Zawsze lubiłam mieć ostatnie słowo. Nawet jeśli to było tylko „ależ oczywiście”, wypowiedziane z tą charakterystyczną dla mnie nutką pobłażania, której nauczyłam się przez lata pracy z młodzieżą jako nauczycielka języka polskiego. Może właśnie dlatego, kiedy przeszłam na emeryturę, klub seniora stał się moją małą sceną. Miejscem, gdzie mogłam dalej być Wiesią – „naszą Wiesią” – jak mówili z rozbawieniem Stasio i Hela. Dusza towarzystwa, organizatorka, ta, co zawsze coś wymyśli.
Znałam każdy kąt tego miejsca, każdy wyraz w głosie pani Krysi, która prowadziła warsztaty z rękodzieła, każdy gest pana Janka, kiedy zaczynał grać na akordeonie. To było moje królestwo. Przychodziłam wcześniej, zostawałam dłużej. Przynosiłam swoje serniki i ciasta jogurtowe – zawsze z nutą wanilii, bo tak lubili. Miałam swoje rytuały. Herbata z cytryną, książka do wymiany. Szłam tam zawsze jak na skrzydłach. Bo co zostaje, kiedy już nikt nie czeka na ciebie w domu?
Z mężem byliśmy razem ponad czterdzieści lat. Janek był spokojny, opanowany – zupełnie inny niż ja. Zawsze powtarzał, że nie trzeba mówić wszystkiego. Ja uważałam odwrotnie. A potem... potem odszedł. Została cisza. Córka – Marta – dzwoni rzadko. Ma swoje życie, męża, dzieci, kredyt. Kiedy już się odezwie, mówi szybko, zwięźle. Czasem mam wrażenie, że dla niej też jestem jakąś przeszłością, zamkniętym rozdziałem. W klubie było inaczej. Tu byłam kimś. Wiesią. Tą, co recytuje wiersze na Dzień Kobiet, co wygrywa konkursy na najlepszy przepis na jabłecznik. Czułam się... potrzebna.
– Wiesiu, ale ty to zawsze coś wymyślisz! – śmiała się pani Hela, kręcąc głową, kiedy zorganizowałam wieczór z poezją erotyczną.
– A bo trzeba życie sobie urozmaicać, Heluś – odpowiadałam z uśmiechem. – Inaczej zgnuśniejemy.
– Wiesia to nasza królowa! – dodawał pan Stasio, choć wiedziałam, że to raczej jego rytualne podlizywanie się. Ale... miłe było. I potrzebne.
Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że ten porządek, ta moja misternie zbudowana rola, za chwilę zacznie się kruszyć. Że ktoś nowy otworzy drzwi do naszego klubu, pachnący jaśminem i nowością, i wszystko się zmieni.
Moje królestwo zaczyna się zmieniać
Weszła dokładnie wtedy, kiedy kończyłam swoją herbatę i zbierałam się do prowadzenia porannej gimnastyki. Miała na sobie jasny płaszcz, lekko rozchylony, spod którego wystawała sukienka w drobne, kolorowe kwiatki. Pachniała czymś delikatnym, jaśminowym. I była... pewna siebie. Tak się nie wchodzi do klubu seniora, jeśli się nie wie, czego się chce. Miała uniesioną głowę, spojrzenie, które z miejsca omiatało całą salę, jakby już oceniała, z kim warto rozmawiać.
– Dzień dobry – powiedziała. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?
Nie powiedziała: „czy mogę się dołączyć?” ani „czy jest miejsce?” Powiedziała po prostu: „mam nadzieję”. Jakby to było oczywiste, że dla niej miejsce się znajdzie. Pani Krysia wstała z krzesła, wzięła ją pod rękę i zaczęła oprowadzać, pokazywać, opowiadać. A ona słuchała z uśmiechem, kiwając głową, dopytując o szczegóły. Z każdym pytaniem zyskiwała więcej uwagi. Pan Stasio zaraz się dosiadł i zaproponował, że zrobi kawę, choć nigdy wcześniej nikomu kawy nie robił. Hela, która zwykle najpierw się przygląda, a dopiero potem ocenia, już po pięciu minutach śmiała się z jej anegdot o Paryżu i restauracjach, w których ponoć kiedyś bywała.
A ja? Siedziałam przy oknie i patrzyłam, jak moje królestwo zaczyna się zmieniać. Nie powiedziałam ani słowa, nie zapytałam, jak ma na imię. Mimo to zapamiętałam: Barbara. Przedstawiała się każdemu z osobna, z wyciągniętą dłonią, z tym uśmiechem, który sprawiał, że ludzie chcieli słuchać. Zorientowałam się, że trzymam w dłoni pusty kubek od herbaty, zbyt mocno, jakby to był jedyny sposób, by nie pokazać, że coś mnie dotknęło.
– Widzisz ją? – Hela usiadła obok i nachyliła się konspiracyjnie. – Te jej korale to chyba z wystawy muzealnej. Takie eleganckie, że aż sztuczne.
– Albo z przeceny – odpowiedziałam, siląc się na lekki ton. – Też bym takie nosiła, gdybym lubiła rzucać się w oczy.
Hela się zaśmiała, ale czułam, że to nie była prawdziwa wesołość. Raczej echo mojej zgryźliwości. Obieśmy zrozumiały, że Barbara nie przyszła tutaj tylko po to, żeby popatrzeć. Przyszła po coś więcej. A ja, mimo że starałam się to zagłuszyć ironią, poczułam ukłucie zazdrości. I czegoś jeszcze. Może niepewności?
Barbara usiadła w moim kręgu, ale nie obok mnie. Zabrała głos w dyskusji o literaturze, cytowała jakieś nazwiska, opowiadała o książkach, które czytała, podróżach, miejscach. Ludzie słuchali. Nawet Krysia przyznała, że warto by było zaprosić ją do poprowadzenia spotkania z poezją francuską. Spojrzałam na nią. Siedziała prosto, dłonie złożone na kolanach, jakby była w teatrze. Mówiła wolno, a jednak nie nudziła. Gdy skończyła, zapadła cisza. Nie śmiałam wtedy się odezwać. A przecież to ja miałam prowadzić następne spotkanie. To ja miałam mówić o Herbercie. Ale nikt o tym nie wspomniał. W drodze do domu, idąc z Helą, powiedziałam cicho:
– Zobaczymy, czy przyjdzie drugi raz. Nie każdemu się tu podoba.
– A jak przyjdzie, to co? – spytała Hela. – Nie boisz się, Wiesiu?
Zatrzymałam się na chwilę. Spojrzałam jej w oczy.
– Ja? A niby czego miałabym się bać?
Ale odpowiedzi nie czekałam. Szłam dalej, z głową wysoko uniesioną, choć serce miałam gdzieś niżej niż zwykle.
Wzbudzała mój podziw
Zaczęłam unikać klubu. Najpierw powiedziałam Krysi, że źle się czuję. Potem, że mam lekarza, wnuki, sprzątanie. Kłamałam z taką łatwością, że aż mnie to przerażało. Zawsze byłam tą, co dba o punktualność, obowiązki i dobrą atmosferę. A teraz siedziałam w domu w szlafroku, patrzyłam w telewizor bez dźwięku i nawet nie miałam ochoty z nikim rozmawiać. Barbara pewnie tam była. Opowiadała, gestykulowała, czarowała. Widziałam to wyraźnie, choć nie byłam obecna.
Zdjęcia z przeszłości nagle zrobiły się ciekawsze niż rzeczywistość. Przeglądałam je godzinami – ja w sukni ślubnej, ja z Jankiem na wczasach w Ustce, ja z nagrodą za pracę dydaktyczną. Nikt wtedy nie miał więcej energii niż ja. A teraz? Nie potrafiłam wyjść z domu. Wieczorem zadzwoniła Marta. Zwykle rozmawiałyśmy krótko, ale tym razem miałam nadzieję, że zapyta, czy coś się dzieje.
– Mamo, nie dzwoniłam, bo byłam zarobiona. Mikołaj miał konkurs, Zosia gorączkowała. Wszystko dobrze?
– Tak, oczywiście. Jak zawsze – odpowiedziałam i w tej samej chwili połączenie się przerwało.
Nie oddzwoniła. Usiadłam w fotelu, trzymając telefon, jakby to on miał mnie jeszcze przy niej zatrzymać. I wtedy pomyślałam o Barbarze. I o tym, jak mówiła o teatrze w Lyonie, o książkach z dzieciństwa, o tym, że życie można zaczynać wiele razy. Nie lubiłam jej, ale z drugiej strony wzbudzała mój podziw.
Nie pojawiła się w klubie w poniedziałek. Ani w środę. Nikt nic nie mówił, ale czuło się, że czegoś – kogoś – brakuje. Nawet Stasio, który rzadko zauważał takie rzeczy, mruknął do mnie:
– Szkoda, że tej Barbary nie ma. Taka... inna była. Tak jakoś człowiek chciał jej słuchać.
Wzruszyłam ramionami, ale nie odpowiedziałam. Ale minął tydzień, potem dwa i sama zaczęłam się zastanawiać, co jest powodem jej nieobecności. W końcu, któregoś popołudnia, kiedy za oknem zbierało się na deszcz, wzięłam telefon do ręki. Długo przytrzymywałam palec nad ikoną połączenia. W głowie układałam sobie wersję rozmowy, która byłaby wystarczająco neutralna, a jednocześnie... wystarczająco ciepła. Wcisnęłam zieloną słuchawkę. Sygnał. Drugi. Trzeci. Rozłączyłam się. Pomyślałam: co jeśli ona nie chce już mieć z nami nic wspólnego? Co jeśli... wie, że nie byłam wobec niej życzliwa?
Zadzwoniła kilka dni później. Z nieznanego numeru.
– Dzień dobry, mówi Barbara. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
Jej głos brzmiał inaczej niż zwykle – cichszy, zmęczony, jakby niósł coś więcej niż tylko słowa.
– Wiesia z tej strony. Nie... nie przeszkadzasz. Zauważyłam, że nie przychodzisz do klubu. Coś się stało?
– Mówiąc szczerze, wydawało mi się, że nie jestem tam mile widziana i że traktujesz mnie z góry.
– Może początkowo faktycznie nie było nam po drodze, ale z czasem pomyślałam, że źle cię oceniłam – powiedziałam po dłuższej chwili.
– A ja nie chciałam być dłużej traktowana jako „ta nowa". Chciałam po prostu... być gdzieś, gdzie ktoś powie: „fajnie, że jesteś”.
Rozmawiałyśmy długo. Zaprosiłam Barbarę na herbatę. Zgodziła się przyjść ponownie do klubu, a ja sobie pomyślałam, że może czas najwyższy zejść z piedestału.
Wiesława, 68 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Byłam taką zrzędą, więc nie zdziwiłam się, że dzieci mnie nie chcą. Po 1 dniu w domu starców nauczyłam się pokory”
- „Latami wszystkiego sobie odmawiałam, by dzieci miały lepiej. Na starość doszłam do wniosku, że czas postawić na siebie”
- „Całe życie harowałam i nie miałam czasu dla dzieci. Dziś to one nie poświęcają mi uwagi i jestem sama jak palec”








