Nie przypuszczałam, że największym wyzwaniem w byciu świeżo upieczoną mamą wcale nie będzie opieka nad dzieckiem. Karmienie o drugiej w nocy, przewijanie o trzeciej, czy płacz, którego nie da się ukoić były niczym przy przebywaniu z moją teściową. Mijały trzy miesiące od porodu. Michał, mój mąż, wychodził do pracy o ósmej, a ja zostawałam sama – z dzieckiem na rękach i lękiem, że Beata zaraz znowu przyjdzie. I przychodziła. Punktualnie jak kurier, z uśmiechem, torbą pełną „domowych obiadków” i repertuarem porad, które raniły mnie bardziej niż brak snu. Czułam, jakby ktoś znowu przekroczył moją granicę i nawet nie miałam siły bronić. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że któregoś dnia po prostu wybuchnę i że powiem jej wszystko, ale już czułam, że to się zbliża. 

Początki macierzyństwa był wymagające

– No i jak nasz maluszek dzisiaj? – usłyszałam, zanim jeszcze zdążyłam otworzyć drzwi. Beata stała na klatce schodowej, z uśmiechem i siatką, jakby przyszła mnie zbawić, a nie ocenić.

– Właśnie zasnął – szepnęłam, choć przecież dobrze wiedziała, że o tej porze próbuję uśpić synka. – Ale może pani na chwilkę…

– Na chwilkę, na chwilkę – weszła do środka jak do siebie. – Ja tylko zobaczę, czy nie zmizerniał od wczoraj.

Westchnęłam. Miałam na sobie bluzę z plamą po mleku, a na głowie niedomyty kok. Próbowałam wyglądać normalnie, ale czułam się jak własny cień. A Beata z tą swoją pachnącą apteką obecnością, tylko pogłębiała moje wrażenie, że nie ogarniam.

– Ojej, znowu w tej czapeczce? – rzuciła, zaglądając do gondoli. – To już chyba niepotrzebne, naprawdę. Przecież w domu nie wieje, Kinga… No, chyba że masz przeciągi. – Pokręciła głową. – Teraz to wszystko się mierzy termometrem, a kiedyś to się czuło, rozumiesz?

Chciałam odpowiedzieć coś mądrego i spokojnego, ale czułam, jak ściska mnie w gardle. Uśmiechnęłam się więc zamiast tego. Ten sam, idiotyczny uśmiech, który uruchamiałam za każdym razem, gdy miałam ochotę wrzasnąć.

– Kiedyś dzieci się inaczej chowało – ciągnęła Beata. – I żyją! A teraz? Te wasze tabelki, harmonogramy, apki… Mleko z proszku, czapeczka w domu. No nie wiem, nie wiem.

Nie odezwałam się ani słowem, ale w środku wszystko się już gotowało.

Miałam dość tych wizyt

Zaczęłam się łapać na tym, że nie chcę już, żeby Beata przychodziła i że zanim jeszcze zdążyła zadzwonić, czułam już ból głowy. A kiedy słyszałam jej stuk obcasów na klatce, ściskałam małego mocniej, jakby miał mnie ochronić.

– A jak karmisz? – zapytała któregoś razu, wchodząc bez zaproszenia. – Bo on taki… chudy.

– Ma normę w książeczce – powiedziałam cicho.

– Norma normą, ale matczyny instynkt to coś innego. Tego się nie wyczyta z wykresów. Ty czujesz, że on jest najedzony?

Czułam, że to atak. Ale udawałam, że nie. Uśmiech numer pięć: uprzejmy, zmęczony, „bądźmy-cywilizowani”. Weszła do kuchni i jak zawsze, rozejrzała się dokładnie. Brudny kubek na zlewie, mokry śliniak na blacie, a w rogu bujaczek, w którym jeszcze godzinę temu synek płakał tak, że miałam wrażenie, że całe mieszkanie drży.

– A Michał to ci trochę pomaga, czy wszystko sama ciągniesz? – zapytała z miną, jakby naprawdę się troszczyła.

– Pracuje do późna – odparłam, choć przecież o tym wiedziała.

– No tak… Chłop zarabia, baba siedzi w domu. Jak za dawnych czasów – rzuciła z uśmiechem, ale w jej oczach było coś ostrego.

Weszłam do łazienki i zamknęłam się od środka. Nie chciałam płakać przy niej. Patrzyłam w lustro. Blada twarz, sińce pod oczami, popękane usta.
Nie poznawałam siebie i nie poznawałam swojego życia. Zaczęłam unikać lustra. I Beaty. Ale ona zawsze znajdowała sposób, żeby wejść. Dosłownie i w przenośni.

Tego dnia miarka się przebrała

Stałam w kuchni, zmęczona po kolejnej nieprzespanej nocy. Synek miał katar i marudził od świtu. Michał wyszedł, zanim jeszcze zapytałam, jak się czuję. Albo udawał, że nie zauważył, że ryczałam nad zlewem. Nieważne. Zostałam sama – jak co dzień. Wtedy do domu weszła teściowa.

– Przyniosłam rosół! – zawołała radośnie, jakby robiła mi przysługę. – Pewnie znowu nie miałaś, kiedy ugotować, co? Zrobiłam też zupkę dla małego, prawdziwą, bo ty to chyba nadal kupujesz gotowe słoiczki, a dzieci trzeba żywić, nie tylko karmić. – Uśmiechnęła się sztucznie. – Kiedyś to matki gotowały, a nie podawały wszystko z etykietką.

I wtedy to się stało. Pękłam:

– A czy mogłaby się pani w końcu powstrzymać?! – podniosłam głos, ręce mi się trzęsły. – Mam dość. Mam dość tych uwag, pani tonów, tych komentarzy przebranych za żarty. Nie jestem idealna, ale się staram. A pani tylko… mnie dobija.

Zamilkła. Po raz pierwszy od miesięcy:

– Ja... ja nie wiedziałam, że to tak na ciebie działa – powiedziała cicho.

Patrzyłam na nią jak na obcą kobietę. Po raz pierwszy od narodzin synka byłam głośna. Byłam szczera. I byłam wściekła. Ale obok złości pojawiło się coś jeszcze. Lęk. Bo nie wiedziałam, co będzie dalej.

Długo siedziałyśmy w kuchni

Zupa już dawno wystygła. Mały spał w sypialni, a ja po raz pierwszy od dawna nie czułam się zmiażdżona jej obecnością. Beata wpatrywała się w filiżankę, jakby pierwszy raz w życiu zobaczyła herbatę.

– Może dlatego tak… komentowałam – powiedziała cicho. – Bo gdy ja byłam młodą mamą, nikt mi nie pomógł, a ja też się wtedy bałam.

Spojrzałam na nią. Jej twarz nie była już taka pewna siebie. W kącikach oczu miała zmarszczki, które zwykle zasłaniała makijażem. A teraz... wyglądała na zmęczoną. Tak po ludzku.

– Wiesz, łatwiej było żartować, niż się przyznać. – Uśmiechnęła się blado. – Zawsze chciałam być tą silną, dającą rady, a potem… przyszłaś ty i od razu miałaś to wszystko, co mi się kiedyś wymknęło – powiedziała i spojrzała na mnie. – Michała, dziecko i wymarzony dom.

– To nie tak, jak się wydaje – pokręciłam głową. – Ja też nie wiem, co robię. Czasem mam ochotę uciec albo zasnąć na miesiąc, ale nie mogę i nie mam siły na czyjeś „dobre rady".

Zapadła cisza: – Przepraszam – powiedziała w końcu Beata. – Postaram się mniej komentować.

To nie brzmiało jak cudowna przemiana. Nie miało być. Ale wystarczyło. Po raz pierwszy miałyśmy rozmowę. Nie grę w pozory, nie pojedynek na uszczypliwości. Po prostu rozmowę. I to było więcej, niż kiedykolwiek dostałam od niej wcześniej.

Minęło kilka tygodni

Nic spektakularnego się nie wydarzyło. Nie przytulałyśmy się, nie mówiłyśmy do siebie „kochana”, nie piekłyśmy razem ciast. Ale kiedy Beata przyszła następnym razem, nie zaczęła od uwag. Zamiast tego usiadła na dywanie i bawiła się z wnukiem. Skończyły się pytania o czapeczki i zniknęły aluzje o karmieniu. 

Michał nadal wracał późno i nadal udawał, że nic się nie zmieniło, ale ja wiedziałam, że coś pękło. Od tej jednej rozmowy przestałam udawać, że wszystko jest w porządku. Przestałam się uśmiechać, kiedy miałam ochotę krzyczeć. I co najdziwniejsze – świat się nie zawalił. Zaczęłam stawiać granice i mówić „nie”. Beata nadal miała swoje „momenty”, ale już nie tłamsiła. Raczej… towarzyszyła. Wciąż nie do końca wiedziała, jak. Ja też nie. Ale coś się między nami zmieniło. Jakbyśmy przestały grać role i w końcu zaczęły mówić swoim głosem.

Któregoś dnia zaparzyła herbatę, podała mi kubek i powiedziała:

– Kinga, widzę, że jesteś dobrą mamą. 

A ja, zamiast się rozpłakać, tylko skinęłam głową, bo wiedziałam, że nie potrzebuję jej aprobaty. Potrzebowałam tylko, żeby mnie usłyszała i zrobiła to dopiero wtedy, kiedy się wreszcie pokłóciłyśmy.

Kinga, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.