Nie wiem, co jest gorsze: to, że boli mnie kręgosłup, czy to, że nikt już mnie o nic nie pyta. Codziennie budzę się o tej samej godzinie. Punkt szósta. Nawet nie potrzebuję budzika – to zostało mi po tych wszystkich latach na hali. Ale teraz już nie muszę się spieszyć. Mogę leżeć. Więc leżę. I patrzę w sufit, który sam malowałem czternaście lat temu. Miał być biały, a teraz przypomina bardziej coś między szarością a herbatą z mlekiem. Mógłbym go odmalować. Ale po co? Nie mam już dla kogo.

W kuchni czeka ta sama kawa, co zawsze. Zbożowa. Na żołądek. Czasem udaję przed samym sobą, że lubię jej smak. Ale nie o smak chodzi, tylko o rytuał. Coś, co przypomina, że kolejny dzień się zaczął. Chociaż równie dobrze mógłby się nie zaczynać. Żona zawsze mówiła, że człowiek bez celu marnieje. No i masz – zostałem sam, bez niej i bez celu. Dzieci? Są. Ale jakby ich nie było. Michał i Anka. Zapracowani. Co weekend tylko te same zdania przez telefon:

– Tato, wpadniemy za tydzień, teraz straszny sajgon w pracy.

– Tato, może zamów sobie coś przez aplikację, przecież to wygodne.

A ja nawet nie wiem, jak się ta cała aplikacja obsługuje. Wolę zupkę z proszku. Przynajmniej nie muszę się nikogo o nic prosić. Czasem wychodzę na spacer. Niby dla zdrowia. Ale bardziej po to, żeby usłyszeć głosy. Ludzi. Życie. Choćby chwilę poczuć, że jestem częścią czegoś większego, a nie tylko cieniem przeszłości, co snuje się między sklepem a apteką. A przecież kiedyś… kiedyś marzyłem. Że pójdę na studia. Historia mnie fascynowała od zawsze. Że może przeczytam więcej niż gazetę i instrukcję obsługi maszyny. Ale wtedy był ślub, dzieci, kredyt. A ja? Zawsze na końcu kolejki. Nawet własnego życia. Czy teraz już za późno?


Nie spałem tej nocy. Przekręcałem się z boku na bok, wsłuchując się w oddech lodówki i tykanie zegara w kuchni. Przez kilka godzin rozważałem wszystkie za i przeciw, aż w końcu, gdy niebo jeszcze było granatowe, wstałem, ogoliłem się starannie i założyłem najlepszą koszulę, tę białą w drobną kratkę, co ją trzymałem na specjalne okazje. Zapiąłem guziki pod szyję i spojrzałem na siebie w lustrze. Wyglądałem jak własny stryj. Uczelnia mieściła się w starym budynku z czerwonej cegły, który kiedyś widywałem tylko z zewnątrz.

Teraz wszedłem do środka i od razu zaparło mi dech. To miał być mój pierwszy wykład na studiach historycznych. Na korytarzach kręciło się mnóstwo młodych ludzi – uśmiechniętych, zajętych, pewnych siebie. Ja czułem się jak w teatrze, do którego nikt mnie nie zapraszał. Dłonie miałem mokre ze zdenerwowania.

Wiedza nie ma wieku

Pierwsze zajęcia odbywały się w dużej sali, pachniało tam kurzem i nową farbą. Przyszedłem przed czasem i usiadłem w ostatnim rzędzie. Chciałem być niewidzialny. Młodzi ludzie zajmowali miejsca parami, trojkami, szeptali coś między sobą, stukali w telefony. Nikt nie usiadł obok mnie. Kilka spojrzeń padło w moją stronę – krótkie, zaskoczone.

– Kto to w ogóle jest?

– Emeryt?

Usłyszałem szepty. Zabolało, ale udawałem, że nie słyszę. Wbiłem wzrok w zeszyt i zacząłem rysować linie. Po chwili weszła wykładowczyni. Miała na sobie prostą sukienkę i okulary. Jej głos był mocny, pewny. Rozpoczęła zajęcia bez zbędnych powitań, od razu przeszła do tematu. Mówiła o średniowieczu z takim zapałem, że zapomniałem, gdzie jestem. W którymś momencie zapytała o znaczenie konkretnego wydarzenia. Przez moment w sali zapadła cisza. Zanim zdążyłem się powstrzymać, podniosłem rękę i odpowiedziałem.  Kilka głów się odwróciło. Wykładowczyni uniosła brwi.

– Tak, bardzo dobrze – odparła. – A jak pan ma na imię?

– Tadeusz.

Po zajęciach podeszła do mnie.

– Panie Tadeuszu, niech się pan nie przejmuje. Wiedza nie ma wieku.

– Ale śmiesznie się czuję… Jakbym się przebrał za studenta na bal przebierańców.

Uśmiechnęła się, ale w jej oczach nie było litości, tylko rodzaj uznania.

– To dobrze, że pan tu jest. Mamy wszyscy szansę od pana się czegoś nauczyć.

Skinąłem głową, ale nie odpowiedziałem. Wyszedłem z sali, nie wiedząc, co myśleć. Miałem wrażenie, że właśnie wszedłem do świata, który nie był dla mnie. Ale już zrobiłem pierwszy krok. Teraz musiałem zrobić drugi.

Ośmieszasz się tylko

Na kolejnych zajęciach usiadłem na tym samym miejscu, ale tym razem ktoś zajął miejsce obok mnie. Dziewczyna w czerwonym swetrze, z włosami spiętymi w niedbały kok. Zerknęła na mnie i się uśmiechnęła.

– Zosia – przedstawiła się bez skrępowania.

– Tadeusz.

– Wiem. Usłyszałam, jak się pan zgłaszał do odpowiedzi. Fajnie pan mówił.

Nie zdążyłem nic odpowiedzieć, bo z drugiej strony sali odezwał się jakiś chłopak.

– Zosia, opiekujesz się dziadkiem?

– Marek, zamknij się – rzuciła przez ramię i przewróciła oczami.

Poczułem, jak robi mi się gorąco na twarzy. Nie byłem gotowy na kpiny. Ale Zosia odwróciła się do mnie i szepnęła:

– Niech się pan nie przejmuje. On wszystkich prowokuje.

Pod koniec zajęć znów się odezwałem. Głos miałem niepewny, ale gdy mówiłem o rozbiciu dzielnicowym, nikt się nie śmiał. Widziałem, że słuchali.

Kiedy wróciłem do domu, syn zapytał:

– Tato, Ty się naprawdę zapisałeś na studia? Po co Ci to? Ośmieszasz się tylko.

– Może właśnie po to, żeby przestać się czuć jak cień – odpowiedziałem, cicho, bardziej do siebie niż do niego.

Jakbym dopiero teraz coś odzyskiwał

Zacząłem pisać pierwszy esej. Siedziałem nocami przy kuchennym stole, otoczony książkami, zeszytami, notatkami. Po raz pierwszy od dawna czułem się potrzebny – choćby tylko sobie samemu. Oddałem pracę z drżącą ręką. Kiedy dostałem ją z powrotem, w rogu widniała ocena „bardzo dobra” i dopisek: „Niesamowita perspektywa – osobista, ale precyzyjna. Proszę pisać dalej”. 

Zosia wpadła na mnie w bibliotece. Niosła stos książek i pomachała z daleka.

– O, pan Tadeusz! Pan to tu codziennie?

Lubię ten zapach. I ciszę.

Usiadła obok. Przeglądaliśmy jakieś materiały na zajęcia. Była pełna podziwu dla mojej wiedzy. 

Skąd Pan tyle wie?

– Historia od zawsze była moją wielką pasją, ale nigdy wcześniej nie myślałem, że na starość trafię w takie miejsce. 

Wróciłem do domu z teczką pełną kserówek i notatek. Czułem się, jakbym dopiero teraz coś odzyskiwał. 

Bo w końcu żyję 

Na godzinę przed obroną siedziałem w holu i czułem, że ręce mam zimne jak lód. Miałem garnitur po ślubie syna, wyprasowaną koszulę i teczkę z pracą, której znałem każdy akapit. A jednak chciało mi się wstać i wyjść. Zosia podeszła bez słowa, usiadła obok i podała mi butelkę wody.

– Będzie dobrze – powiedziała. – Marek też idzie. Mówił, że nie przepuści takiej okazji.

Marek rzeczywiście wszedł tuż przed komisją, potargał sobie włosy i rzucił:

– Tylko niech pan nie zanudzi. Liczę na emocje.

Uśmiechnąłem się krzywo, ale coś we mnie się rozluźniło. Kiedy wszedłem do sali, spojrzałem na komisję. Trzy osoby. Wszyscy skupieni. Zacząłem mówić.  Nie wiem, kiedy przestałem się bać. W pewnym momencie zauważyłem, że Magda kiwała głową z uznaniem. Po wszystkim wychodząc, Zosia podeszła do mnie z gratulacjami. 

– Niech pan nigdy nie mówi, że jest stary. Jest pan jedną z najbardziej inspirujących osób, jakie znam.

Marek stał obok, wyciągnął rękę.

– Gratuluję, panie Tadeuszu. Serio.

Wieczorem zadzwoniła Anka. Głos miała cichy.

– Tata… widziałam zdjęcie z obrony. Michał też. Nie wiedzieliśmy, że to dla ciebie aż tak ważne.

– Bo nie pytałaś – odpowiedziałem spokojnie.

Po raz pierwszy nie usłyszałem w jej głosie zniecierpliwienia. Tylko milczenie. Ale inne niż zwykle.

Czasami zaglądam jeszcze na kampus. Rozmyślam o tym, jak kiedyś marzyłem, żeby tu wejść, być częścią tej społeczności.  Drzewa żółkną, powietrze ma zapach wilgoci. Młodzi śmieją się, biegną na zajęcia. Czasem któryś z nich mówi „dzień dobry” – zwyczajnie, bez zdziwienia. Jakby wiedzieli, że jestem tu na miejscu. Wiem, że nie odzyskam tego, co minęło. Ale nie muszę. Bo w końcu żyję – nie z przyzwyczajenia, nie z obowiązku. Tylko naprawdę. Życie to nie tylko to, co się przeżyło. To też to, co się jeszcze ma odwagę przeżyć.

Tadeusz, 63 lata


Czytaj także: