Mam na imię Anna. Mam trzydzieści dwa lata, jestem żoną Marka i mamą pięcioletniego Antka. Wiele osób powiedziałoby, że moje życie wygląda wręcz podręcznikowo – stabilne małżeństwo, własne mieszkanie, praca w szkole i przeuroczy synek. Mimo to od kilku miesięcy noszę w sobie pustkę, której nic nie potrafi zapełnić. W czerwcu nagle zmarła moja mama. Bez pożegnania, a ja do tej pory nie umiem myśleć o tym bez ściśniętego gardła. Od jej śmierci jakoś trzymam się na powierzchni, bo muszę dla Antka i dla Marka. W środku czuję się jednak jak cienka skorupa i to chyba dlatego właśnie tak bardzo poruszył mnie kalendarz adwentowy od mojej teściowej.
Nasze relacje nie były bliskie
Moja teściowa, Wiesława, zawsze była dla mnie nieco zdystansowana, chłodna i wyważona. Niby starała się być uprzejma, ale nigdy nie potrafiła być serdeczna, więc trudno mi było czuć się przy niej swobodnie. Nasze relacje można nazwać poprawnymi, jednak były one dalekie od jakiejś bliskości.
Tym bardziej zaskoczyło mnie, gdy na początku grudnia Wiesława wręczyła mi... kalendarz adwentowy. Ręcznie robiony, z materiałowymi woreczkami, a każdy z numerkiem wyszytym złotą nicią.
– To dla ciebie – powiedziała krótko. – Pomyślałam, że może ci się przyda. Trochę świątecznego nastroju.
Wzięłam go do rąk ostrożnie, zaskoczona. Nie dlatego, że wyglądał pięknie – choć wyglądał – ale dlatego, że pochodził od niej. Nigdy wcześniej nie zrobiła dla mnie niczego tak... osobistego. Nie zapytałam, skąd ta zmiana. Po prostu podziękowałam i położyłam kalendarz na komodzie, a potem, pierwszego grudnia, otworzyłam pierwsze okienko.
Codziennie zaskakiwało mnie nowe okienko
Pierwszego grudnia włożyłam rękę do woreczka z numerem 1, raczej z ciekawości niż z oczekiwań. W środku znalazłam malutką czekoladkę w złotym papierku i karteczkę z cytatem z Agnieszki Osieckiej: „Czasem człowiek musi, inaczej się udusi.”
– Co to masz? – rzucił Marek przez ramię.
– Kalendarz od twojej mamy. Patrz, nawet filozoficzny.
– Może chciała być miła?
– Miła? – uniosłam brwi. – To chyba jakiś żart. Co ona teraz udaje? Że jesteśmy przyjaciółkami?
Marek nic nie powiedział, tylko wzruszył ramionami i wyszedł z Antkiem do przedszkola. A ja zostałam z kalendarzem w dłoniach, zdezorientowana. Z jednej strony ten gest był całkiem ciepły, a z drugiej – nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że coś się za nim kryje. Nie wiem, co to miało znaczyć. Po śmierci mojej mamy wszystko mi się rozpadło, a ona przychodzi z jakimś kalendarzykiem?
Drugiego grudnia też zajrzałam do woreczka. Była herbatka – malinowa – i znowu cytat. Potem mała bombka, potem złota zakładka do książki. Codziennie coś innego. To były drobiazgi, ale… dobrze dobrane i absolutnie nieprzypadkowe. Zanim się zorientowałam, otwieranie okienka stało się moim porannym rytuałem. Siadałam z kawą, sięgałam do woreczka i… na kilka minut odłączałam się od codzienności. Coś we mnie zaczęło mięknąć, ale jeszcze nie potrafiłam tego nazwać.
Robiło się coraz ciekawiej
Dziesiątego grudnia rano znalazłam w woreczku zwiniętą, pożółkłą kartkę. Rozwinęłam ją i aż cofnęłam dłoń – znałam ten charakter pisma.
„Szarlotka – wersja zimowa: jabłka z cynamonem i goździkami, kruszonka z masłem orzechowym.” To był przepis jak od mojej mamy. Może nie identyczny, ale bardzo, bardzo podobny. Pod spodem znajdował się nawet dopisek: „Nie przesadzać z cukrem!” – jakbym słyszała jej głos.
Wieczorem pojechaliśmy do teściów. Siedzieliśmy przy herbacie i zapytałam:
– A skąd pani wiedziała, że moja mama piekła taką właśnie szarlotkę?
Wiesława spojrzała na mnie zaskoczona, ale tylko przez chwilę:
– Marek kiedyś wspomniał. Albo może ty… Nie pamiętam.
Zamilkłam. To nie była odpowiedź, ale... nie była też kłamstwem. Może rzeczywiście coś wspomniałam? A może... to coś więcej? W drodze powrotnej siedziałam cicho. Marek zerknął na mnie kątem oka:
– Wszystko okej?
– Tak – powiedziałam szybko, zbyt szybko.
Ale w środku coś się przewracało. Może ja wcale nie chcę mieć z nią bliższych relacji, myślałam. Ale może też... właśnie tego teraz potrzebuję?
Następnego dnia piekłam tę szarlotkę z przepisu. I pierwszy raz od miesięcy, wśród zapachu jabłek i cynamonu, poczułam coś, co przypominało spokój.
W Wigilię wstałam pierwsza
Marek i Antoś jeszcze spali, a ja zeszłam na palcach do salonu. Byłam zdenerwowana, choć nie wiedziałam, czym dokładnie. Podeszłam do komody i sięgnęłam po ostatni woreczek – numer 24. Dłoń miałam suchą, jakby ciało wyprzedzało serce. Otworzyłam go powoli. W środku nie było ani czekoladki, ani bombki. Leżał tam mały liścik, złożony na cztery części, przewiązany cienką złotą wstążką. Pod palcami czułam, że to kartka ze starego papeterii – taka, jakich dziś się już nie kupuje.
Rozwinęłam papierek, zaczęłam czytać i od razu zrobiły mi się szklane oczy: „Anno, jesteś najlepszą synową, jaką mogłam sobie wymarzyć. Przepraszam, że nie potrafiłam ci tego wcześniej powiedzieć. Wiem, że nie jestem łatwą osobą, ale wiem też, że ty jesteś dobrą żoną, wspaniałą matką i silną kobietą. Twoja mama byłaby z ciebie bardzo dumna. Ja też jestem.”
Nie mogłam złapać powietrza. Stałam przez chwilę, z kartką w dłoni, jakby cały dom zamarł. Coś we mnie pękło. Zeszło napięcie, niechęć, chłód. Pojawiło się coś nowego – czułość, wdzięczność. I żal, że tyle czasu żyłyśmy obok siebie, a nie razem. Schowałam liścik do kieszeni i wsiadłam w samochód, bo chciałam się z nią zobaczyć. Natychmiast.
Teściowa otworzyła mi zdziwiona
Widać było, że nie spodziewała się mnie w ten poranek, ale jednocześnie była z tego bardzo zadowolona.
– Dziękuję – powiedziałam, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. – Za wszystko. Za ten kalendarz. Za… list.
Nie udawała, że nie wie. Uśmiechnęła się nieśmiało, a potem mnie przytuliła, jak nigdy wcześniej. Usiadłyśmy w kuchni, gdzie pachniało goździkami i barszczem.
– Nie jestem dobra w mówieniu – przyznała, patrząc w parującą herbatę. – I pewnie nigdy nie będę, ale chciałam ci jakoś pokazać, że widzę, ile robisz. Bardzo cię szanuję i lubię, nawet jeśli do tej pory nie umiałam tego wyrazić.
Patrzyłam na nią z niedowierzaniem. Jeszcze tydzień temu nie pomyślałabym, że takie słowa mogą paść z jej ust.
– A ja myślałam, że mnie pani nie lubi. Że po prostu mnie pani toleruje, bo jestem żoną Marka.
Wzruszyła ramionami:
– Na początku może i tak było, ale... człowiek się uczy przez całe życie. Nawet po sześćdziesiątce.
Znowu zamilkłyśmy, ale to nie było złe milczenie. To było to, w którym czuć było zrozumienie. Cisza, w której powstaje coś ważnego.
Ten kalendarz zmienił wszystko
Siedziałam przy kuchennym stole z niedopitą, zimną kawą i otwartym dziennikiem, który prowadziłam od dnia, w którym odeszła moja mama. Opisałam wszystko – od pierwszego woreczka kalendarza adwentowego po ten ostatni, który skrywał mały liścik. Niby tylko kilka zdań, a przecież one odcisnęły we mnie głębszy ślad niż niejedna rozmowa.
„Anno, jesteś najlepszą synową, jaką mogłam sobie wymarzyć”. Kiedy to przeczytałam, miałam wrażenie, że na moment ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Delikatnie, bez słów. Może to była tylko moja wyobraźnia, ale poczułam mamę – jakby przez tę jedną sekundę była obok. Jakby uśmiechała się z czułością i szeptała: „No widzisz Anusia? Nie jesteś sama”.
Wiesława nigdy nie stała się moją „drugą mamą”, jednak tamtego dnia coś się między nami zmieniło. Stała się kimś bliższym. Kobietą, której nie musiałam już się domyślać, ani od której nie oczekiwałam cudów. Po prostu... była. I wiedziałam, że na swój sposób – powściągliwy, ostrożny – mnie kochała.
Nie wiedziałam, co przyniesie przyszłość, ale byłam pewna jednego: ten kalendarz nie był tylko zbiorem świątecznych drobiazgów. Był mostem. Pierwszym krokiem. Znakiem. Zamknęłam dziennik i schowałam go z powrotem do szuflady, a kartkę z liścikiem włożyłam do portfela, aby zawsze mieć ją przy sobie.
Anna, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na Black Friday czuję się jak ryba w wodzie. Matka narzekała, że to strata czasu i pieniędzy, aż sama połknęła bakcyla”
- „Teściowa mianowała się kierowniczką naszego remontu. Gdy wybrała nam kafelki i panele, zrobiłam jej z życia piekło”
- „Tej imprezy andrzejkowej nie zapomnę nigdy. Zamiast szalonej zabawy, dostałam okrutną prawdą prosto w twarz”








