W kuchni pachniało świeżo zmieloną kawą i tostami z dżemem malinowym. Mariusz przeglądał wiadomości na telefonie, mamrocząc coś o podwyżkach cen prądu. Ja siedziałam przy stole w szlafroku, zapatrzona w parujący kubek. Listopad w Warszawie znów okazał się brutalny – szarość za oknem wdzierała się do mieszkania, jakby z premedytacją. I choć kaloryfery pracowały pełną parą, czułam, że marznę. Nie w palce. W środku.

– Może byśmy gdzieś polecieli w lutym? – rzuciłam, udając, że to taka luźna myśl. – Tunezja, Egipt, nawet Wyspy Kanaryjskie. Tydzień. Tylko tyle.

Mariusz nie podniósł wzroku.

– W lipcu jedziemy do Grecji. Po co teraz?

To „po co” zabolało. Dla mnie to nie był kaprys. To była potrzeba. Walka o kawałek ciepła w środku tej psychicznej zimy. Od kilku lat, gdy tylko dzień stawał się krótszy, ja stawałam się cieńsza. Wycierana rutyną, codziennością. Znikałam. A on – mój mąż, „człowiek rozsądku” – tego nie widział.
Albo nie chciał widzieć. Nie chodziło już o wyjazd. Chodziło o to, że nie umiał spojrzeć na mnie i powiedzieć: „Widzę cię. Rozumiem”. Zaczęłam się zastanawiać, ile jeszcze wytrzymam życie, w którym czuję się niewidzialna. I czy da się coś jeszcze uratować, zanim całkiem zapadniemy się w ciszę.

Może zostało tylko „on” i „ja”.

– Słuchaj, ja naprawdę tego potrzebuję – powiedziałam spokojnie, chociaż w środku już się gotowałam. – Nie mówię o luksusach. Chcę tylko wyrwać się na chwilę. Na słońce.

– Basia, przecież mówiłem ci już sto razy – jęknął Mariusz, podnosząc wzrok znad laptopa. – Nie mamy teraz na to pieniędzy. A nawet jakbyśmy mieli – to kto normalny leci zimą na pustynię?

– Normalny? – powtórzyłam po nim z niedowierzaniem. – Czyli ja jestem nienormalna?

Nie to powiedziałem… – westchnął ciężko. – Tylko to jakaś fanaberia. Przecież w lato pojedziemy. Będzie taniej, milej.

– Nie rozumiesz, że ja nie potrzebuję tego w lato?! Że ja nie wyrabiam teraz?! W tej szarości, w tym marazmie! – głos mi zadrżał, bo nie chodziło już o wyjazd.

– Może ci się po prostu nudzi zbyt łatwo – mruknął, wzruszając ramionami. – Nie wszyscy mają potrzebę ciągłych atrakcji. Znajdź sobie zajęcie.

Poczułam, jak coś we mnie pęka. Nawet nie próbował zrozumieć. Przerzucał winę na mnie, jakbym była rozkapryszoną nastolatką.

– A może… – powiedziałam cicho – my po prostu chcemy od życia czegoś zupełnie innego.

Wstałam od stołu. Nie czekałam na jego odpowiedź. Po prostu wyszłam z kuchni i zamknęłam się w sypialni. Tam, w ciszy, po raz pierwszy tak naprawdę dopuściłam do siebie myśl, że może już nie jesteśmy „my”. Może zostało tylko „on” i „ja”.

Może to już nie działa

Minęły dwa dni w chłodnej, kontrolowanej ciszy. Nie było trzaśnięć drzwiami ani krzyków – tylko wymiana grzeczności i nerwowy spokój, który wisiał nad nami jak nienaoliwiony żyrandol. Aż w końcu wieczorem, kiedy myłam kubki po kolacji, Mariusz stanął w drzwiach kuchni, oparty o framugę.

Myślałem o tym wyjeździe – zaczął. – Może… może pojedziemy osobno?

Odłożyłam gąbkę do zlewu. Spojrzałam na niego, zaskoczona.

– Osobno? To znaczy… ty gdzie indziej, ja gdzie indziej?

– Tak byłoby najprościej. Ty chcesz słońca i plaży, ja wolę spokój, góry. Nie musimy się przecież zmuszać.

Poczułam, jak ściska mnie w gardle. Niby rozsądna propozycja, ale brzmiała jak… rozdzielenie życia na pół. Jak ucieczka.

– A my nie mieliśmy być razem we wszystkim? – zapytałam cicho. – Nie obiecywaliśmy sobie tego?

– Nie wiem, Basia… Może to już nie działa. Może nie ma sensu się męczyć.

– Nie męczyć, tylko rozmawiać. Słuchać siebie. Próbować. – Z trudem panowałam nad głosem. – A ty po prostu odpuszczasz.

Patrzył na mnie, jakby mówił do obcej osoby. I może rzeczywiście tak się czuł.

– Może i życie lepiej byłoby spędzić osobno – powiedziałam w końcu. – Skoro tak łatwo ci się rozdzielać.

Zamilkł. Ja też. Wiedziałam, że to zdanie zostało wypowiedziane głośniej, niż zamierzałam. A jednak... nie cofnęłam go.

Czy ty jeszcze chcesz być ze mną?

Cisza między nami była jak szkło – niby przezroczysta, ale krucha i niebezpieczna. Omijaliśmy się w mieszkaniu, jakbyśmy mieszkali w hotelu, a nie we wspólnym domu. Trzeciego wieczoru Mariusz zapukał do drzwi sypialni. 

– Mogę? – zapytał cicho.

– Wejdź – powiedziałam, nie patrząc na niego.

Usiadł na brzegu łóżka. Trzymał dłonie splecione.

Nie chciałem cię stracić. Naprawdę nie chciałem. Ale… nie wiem, jak cię zatrzymać, skoro już nie wiem, kim jesteś.

To zdanie trafiło we mnie z zaskakującą siłą. Spojrzałam na niego. Zmęczony, poszarzały, nie ten sam chłopak, który kiedyś wyciągał mnie na nocne spacery po parku.

– Ja też cię nie poznaję – odpowiedziałam. – Chciałam tylko, żebyś zobaczył, że to dla mnie coś znaczy. Ten wyjazd. To słońce. Że ja coś znaczę.

Milczał.

– Czuję się, jakbyśmy byli współlokatorami. W jednym mieszkaniu, ale w innych życiach.

Zacisnął szczękę. Przełknął ślinę.

– Nie wiem, kiedy nam to uciekło.

– Może wtedy, gdy przestaliśmy się nawzajem słuchać. A może wcześniej – odpowiedziałam.

Poczułam, że coś się we mnie łamie. Jakby urwała się ostatnia nitka, która nas łączyła. Zaczęłam płakać – cicho, bez dramatu. Po prostu nie mogłam już zatrzymać tego, co wypływało zbyt długo zbyt głęboko.

– Powiedz mi tylko jedno – szepnęłam. – Czy ty jeszcze chcesz być ze mną?

Nie odpowiedział od razu. A ja zrozumiałam, że ta cisza też była odpowiedzią. Następnego dnia obudziłam się wcześniej niż zwykle. W kuchni stał zapach świeżej kawy, tej samej, którą zawsze parzył Mariusz, gdy chciał coś powiedzieć. Usiadł przy stole, jakbyśmy mieli porozmawiać o czymś codziennym – rachunkach, pracy, pogodzie. Ale w jego oczach było coś innego. Zmęczenie, może żal. A może rezygnacja.

– Basia, ja… – zaczął i zawahał się. – Nie wiem, czy potrafię się zmienić. Nie wiem nawet, od czego zacząć.

– Nie oczekuję cudów – odpowiedziałam spokojnie. – Chcę tylko, żebyś próbował. Żebyś mnie widział. Żebyś rozumiał, że nie jestem dodatkiem do twojego życia, tylko jego częścią.

Przygryzł wargę. Nie powiedział nic. Tylko patrzył – długo, ciężko, jak ktoś, kto próbuje coś zapamiętać. Ten wzrok był bardziej bolesny niż każde słowo.

– Może nie potrafię już – powiedział w końcu. – Może za bardzo przyzwyczaiłem się do tego, jak jest.

To zdanie dźwięczało mi w głowie jeszcze długo po tym, jak wstałam od stołu. Wtedy zrozumiałam, że nie ma sensu czekać, aż ktoś nauczy się mnie widzieć. Trzeba czasem odejść, żeby samemu się odnaleźć. Spakowałam torbę. Nie dużo – kilka ubrań, książkę, paszport. Mariusz stał w drzwiach, nie zatrzymywał mnie. Zatrzymał się tylko wzrokiem na mojej dłoni, gdy sięgałam po walizkę.

– Zimą pojadę gdzieś, gdzie będzie ciepło – powiedziałam cicho. – Może pierwszy raz w życiu naprawdę odetchnę.

Nie odpowiedział. Tylko skinął głową.

Nie wiem, co dalej

Byłam sama. Na plaży, która pachniała solą i słońcem, siedziałam z nogami w piasku, wpatrzona w fale. To nie był luksusowy hotel. To nie były wielkie wakacje. Ale było ciepło. I było cicho. I to mi wystarczyło. W telefonie jedna nieodebrana wiadomość. Od Mariusza. Przeczytałam ją dopiero trzeciego dnia. „Mam nadzieję, że jesteś bezpieczna.” Nic więcej. Ani pytania, ani żalu, ani tęsknoty. Spojrzałam na ekran, po czym schowałam telefon do torby i wróciłam wzrokiem do morza.

Nie wiem, co dalej. Nie planuję rozwodu. Nie wiem nawet, czy to definitywny koniec. Może tak. A może tylko przerwa, której oboje potrzebujemy. Ale tym razem nie zamierzam czekać na cud. Zawsze myślałam, że kompromis to klucz do szczęścia. Że trzeba się naginać, ustępować, rezygnować z kawałków siebie – dla dobra związku. Tylko że kiedy oddajesz za dużo, w pewnym momencie zostajesz już tylko cieniem.

A ja nie chcę już żyć w cieniu. Może będziemy jeszcze razem. A może nie. Ale jeśli tak, to nie za cenę siebie. Już nie. Patrzyłam, jak słońce opada powoli nad wodą, barwiąc niebo na pomarańczowo. Zamknęłam oczy i po raz pierwszy od miesięcy poczułam, że oddycham naprawdę.
Bez jego zgody. Bez jego zrozumienia. Tylko z sobą.

Barbara, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: