Nigdy nie należeliśmy do bogaczy, ale zawsze mieliśmy siebie i to nam wystarczało. Nasz dom tętnił życiem – głośnym, chaotycznym, pełnym dziecięcych śmiechów i płaczu. Dla nas była to codzienność, ale dla innych coś, co przyprawiało o zawrót głowy. Kiedy powiedziałam bliskim, że spodziewamy się szóstego dziecka, nie czekały na nas gratulacje. Była za to wymowna cisza, a zaraz potem spojrzenia, których wcześniej nie znałam. W jednej chwili znajomi zaczęli znikać, jakby nasza decyzja ich obraziła. Nie rozumieli, że to nie był wybór „dla zasiłków”, tylko dla serca. 

Wszystkie niedziele były podobne

Zanim wszystko zaczęło się psuć, każda niedziela wyglądała niemal identycznie. Po obiedzie dzieci rozchodziły się po pokojach albo biegały po ogrodzie, a my – ja, Michał i nasi znajomi – siadaliśmy przy stole, dopijając kawę, czasem coś mocniejszego. Rozmawialiśmy o wszystkim: o pracy, serialach, planach na wakacje. Były śmiechy, droczenie się, wzajemne dogadywanie, które nie przekraczało granic.

– Znowu zasnęłam przy bajkach, wstyd – śmiała się Ola, ziewając teatralnie.

– Jak się ma trójkę dzieci, to to nie wstyd, to luksus – odpowiadałam, stukając się z nią kubkiem.

Byliśmy różni, ale jakoś się to wszystko składało w jedną całość. Czasem ktoś narzekał, że dziecko chore, że kredyt zjada pół pensji, że mąż znów zostawił skarpetki na środku pokoju. Ot, życie. Ale nikt nie oceniał. Tak przynajmniej mi się wydawało. Pamiętam, jak kiedyś Asia powiedziała, że podziwia mnie za cierpliwość. – Ja bym zwariowała z tyloma dzieciakami – mówiła z podziwem, choć z lekkim niedowierzaniem. Wzięłam to za komplement.

Nie widzieliśmy się codziennie, ale byli obecni. Byliśmy dla siebie, kiedy ktoś chorował, kiedy potrzebowaliśmy podwózki, gdy trzeba było przypilnować dzieci. Niby zwykłe rzeczy, ale budowały zaufanie i ciepło. Myślałam, że to się nie zmieni. Że taka więź, raz zbudowana, nie znika tak po prostu.

Ten dzień zmienił wszystko

Zobaczyłam na teście dwie kreski i wybuchł miks emocji, radość, niedowierzanie, potem przez chwilę strach, ale ostatecznie znów radość. Michał uśmiechnął się, objął mnie i przez chwilę tylko staliśmy w kuchni w milczeniu, tuląc się do siebie. Szóste dziecko. Nie planowaliśmy, ale przecież nie planowaliśmy też trzeciego, a dziś nie wyobrażamy sobie życia bez Zosi.

– Damy radę – powiedział cicho. – Zawsze dajemy.

To „zawsze” niosło w sobie więcej niż jakiekolwiek zapewnienie. Bo to była prawda. Nasze życie nigdy nie było proste, ale zawsze dawaliśmy radę. Bo chcieliśmy i się kochaliśmy. Z wiadomością o ciąży nie od razu się spieszyliśmy. Najpierw powiedzieliśmy rodzicom – uśmiechnęli się, trochę zmieszani, ale życzyli nam zdrowia. Dzieciaki skakały z radości. A potem przyszła pora na przyjaciół.

Ola zareagowała pierwsza.

– Serio? Szóste? – zapytała z miną, której nie potrafiłam odczytać. – Ale… wy to wszystko przemyśleliście? Tyle dzieci… w dzisiejszych czasach?

Później było tylko gorzej. Asia wysłała suche „gratulacje” i długo milczała. Michał odebrał telefon od Kamila, który rzucił:

– To już chyba lekka przesada, nie?

Wiedziałam, że nie wszystkim się spodoba. Ale nie spodziewałam się, że ta decyzja stanie się granicą między nami a resztą świata.

Minęło kilka tygodni

Brzuch jeszcze był niewidoczny, ale w mojej głowie ciągle dźwięczały słowa, których nie chcieliśmy słyszeć. Michał próbował to bagatelizować, mówił, że ludzie się przyzwyczają, że może po prostu są zaskoczeni. Ale z każdym dniem coraz bardziej czułam, że coś się zmieniło. Zbliżały się urodziny naszego syna, Filipa. Skończył pięć lat i od tygodni nie mówił o niczym innym jak o „wielkiej imprezie z balonami i tortem z dinozaurem”. Wysłałam zaproszenia, zadzwoniłam do znajomych. Byłam pewna, że przyjdą – przecież wcześniej zawsze byli.

– Ola powiedziała, że mają wtedy wyjazd – rzucił Michał, odkładając telefon. – Asia nie odbiera. A Kamil... powiedział, że... wiesz, że dzieci u nas zawsze takie głośne.

– No serio? – zapytałam, próbując się nie rozpłakać. – Przecież to urodziny dziecka.

W dniu imprezy przyszła tylko Basia z córką, nasza sąsiadka. Dzieci bawiły się świetnie, ale ja widziałam, że Filip co chwilę zerkał w stronę furtki. Czekał. I nie doczekał się. Wieczorem, gdy sprzątałam rozsypane serpentyny, Michał objął mnie w milczeniu. Nie musiał nic mówić. Wiedzieliśmy oboje, że coś się skończyło. Niby nadal mieliśmy siebie, dzieci, dom. Ale poczucie, że jesteśmy częścią większej wspólnoty, że mamy do kogo pójść z problemem, rozmywało się z każdym dniem.

Czułam, że coś się zmieniło

Nie trzeba było słów. Wystarczyło, że weszłam do sklepu z dziećmi, a ludzie już spoglądali z ukosa. Niektórzy z politowaniem, inni z wyższością. Jakby sama obecność mojej rodziny była czymś niewłaściwym. Nawet wśród znajomych z osiedla czułam, że coś się zmieniło. Na placu zabaw stałam na uboczu, gdy podeszły dwie mamy, które znałam z przedszkola. Gdy mnie zauważyły, ich rozmowa nagle ucichła, a jedna z nich rzuciła cicho:

– No i po co im tyle dzieci...? Pewnie liczą, że któreś się uda – mruknęła.

Udawałam, że tego nie słyszę. Ale bolało. Nie znały nas. Nie wiedziały, że każde nasze dziecko to był wybór serca, nie kalkulacja. A nawet jeśli nie zawsze plan – to nigdy powód do wstydu. Michał miał podobnie. Przestał dostawać zaproszenia na mecze, piwko, wspólne grille. Kiedyś, gdy spotkał się z Kamilem na stacji benzynowej, usłyszał:

– Stary, co wy robicie? Nie boicie się, że nie dacie rady?

– Dajemy radę – odpowiedział spokojnie Michał. – A czego się mamy bać? Miłości?

Ale dla nich to nie była miłość. To była przesada, fanaberia, a dla niektórych – wręcz patologia. Z każdym kolejnym tygodniem nasze życie zamykało się w coraz węższym kręgu.

Zostaliśmy sami we własnym świecie

Któregoś popołudnia siedziałam na ławce przy piaskownicy, obserwując dzieci bawiące się w budowanie zamku. Byłam zmęczona, ale spokojna. Brzuch był już wyraźny, słońce grzało plecy, a mały Kuba śmiał się wniebogłosy, biegając z wiaderkiem. Nagle obok mnie usiadła kobieta, której wcześniej nie znałam. Miała może z trzydzieści parę lat, jedno dziecko przy nodze, drugie w wózku.

– Pani dzieci? – zapytała, wskazując głową w stronę bawiącej się piątki.

– Tak, wszystkie moje – odpowiedziałam, nieco zrezygnowanym tonem.

– I szóste w drodze? – dodała bez cienia złośliwości, a raczej z ciekawością. – Podziwiam – powiedziała cicho. – Ja przy dwójce czasem nie wiem, jak się nazywam.

Uśmiechnęłam się z wdzięcznością, bo dawno nikt tak do mnie nie mówił.

– Cóż, nie jest łatwo, ale... jest w tym coś pięknego – odparłam. – One są moją codziennością. I mimo zmęczenia, wiem, że nie zamieniłabym tego na nic innego.

Rozmawiałyśmy jeszcze chwilę, a gdy odchodziła, rzuciła:

– Może następnym razem usiądziemy razem? Dzieci i tak się polubiły.

To było tylko jedno spotkanie, ale wróciłam do domu z lżejszym sercem. Nie wszyscy muszą rozumieć nasze życie. Wystarczy, że ktoś czasem spróbuje je zobaczyć naprawdę.

Nie wszyscy muszą nas rozumieć

Nie wrócili do nas ci, którzy kiedyś byli blisko, ale przestaliśmy tego oczekiwać. Zamiast tego nauczyliśmy się budować nowe relacje – może nie tak liczne, ale prawdziwe. Na porodówce trzymałam Michała za rękę i patrzyłam mu w oczy. Byliśmy zmęczeni, trochę przerażeni, ale też szczęśliwi. Bo po raz szósty przyszło na świat nasze dziecko – zdrowa, śliczna dziewczynka. Nazwaliśmy ją Zuzia. I kiedy przynieśli ją do mnie po raz pierwszy, wszystko inne przestało mieć znaczenie.

Nie potrzebowaliśmy aprobaty świata. Nasza rodzina była pełna – głośna, bałaganiarska, czasem przytłaczająca, ale szczera do bólu. Każde z naszych dzieci było chciane. Każde było kochane. A miłość nie mieści się w cudzych normach ani nie poddaje się ocenom. Nie zamierzam nikogo przekonywać, że to życie jest dla wszystkich. To, że mamy więcej dzieci niż przeciętnie, nie czyni nas gorszymi. A to, że niektórzy nie potrafili tego zaakceptować, mówi więcej o nich niż o nas.

Dziś nie mam już żalu. Czasem tylko przychodzi cicha tęsknota za tamtymi niedzielami. Ale potem słyszę, jak moje dzieci śmieją się w salonie, jak Zuzia gaworzy w kołysce, jak Michał nuci pod nosem, gotując kolację. I wiem, że wybraliśmy dobrze. Po swojemu. Po ludzku.

Justyna, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: