Czasem myślę, że cisza ma swój własny zapach. W moim mieszkaniu pachnie herbatą z malinami, kurzem z książek i starością, którą trudno wyprać z zasłon. Jestem Danuta - wdowa i matka... choć syna nie widziałam od ponad pięciu lat. Mieszkanie na trzecim piętrze bloku z wielkiej płyty, z widokiem na plac zabaw, z którego od dawna nikt nie korzysta. Mój dzień to seria powtórek. Wstaję codziennie o 7:15, choć nie muszę. Parzę herbatę – zawsze z dwiema łyżeczkami miodu – i siadam w kuchni, skąd widzę drzwi wejściowe. Czasem udaję, że czytam gazetę, ale tak naprawdę zerkam przez judasza. To taka moja telewizja na żywo.

Tylko taka rozrywka mi została

Wizjer w drzwiach to od jakeigoś czasu moje okno na świat. Niby nic takiego się tam nie dzieje, ale zawsze to jakieś zajęcie. Czasem sąsiadka z naprzeciwka coś krzyknie, czasem pies zawyje, albo windą zagrzmi ktoś z zakupami. Z naprzeciwka mieszka kobieta. Nie znam jej imienia, ale wiem, że wraca z pracy o 17:30. Zawsze wtedy stawiam czajnik na gazie, by mieć pretekst stać przy drzwiach. Jest zgarbiona, ale zadbana. Nigdy się nie przywitała, ale ja też nie. Może się boję, że nic z tej rozmowy nie będzie. Bo co mam powiedzieć? Że czekam, aż zadzwoni mój syn?

Kiedyś dzwonił co niedzielę, potem coraz rzadziej, aż w końcu całkiem przestał się odzywać. Mówię sobie, że ma swoje życie i po prostu nie ma dla mnie czasu. Praca, rodzina, obowiązki. Widocznie nie jestem już potrzebna, ale to nie jego wina. Czasem patrzę na telefon tak długo, aż zaczynam słyszeć dzwonek, którego nie ma. Jestem tylko ja, cisza i judsza w drzwiach.

Tego dnia wstałam wcześniej

Nie wiem dlaczego. Może przeczuwałam, że coś będzie inaczej. W okolicach wpół do szóstej stanęłam przy drzwiach, jak zawsze. Usłyszałam znajomy stuk obcasów na korytarzu. Przez judasza widziałam, jak sąsiadka wróciła do domu z bukietem róż. Był duży, czerwony i opakowany w przezroczystą folię. Zatrzymała się przy drzwiach, wsunęła klucz do zamka, kwiaty przełożyła do drugiej ręki i zniknęła.

Stałam tam jeszcze chwilę. Róże? O tej porze? I od kogo? Nigdy wcześniej nie widziałam u niej kwiatów. Zwykle miała tylko torbę z zakupami. Pomyślałam, że może urodziny. Albo imieniny. Ale następnego dnia historia się powtórzyła. Inna sukienka, inne buty, ale te same róże. Czerwone, w identycznym bukiecie. I kolejnego dnia znów. Już wtedy przestałam udawać, że przypadkiem jestem przy drzwiach. Usiadłam w kuchni z zegarkiem, zerkałam, aż usłyszałam windę i cichutko podeszłam pod wizjer.

Liczyłam. Trzy dni. Trzy bukiety. Potem cztery. W szósty dzień zapisałam sobie na odwrocie kalendarza – "róże 6". W dziewiąty dzień już nie chodziło o ciekawość. To było coś innego. Nie mogłam się powstrzymać. Patrzyłam, jak przynosi kwiaty z taką pewnością, jakby to było coś zwyczajnego. Dla mnie nie było. Nikt nie dał mi kwiatów od lat.

Zaczęłam sobie wyobrażać, kto jej je daje. Może mąż, może kochanek. Może ktoś, kto ją naprawdę kocha. Jak to możliwe, że ktoś codziennie pamięta? Czy ja jej zazdrościłam? Pewnie trochę tak. A może bardziej zazdrościłam tego, że ktoś ją widzi. Ja się czułam coraz bardziej przezroczysta, zaróno dla sąsiadów, dla syna, jak i dla całego świata.

Przez kilka dni budziłam się wcześniej, by postać przy drzwiach, kiedy wracała. Znałam już jej rytm tak dobrze, że słysząc windę, wiedziałam, kiedy to ona. A gdy już była w środku, wyobrażałam sobie, że mówię coś do niej. Czasem w myślach mówiłam: "Piękne te róże. Tak codziennie?", a ona się uśmiechała, odpowiadała: "Tak, od męża", i śmiałyśmy się razem. Innym razem widziałam jej chłodne spojrzenie, jakby mówiła bez słów: "Nie twój interes". Nie wiem, która wersja była gorsza. Milczenie, które miałam, czy to wyobrażone odrzucenie. Ale wciąż tam stałam. I liczyłam kwiaty.

Postanowiłam w końcu wyjść

Tego dnia długo zastanawiałam się, czy w ogóle wyjść z domu. Nie miałam po co, ale poczułam coś dziwnego. Może to była potrzeba zobaczenia jej z bliska. Może już nie wystarczało mi patrzenie przez dziurkę. Zeszłam do piwnicy, niby po słoik z ogórkami, choć i tak wiedziałam, że żadnego nie wezmę. W drodze powrotnej, pod windą, usłyszałam kroki. Drzwi się otworzyły, weszłam, a ona już tam była. Nie spojrzała na mnie. Stała z bukietem róż w ręce, odwrócona bokiem.

– Piękne te kwiaty. Od kogo? – zapytałam cicho.

Spojrzała na mnie dopiero wtedy. Jej twarz nie drgnęła: – Od siebie – powiedziała spokojnie. – Od nikogo więcej ich nie dostaję.

Drzwi się otworzyły i wysiadła bez słowa. Widziałam tylko, jak zniknęła za zakrętem. Stałam w windzie, nie ruszając się. Aż drzwi się zamknęły.
Resztę dnia spędziłam, siedząc przy stole i patrząc w miejsce, gdzie zwykle stał wazon. Wazonu nie było. Ani kwiatów. Ani odwagi. Została tylko ta myśl: „Od siebie”. Ile lat minęło, odkąd zrobiłam coś dla siebie? Kiedy ostatnio kupiłam sobie coś, nie z potrzeby, ale z czułości?

Syn nie zadzwonił. Zresztą, ostatnio nawet nie sprawdzam już, czy telefon działa. Czasem udaję, że go nie słyszę, żeby potem samej do siebie powiedzieć: „Pewnie znowu to tylko reklama”. Ale tamta rozmowa, krótka jak oddech, została we mnie. Siedziała we mnie całą noc. Budziła mnie. A rano wstałam i spojrzałam na siebie w lustrze.

Długo siedziałam w fotelu

Nie miałam siły włączyć telewizora, nawet wiadomości mnie nie interesowały. Za oknem szarówka, jakby dzień się nie mógł zdecydować, czy w ogóle warto się zaczynać. Patrzyłam na ściany. Na ten obrazek z Mazur, który od lat wisi nad telewizorem, choć nikt już nie pyta, skąd go mam. Patrzyłam na okno. I na siebie.

W końcu podniosłam się, jakby ktoś mnie pociągnął za sznurki, i stanęłam przed lustrem w przedpokoju. To było mocne światło – takie nie wybacza. Zobaczyłam siebie taką, jaką jestem. Twarz z kreskami, które znałam, ale których nigdy nie liczyłam. Cienie pod oczami. Usta ściągnięte, jakby w stałej rezygnacji.  Znowu wróciła mi w głowie ta jej odpowiedź. „Od siebie”. Jakby powiedziała to do mnie. Jakby mi pokazała coś, czego sama nie miałam odwagi zauważyć.

Usiadłam na kanapie i spojrzałam na telefon. Tyle razy wyobrażałam sobie, że do niego dzwonię. Że słyszę jego głos. Ale zawsze rezygnowałam. Bałam się, że nie odbierze. Albo odbierze i nie będzie wiedział, co powiedzieć. Że usłyszę w jego głosie obcość. Tym razem wzięłam telefon do ręki. I zadzwoniłam. Nie odebrał, ale nagrałam wiadomość.

– To ja, mama – powiedziałam, a głos mi się lekko załamał. – Ja tylko… chciałam zapytać, co u ciebie i powiedzieć, że… myślę o tobie.

Rozłączyłam się. Nie czekałam na odpowiedź. Położyłam telefon na stole, jakby był gorący. Potem długo siedziałam, wpatrując się w ekran, który już zgasł.

W końcu się doceniłam

Nazajutrz wyszłam z domu. Bez celu, bez pretekstu. Po prostu potrzebowałam się ruszyć. Pogoda była taka jak ostatnio – nijaka, ale nieprzeszkadzająca. Weszłam do kwiaciarni. Starej, tej naprzeciwko poczty. W środku pachniało intensywnie, aż zakręciło mi się w głowie. Zbliżyłam się do lady i wskazałam na róże. Czerwone.

– Dla pani? – zapytała młoda sprzedawczyni.

– Dla mnie – odpowiedziałam. – Proszę dziewięć.

Dziewięć. Tyle, ile widziałam u sąsiadki. Wróciłam z bukietem, czując się… dziwnie. Trochę głupio, ale też lekko. Weszłam do windy, bukiet zajmował pół przestrzeni. Mijając drugie piętro, usłyszałam znajomy dźwięk – drzwi od windy, kroki, jej torba. Czekałam, aż mnie dogoni. Wysiadłam na trzecim i spotkałyśmy się przed drzwiami.

Ja też dziś sobie kupiłam kwiaty – powiedziałam, unosząc róże. – Niezła to sprawa, co?

Nie odpowiedziała, ale kiwnęła głową i uśmiechnęła się. Mały, niemrawy uśmiech, ale był. Jakbyśmy zawarły nieme porozumienie. Jakbyśmy wreszcie się dostrzegły. W domu wsadziłam kwiaty do wazonu i ustawiłam je na stole, żeby je widzieć z każdego miejsca. Zrobiłam sobie herbatę, usiadłam w fotelu i wtedy zadzwonił telefon. Spojrzałam na ekran. To był jego numer. 

Odebrała, ale na początku było tylko milczenie. Taki zawieszony oddech, jakby żadne z nas nie wiedziało, co powiedzieć.

– Cześć, mamo – usłyszałam w końcu – Dostałem twoją wiadomość. Trochę mnie zaskoczyła. To znaczy… dobrze, że zadzwoniłaś. Ja też myślałem o tobie, ale sam nie wiedziałem, jak się odezwać po tak długim czasie. Zawsze mi się wydawało, że lepiej nie przeszkadzać. Że masz swój świat, swój rytm, a ja tylko bym wszystko popsuł.

– Twój świat był też moim – powiedziałam cicho. – Przynajmniej przez długi czas.

– Wiem. Wiem, że odsunąłem się. I przepraszam. To nie było przeciwko tobie. Po prostu... życie mnie porwało, wiesz? Może mógłbym przyjechać? Na chwilę. Pogadać.

– Chciałabym – powiedziałam szybko, zanim zdążyłam się zawahać. – Nie musimy od razu wszystkiego. Ale… dobrze byłoby cię zobaczyć.

Pożegnaliśmy się zwyczajnie. Bez wielkich słów. Ale coś się w środku we mnie poruszyło. Jakby się otwarło.

Powoli czułam zmiany

Dziś znowu patrzyłam przez judasza, ale już nie z tym napięciem co kiedyś. Nie z lękiem, że coś przegapię, nie z samotnością wyciekającą z każdej sekundy. Czekałam tylko, czy sąsiadka wróciła. W jednej ręce miałam ścierkę, w drugiej filiżankę, no i oczywiście kwiaty – wciąż stały w wazonie na stole. Róże lekko przywiędły, ale nie wyrzuciłam ich, jeszcze nie.

Ona przyszła punktualnie i miała dziś tulipany. Zatrzymała się na chwilę przed drzwiami, odwróciła głowę w stronę mojego mieszkania. Nie wiem, czy spojrzała, czy tylko tak mi się wydawało, ale pomyślałam, że jeśli kiedyś zapuka, otworzę i nie będę się już chować.

Pomyślałam wtedy, że zawsze od czegoś trzeba zacząć. Od róż, od jednego telefonu i od krótkiej, ale szczerej rozmowy. Nie byłam mniej samotna niż tydzień temu, ale coś się przesunęło. Coś się uchyliło. Nagle okazało się, że mogę być widziana – nie tylko przez judasza.

Danuta, 74 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: