte sztućce. Stałam przy zlewie przez trzydzieści minut. Nikt nie przyszedł. Nikt nie zapytał. Nikt nawet nie spojrzał.
Słyszałam przez ścianę śmiech, stukanie filiżanek, szelest papierków od czekoladek. Jakieś kolędy grały w tle, ktoś puszczał śmieszny filmik w telefonie. A ja myłam ręcznie resztki z ich talerzy i czułam, że powoli znika mi cała radość z tej Wigilii.

Przecież wszystko było super…

Kiedy skończyłam, ręce miałam mokre, a paznokcie obdarte od szorowania przypalonej brytfanny. Wytarłam dłonie o ręcznik i przeszłam do salonu. Stanęłam w progu. Siedzieli tam wszyscy. Zadowoleni. Rozparci. Z telefonami w dłoniach. Na stoliku puste filiżanki, opakowania po czekoladkach, okruszki na obrusie. Nikt nawet nie spojrzał w moją stronę. Poprawiłam sweter, wzięłam głęboki oddech.

– Mam nadzieję, że w przyszłym roku ktoś inny zrobi Wigilię. Ja dziękuję za tę przyjemność.

Cisza. Marek podniósł głowę, zmarszczył brwi.

– No ale co się stało? Kochanie, przecież wszystko było super…

– Tak, było. Tylko brakuje mi może jeszcze mopowania podłogi. Może teraz, jak wy się bawicie.

Teściowa odłożyła widelczyk.

– Oj, Jolu, nie przesadzaj… Przecież to tylko naczynia.

Tylko naczynia. Stałam tam chwilę dłużej, patrząc na nich wszystkich. Potem odwróciłam się i poszłam do sypialni. Po drodze zsunęłam kolczyki. Za dużo ważyły.

To chodzi o szacunek

Pierwszy odezwał się Marek. Następnego ranka, kiedy zszedł do kuchni i zobaczył, że nie czeka na niego kawa ani ciepła bułka. Usiadł przy stole i przez dłuższą chwilę nie mówił nic, tylko gapił się na puste blaty. W końcu zapytał:

– Jolu... jesteś zła?

Odwróciłam się od zlewu i spojrzałam mu w oczy. Spokojnie.

– Nie. Już nie.

– Ale wiesz... nie przesadzasz trochę? Przecież to tylko jeden wieczór. Nie można tak reagować o byle co.

– Bo to nie chodzi o talerze, Marek. To chodzi o szacunek. I o to, że ja zawsze robię wszystko, a wy... macie to gdzieś.

Pokręcił głową, jakby nie dowierzał. Jeszcze próbował się śmiać, rozładować atmosferę jakąś anegdotką o wigilijnej wpadce sprzed lat, ale nic nie powiedziałam. To nie był wieczór do ratowania. Dwa dni później zadzwoniła Basia.

– Słuchaj, coś ty się tak spięła? Ja przecież nie wiedziałam, że cię to tak rusza. Zawsze wszystko robiłaś sama i byłaś zadowolona, to skąd miałam wiedzieć?

– Bo nigdy nie pytałaś – odpowiedziałam cicho.

– No dobra, ale przecież to nie powód, żeby robić taką scenę.

– Nie zrobiłam sceny, Basia. Powiedziałam jedno zdanie. A ty od razu na nie obrażona.

Rozłączyła się pierwsza. A ja wtedy zrozumiałam, że przez lata dawałam im wszystkim pozwolenie. Na wygodę. Na milczenie. Na to, żeby mogli liczyć na mnie i nie liczyć się ze mną.

Czego ja właściwie chcę

Kiedy emocje opadły, poczułam coś, czego dawno nie czułam: spokój. Nie ulgę – jeszcze nie. Ale taki cichy, dziwny spokój, jakby coś się zatrzymało we mnie na moment. Usiedliśmy z Markiem do obiadu, pierwszy raz bez rozmowy. Nie narzekał. Nie dopytywał. I jakoś nie próbował się zbliżyć. Może czuł, że to już nie ten sam stół. Zaczęłam chodzić na długie spacery. Sama. Bez psa, bez telefonu. Zatrzymywałam się czasem na ławce i próbowałam przypomnieć sobie, czego ja właściwie chcę. Nie dla wszystkich. Dla siebie.

Jednego wieczoru usiadłam przy biurku i napisałam list. Do siebie sprzed lat. Do tej dziewczyny, która oglądała mamę biegającą po kuchni i wierzyła, że tak trzeba. Że miłość to poświęcenie. Że cisza to spokój, a nie obojętność. „Nie musisz robić wszystkiego sama. Nie musisz być silna, kiedy cię to boli. I nie musisz czekać, aż ktoś zauważy.” Poczułam wtedy złość. Ale nie na Marka. Nawet nie na Basię. Na siebie. Za to, że przez tyle lat byłam grzeczna. Wygodna dla innych. I niemal zupełnie niewidzialna dla siebie.

Nie odpisałam nikomu na wiadomości o tym, jak „wspaniała była Wigilia” i „jak świetnie wszystko się udało”. Nie wróciłam do rozmowy z siostrą. Nie odezwałam się pierwsza. Przestałam się tłumaczyć. Przestałam przepraszać. W lutym zaczęłam planować, jak chcę spędzić następne święta. Sama.

W przyszłym roku święta będą inne

Marek próbował wrócić do normalności. Odzywał się częściej, robił kawę, zagadywał, jakby nic się nie wydarzyło. Nie kłóciliśmy się. Ale też nie było już ciepła, które wcześniej – przynajmniej w mojej głowie – udawało czułość. Siedzieliśmy obok siebie jak sąsiedzi, którzy nie wiedzą, o czym rozmawiać. Albo boją się zapytać. Wieczorami siadałam sama z herbatą i przeglądałam stare zdjęcia. Na jednym z nich Marek miał rękę na moim ramieniu. Uśmiechnięci, młodzi, jeszcze bez zmarszczek. Patrzyłam wtedy prosto w obiektyw. Teraz miałam wrażenie, że patrzyłam tylko na niego.

Widziałam, że nie rozumie. Że myśli, iż to tylko zimowy kaprys, przemęczenie, może hormony. Ale ja wiedziałam, że to coś głębszego. Coś, co we mnie pękło, choć nie miało prawa już istnieć. Ta resztka nadziei, że może się domyśli. Że się domyślą. Że wystarczy robić więcej, by dostać cokolwiek. Nie powiedziałam, że odchodzę. Nie spakowałam walizki. Nie robiłam rewolucji. Po prostu przestałam się starać. Przestałam pytać, co na obiad, co Marek chce na kolację. Zaczęłam gotować dla siebie. Chodziłam spać wtedy, kiedy chciałam. Nie czekałam z deserem.

Nie wiem, co będzie dalej. Nie wiem, czy Marek się zmieni, czy zauważy, co się między nami wydarzyło. Może za późno. Może dopiero teraz uczymy się być osobno – mimo że pod tym samym dachem. Ale jedno wiem na pewno. Nigdy więcej nie będę się poświęcać w milczeniu. Jeśli ktoś ma się obrazić za to, że postawiłam granice – niech się obrazi. W przyszłym roku święta będą inne. Bez sernika dla teściowej. Bez bigosu z komentarzem. Bez zmywarki, która musi działać, żeby było miło. I może wreszcie – będą moje.

Jolanta, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: