Czasem ludzie pytają mnie, czemu tak rzadko jeżdżę do rodziców. Albo dlaczego nawet na święta nie pojawiam się w domu rodzinnym. Uśmiecham się wtedy tylko i mówię: „Nie mamy najlepszych relacji”. Ale to przecież nie cała prawda. Bo jak powiedzieć w dwóch zdaniach, że ci sami ludzie, którzy przez całe dzieciństwo mówili ci, że wszystko, co robisz, jest „niewystarczająco dobre”, potem zmusili cię do ślubu, a na koniec – gdy odważyłaś się z niego wyjść – nazwali cię hańbą?
Mam 28 lat i jestem rozwódką. Dla niektórych to tylko fakt, ale w mojej rodzinie to piętno. Niekończące się „co ludzie powiedzą”, szantaże emocjonalne, wmawianie mi winy za wszystko. Do dziś, gdy słyszę dźwięk wiadomości od mamy, mam w ciele napięcie. A przecież... jedyne, co zrobiłam, to próbowałam ratować siebie.
– A jak tam twoi rodzice? Pogodzili się z rozwodem? – zapytała niedawno moja przyjaciółka Magda, nalewając nam wina.
Tylko się uśmiechnęłam pod nosem.
– Nie bardzo. Mama mówi, że zrujnowałam im reputację. Ojciec przestał odbierać telefony.
Magda zamilkła. Bo co miała powiedzieć?
Miłość przyjdzie z czasem
Poznałam Tomka w zupełnie przypadkowy sposób – przez znajomych rodziców. Zabrali mnie kiedyś na kolację do "synka przyjaciółki z pracy", a ja, grzecznie jak zawsze, ubrałam się ładnie, uśmiechałam i mówiłam "dziękuję". Nie byłam zakochana. Właściwie nie czułam nic – poza tym, że był poprawny. Uprzejmy. Nudny. Ale rodzice byli zachwyceni. Mama niemal świeciła z dumy, że taki „porządny chłopak” się mną zainteresował. Inżynier. Wysoki. Bez tatuaży.
– Karolinko, przecież marzyłaś o stabilizacji – powiedziała któregoś wieczoru, widząc moją niezbyt entuzjastyczną minę po spotkaniu z Tomkiem.
– Ja marzyłam o kimś, kogo pokocham, mamo – odburknęłam.
Z każdym kolejnym miesiącem czułam się, jakbym była prowadzona za rękę na szafot. Gdy nie odbierałam telefonu od Tomka, mama dzwoniła za mnie. Kiedy powiedziałam, że nie jestem gotowa na poważny związek, usłyszałam:
– Nie rób z siebie histeryczki. Nie każda miłość jest od razu jak w filmie.
Aż w końcu, po dwóch latach „chodzenia”, Tomek oświadczył się przy wszystkich – w restauracji, z pierścionkiem i muzyką w tle. Patrzyłam na niego jak na obcego człowieka.
– Nie kocham go, mamo – powiedziałam po wszystkim, płacząc w kuchni.
– Miłość przyjdzie z czasem. Ważne, że cię utrzyma i jest z porządnej rodziny – odpowiedziała chłodno.
– Nie będziemy pośmiewiskiem – wtrącił ojciec. – Albo ślub, albo zapomnij o wsparciu.
I wtedy zrozumiałam, że już zdecydowali za mnie. A ja, jak zwykle, miałam się tylko podporządkować.
Może po prostu potrzebujemy czasu
Pierwsze dni po ślubie były... nijakie. Żadnej bliskości, żadnej namiętności. Po prostu – dwa ciała w jednym mieszkaniu. W kuchni wymienialiśmy uprzejmości. W sypialni – milczenie. Gdy próbowałam się do niego przytulić, odsuwał się delikatnie. Mówił, że jest zmęczony.
– Może po prostu potrzebujemy czasu – tłumaczyłam sobie. W końcu tak mówiła mama. Miłość przyjdzie z czasem, prawda?
Ale z każdym tygodniem było tylko gorzej. Tomek traktował mnie jak współlokatorkę. Jadł kolacje sam, często nawet nie mówiąc, że wrócił później z pracy. Czasem miałam wrażenie, że robi wszystko, by mnie unikać. W końcu nie wytrzymałam. Zadzwoniłam do mamy. Miałam nadzieję, że chociaż teraz mnie wysłucha.
– Mamo, on mnie ignoruje. Ja tam nie istnieję – wyszeptałam, dusząc łzy.
– Nie dramatyzuj. Ty zawsze musisz mieć jakiś problem – odpowiedziała z chłodnym spokojem.
– Ale mamo…
– Każde małżeństwo ma trudne początki. Przestań nas kompromitować – do rozmowy włączył się ojciec.
I wtedy poczułam się tak, jakbym siedziała w ciasnej klatce, z której nikt nie ma zamiaru mnie wypuścić. Bo przecież to ja byłam problemem. Nieumiejącą być żoną. Histeryczką. Wstawałam codziennie z ciężarem na piersi. W pracy udawałam, że wszystko jest w porządku. Wieczorami jadłam sama, a potem leżałam w łóżku, udając, że śpię. Bojąc się, że jeśli jeszcze raz spróbuję z nim porozmawiać, usłyszę tylko ciszę. Albo coś gorszego – obojętność.
Co ludzie powiedzą?
Pamiętam ten dzień dokładnie. To wtedy podjęłam decyzję:
– Chcę się rozwieść.
To było jak spuszczenie powietrza z przebitej opony. Nie było w tym krzyku, tylko ulga. Jakby wreszcie ktoś pozwolił mi powiedzieć to, co od miesięcy rozsadzało mnie od środka. Tydzień później miałam już złożone papiery. Siedziałam na ławce przed domem rodziców. Wiedziałam, że muszę im to powiedzieć. Że nie chcę już dłużej kłamać.
– Złożyłam papiery rozwodowe – powiedziałam w końcu, gdy siedzieliśmy przy obiedzie.
Zamarli. Mama odłożyła widelec.
– Jak śmiesz?! Myśmy się poświęcili dla ciebie! Co ludzie powiedzą?
– Że jestem nieszczęśliwa? Że chcę żyć? – rzuciłam.
Ojciec wstał od stołu, spojrzał na mnie jak na obcą.
– Jesteś naszą hańbą. Już cię nie ma w tej rodzinie.
Nie płakałam. Chyba byłam zbyt zaskoczona, żeby cokolwiek poczuć. Dopiero potem, kiedy wyszłam z domu i usiadłam na ławce pod blokiem, poczułam, jak coś we mnie pęka. Ale to nie było złamanie – to było wyzwolenie. Wreszcie zrobiłam coś dla siebie. Nawet jeśli oznaczało to utratę wszystkiego.
Trzeba było nie robić z siebie widowiska
Minęły dwa miesiące od rozprawy. Rozwód był szybki, bez orzekania o winie. Tomek nie miał nic przeciwko – wręcz przeciwnie, wyglądał na zadowolonego. Jakby wreszcie mógł mieć święty spokój. Ja zresztą też. Tylko że spokój nie przyszedł. Zamiast tego – cisza. Ciężka, lodowata cisza ze strony rodziców. Próbowałam do nich pisać, zadzwonić. Bez odzewu. Po prostu przestali mnie znać. Jakby wykreślili mnie z życia. Ale najgorsze było spotkanie rodzinne. Ciocia Teresa obchodziła sześćdziesiątkę, na którą zostali zaproszeni też moi rodzice.
Na początku myślałam, że może to będzie okazja ku temu, aby zrobić krok w stronę pojednania. Że może wreszcie zrozumieją, że jestem ich córką, nie wizytówką do pokazywania innym. Byłam naiwna. Weszłam, uśmiechnięta, starając się nie czuć, jak serce bije mi w gardle. Usiadłam w kącie, trzymając się blisko kuzynki. A potem usłyszałam mamę, jak mówi do ciotki:
– To ta nasza rozwódka. Karolina zniszczyła sobie życie.
Poczułam, jak robi mi się gorąco.
– Mamo, możesz to mówić szeptem? – szepnęłam, podchodząc do niej.
– Trzeba było nie robić z siebie widowiska – odpowiedziała z chłodnym spokojem i odwróciła się na pięcie.
Wyszłam. Nie pożegnałam się z nikim. Na klatce schodowej się rozpłakałam. Nie dlatego, że mnie upokorzyła. Tylko dlatego, że przez chwilę naprawdę wierzyłam, że mnie jeszcze kochają.
Też żyliśmy według cudzego scenariusza
Zebrałam się dopiero po kilku tygodniach. Z trudem, ale jednak. Nie mogłam dłużej udawać, że nie boli. Że to wszystko już mnie nie obchodzi. Pojechałam do nich w niedzielę. Weszłam bez pukania – w końcu wciąż miałam klucz. Siedzieli w kuchni, jakby nic się nie stało. Mama robiła rosół. Ojciec czytał gazetę. Typowa niedziela. I tylko ja – obca.
– Musimy porozmawiać – powiedziałam stanowczo.
Ojciec tylko uniósł wzrok znad okularów.
– O czym?
– O mnie. O was. O tym, dlaczego nigdy nie stanęliście po mojej stronie.
Zapanowała cisza. Mama odstawiła łyżkę. Spojrzała na mnie długo, bez słów.
– Myśleliśmy, że tak będzie lepiej dla ciebie – oznajmiła matka. – Że jak się zabezpieczysz, nie będziesz cierpieć. Myliłam się.
Wpatrywałam się w nich długo. Byli starsi, bardziej zmęczeni. Ale czy bliżsi? Może odrobinę.
– Nie wiem, czy potrafię wam wybaczyć – powiedziałam. – Ale chciałam wiedzieć, dlaczego.
– Bo sami też nie mieliśmy wyboru – westchnęła mama. – Też żyliśmy według cudzego scenariusza.
A ja już wtedy wiedziałam: nigdy więcej nie chce żyć pod czyjeś dyktando.
Karolina, 28 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Ciotki pytają, czy mam jakiegoś kawalera. Nie przyjmują do wiadomości, że zamiast niańczyć męża, wolę głaskać koty”
- „Moja matka na siłę chce mi znaleźć faceta. Ile razy można jej tłumaczyć, że mąż nie jest mi do szczęścia potrzebny”
- „Wszyscy powtarzają, że mój mąż to ideał. Nie mają pojęcia, że żyję w zimnym jak listopadowa noc białym małżeństwie”








