Nie miałam potrzeby zdobywania świata. Nie kręciła mnie wielka kariera i wielkie zagraniczne podróże. Od zawsze marzyłam, żeby kochać i być kochaną, prowadzić dom, gotować obiady dla męża i tulić dzieci do snu. Dla mnie to nie była ucieczka od życia – to właśnie było prawdziwe życie. Kiedy jednak mówiłam o tym koleżankom, tylko krzywiły się albo ironicznie uśmiechały. Niby nie mówiły wprost, ale widziałam, co sobie myślą. Jakby coś było ze mną nie tak. A ja… po prostu nie rozumiem, dlaczego mam się wstydzić tego, co dla mnie najważniejsze.
Zawsze wolałam stać z boku
Na studiach miałam swoje małe miejsce w grupie – starałam się zachowywać nie za głośno i nie robić nic na siłę. Dziewczyny mówiły o praktykach w dużych firmach, wyjazdach za granicę czy własnych projektach, a ja tylko słuchałam i kiwałam głową. W środku czułam jednak, że moje marzenia nie mają tam miejsca. Kiedyś na zajęciach wykładowca zapytał, co chcemy robić za dziesięć lat. Wszyscy rzucali marzeniami, a ja wiedziałam, ale bałam się powiedzieć to głośno.
Po zajęciach zebrałam się na odwagę i zdradziłam koleżankom, że chciałabym mieć rodzinę. Dom, mąż, dzieci, pies — właśnie to był mój plan.
Na dłuższą chwilę zapadła cisza, aż w końcu Ola uniosła brwi: – I co jeszcze? Ziemiankę z warzywami? – rzuciła z ironicznym uśmiechem.
Reszta się roześmiała, choć bardziej z zażenowania niż rozbawienia. Poczułam, jak robi mi się gorąco na twarzy. Upiłam łyk zimnej herbaty, żeby coś zrobić z rękami.
– Po prostu... uważam, że to też jest ważne – dodałam cicho.
Ale nikt już mnie nie słuchał. Temat zszedł na jakiś serial, potem na promocje w sieciówkach. Udawałam, że mnie to bawi, ale tego dnia, wracając do mieszkania, czułam, że mam dość. Nie chciałam już udawać, że marzę o tym samym co one. Moje pragnienia były inne, ale równie prawdziwe.
Od tamtej rozmowy coś się zmieniło
Zaczęłam się czuć, jakby koleżanki patrzyły na mnie z pobłażaniem. Nie mówiły tego wprost, ale widziałam te spojrzenia, kiedy temat schodził na plany na przyszłość. Kiedy któraś z nich mówiła o aplikowaniu na studia podyplomowe albo staż za granicą, kiwałam głową i mówiłam: „super”. Ale kiedy wspominałam o chęci zamieszkania na wsi albo o tym, że chciałabym mieć trójkę dzieci, robiło się niezręcznie.
– Ty to tak serio? – zapytała kiedyś Wiktoria, siedząc ze mną na uczelnianej ławce.
Skinęłam głową: – Tak. Po prostu lubię ciepło domu. Lubię gotować, dbać o ludzi. Lubię myśl, że mogę stworzyć rodzinę.
Patrzyła na mnie chwilę w milczeniu, po czym westchnęła: – No cóż, masz prawo. Ale szkoda ci siebie?
To było jak ukłucie. Jakby moje życie miało mniejszą wartość. Zadawałam sobie pytanie: „czy coś jest ze mną nie tak?” Może naprawdę jestem naiwna? Może nie dorosłam? Ale potem przypominałam sobie chwile z dzieciństwa – sobotnie poranki z mamą w kuchni, niedzielne obiady, śmiech przy wspólnym stole. Dla mnie to było prawdziwe życie i nie czułam się ograniczona. Wręcz przeciwnie – miałam poczucie, że wiem, czego chcę. Tylko czemu świat tak niechętnie to akceptuje?
W końcu poznałam bratnią duszę
Na czwartym semestrze przenieśli nas do nowej grupy. Nowe twarze, nowe nazwiska, trochę zamieszania. Z jednej strony ulga – mniej osób, które znały moje „dziwne” poglądy. Z drugiej niepokój – znowu muszę się dopasowywać. Postanowiłam, że tym razem nie będę mówić zbyt wiele o swoich marzeniach. Nie dlatego, że się ich wstydziłam, ale miałam dość tłumaczenia się z nich.
Na przerwie usiadłam obok dziewczyny, którą widywałam już kilka razy – cicha, zawsze z książką. Zaczęłyśmy rozmawiać o jakiejś lekturze, potem o filmach, potem o planach na wakacje. W pewnym momencie wypaliła: – Wiesz, ja czasem czuję, że nie pasuję do tego całego wyścigu. Nie chcę się ścigać. Chciałabym kiedyś mieć dom na wsi i dzieciaki biegające po podwórku.
Zamarłam. Serce mi przyspieszyło. Spojrzałam na nią uważnie: – Też tak mam – powiedziałam cicho. – Też się boję o tym mówić.
Uśmiechnęła się, jakby ktoś w końcu odpiął jej ciężar z pleców. Miała na imię Natalia. Od tamtej rozmowy trzymałyśmy się razem. Nie byłyśmy identyczne, ale miałyśmy wspólne pragnienia. Wreszcie miałam kogoś, kto rozumie, że marzenie o rodzinie to nie oznaka słabości, ale siły.
Z czasem okazało się, że takich dziewczyn jak my jest więcej. Po cichu, niepewnie, ale były. Czułam ulgę. Nie jestem samotną wyspą na oceanie ambicji. Byłam jedną z wielu, które miały odwagę pragnąć czegoś innego. I pierwszy raz od dawna nie czułam się głupio, mówiąc na głos, że chcę być żoną i matką.
Ten dzień zmienił wszystko
Poznałam Jakuba na wieczorze gier planszowych u wspólnych znajomych. Był inny niż faceci, których znałam wcześniej – spokojny, uważny, nie potrzebował być w centrum uwagi. Rozmawialiśmy długo, najpierw o książkach, potem o dzieciństwie, aż w końcu zeszło na przyszłość. Powiedziałam, że marzę o rodzinie, i zamarłam, czekając na uśmiech politowania. Ale on tylko skinął głową.
– Też to widzę dla siebie. Chciałbym być ojcem i mężem. Takim, co nie wraca do domu o dwudziestej, bo „kariera nie poczeka”.
Rozmowa z nim była jak głęboki oddech po długim duszeniu się. Przez kolejne tygodnie spotykaliśmy się coraz częściej. Czułam się przy nim normalnie – bez potrzeby tłumaczenia się z tego, kim jestem. Pierwszy raz ktoś nie tylko akceptował moje marzenia, ale je podzielał.
Kiedy powiedziałam koleżankom, że się spotykam z kimś „trochę staroświeckim”, zareagowały różnie.
– Obyś się nie rozczarowała – rzuciła Ola. – Zazwyczaj ci, co mówią, że chcą rodziny, uciekają pierwsi.
Nie odpowiedziałam. Nie miałam potrzeby się bronić. Bo po raz pierwszy byłam pewna, że nie chodzi o to, jak mnie widzą inni. Chodziło o to, jak czułam się przy nim – bezpieczna, zauważona, wolna w swojej prostocie. Miłość nie musi być spektakularna. Nie musi być zdjęciem z Malediwów ani kolacją w drogim hotelu. Czasem wystarczy cichy wieczór, kubek herbaty i ktoś, kto nie kpi z twoich marzeń. Tylko je rozumie.
Zaręczyliśmy się po roku
Było skromnie – bez fanfar i tłumu gości. Po prostu we dwoje, w parku, gdzie pierwszy raz trzymaliśmy się za ręce. Gdy pokazałam pierścionek koleżankom z roku, reakcje były mieszane: – Nie boisz się, że za szybko? – zapytała Wiktoria.
– Przecież jesteśmy jeszcze takie młode – dodała Natalia z naszej wcześniejszej grupy. – Po co się ograniczać?
Ślub też był mały. Tylko rodzina i najbliżsi przyjaciele. Sukienka pożyczona od kuzynki, a zamiast sali stodoła przerobiona na miejsce do tańca. Może to nie był ślub z bajki, ale to była rzeczywistość, którą sama wybrałam.
Po kilku miesiącach przeprowadziliśmy się na wieś. Mały domek, trochę zarośnięty ogród, cisza. Codzienność była czasem trudna – pranie, gotowanie, remonty. Ale każde wspólne śniadanie smakowało jak nagroda. A kiedy zaszłam w ciążę, wiedziałam, że jestem dokładnie tam, gdzie powinnam.
Nie było mi żal świata. Nie tęskniłam za klubami, lotami i prestiżowymi projektami. Miałam coś innego – spokój i miłość, która nie musiała się nikomu podobać poza mną. Bycie żoną i matką to nie był kompromis. To był mój wybór i nie musiał się mieścić w czyichś ambicjach, by być pełnowartościowy.
Dziś mam wszystko
Mamy dwuletnią córeczkę i drugie dziecko w drodze. Kiedy rano budzi mnie mała rączka na policzku i cichy głosik szepcze: „mama, mleko”, czuję się potrzebna w sposób, którego nie umiałabym opisać żadnym tytułem zawodowym. Nie czuję, że coś mnie ominęło. Świat nadal istnieje – podróże, awanse, konferencje. Ale ja mam swój świat. Mniejszy, ciszy, ale pełen sensu.
Czasem, z ciekawości, zaglądam na profile moich dawnych koleżanek. Podziwiam ich zdjęcia i uśmiecham się szczerze, bez zazdrości. One są szczęśliwe po swojemu. Ja po swojemu. Kiedyś bałam się mówić, co naprawdę czuję. Dziś, kiedy ktoś z przekąsem zapyta: „To wszystko, czego chcesz od życia?”, odpowiadam: „Nie wszystko. Ale to, co najważniejsze”.
Już mnie nie obchodzą spojrzenia innych ludzi. Ich śmiech przestał mnie ranić, bo wiem, kim jestem i czego pragnę. A to, że moje marzenia nie są modne ani głośne, nie czyni ich mniej wartościowymi. Bycie żoną i matką to trudna, ale piękna droga, a ja nigdy nie czułam się bardziej spełniona.
Iga, 28 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Ciągle upominam męża, by gasił po sobie światło, a on ma to w nosie. Potem się dziwi, skąd te wysokie rachunki za prąd”
- „Gdy córka kończyła studia za granicą, pękałam z dumy. Dziś wstydzę się przed sąsiadami za to, co robi dla kasy”
- „Mąż na emeryturze ciągle siedział z nosem w telefonie. Za późno odkryłam, że zamiast w pasjansa, grał na 2 fronty”








