Jeszcze dziesięć lat temu miałem swoje rytuały: poranna kawa, krzyżówki i niedzielny rosół z koperkiem. Teraz, kiedy Zosi już nie ma, poranki są ciche, aż boli. Kawa stygnie w filiżance, bo nie mam komu jej dolać. Czas płynie wolniej niż kiedyś. Oglądam stare filmy, czasem zerkam do gazety. Krzyżówek już nie rozwiązuję. Po co? I tak nie mam komu pokazać.

Córka i wnuczka próbują mnie „aktywizować”. Ostatnio Basia przyniosła mi nawet kalendarz z zaznaczonymi terminami zajęć dla seniorów. Śmiechu warte. Jakby ktoś taki jak ja, z kolanami jak zawiasy w starych drzwiach i z plecami, co pękają od byle kichnięcia, miał ochotę na zumbę albo warsztaty malarskie. Mówię, że za zimno, że za daleko, że deszcz. A tak naprawdę… boję się. Boję się, że nie nadążę. Że znowu coś powiem nie tak. Że się potknę. Że znowu poczuję się jak intruz w świecie, który dawno mnie wyprzedził.

– Dziadku, pójdź ze mną na basen. Tylko raz, proszę – nalegała Basia.

A po co mi ten cały basen? Ja się w życiu napływałem! – próbowałem żartować.

– Ale to nie o pływanie chodzi. Chodzi o to, żebyś poczuł się lepiej. To odpoczynek dla ciała, ale i dla głowy – spojrzała na mnie tak poważnie, że nie miałem już siły się droczyć.

– A tam… – mruknąłem. – W moim wieku to i tak nic nie pomoże. Chyba że na chwilę.

I wtedy pomyślałem o tych drzwiach do pływalni, które mijałem czasem, idąc po bułki. Zawsze patrzyłem tak, jakby po drugiej stronie był świat nie dla mnie. Ale może czas dotknąć tej klamki. Choćby na chwilę.

Poczułem się tak lekko

Powiedziałem sobie, że pójdę tylko raz. Dla świętego spokoju. Dla Basi. Dla śmiechu, jeśli ktoś zapyta, co robiłem w piątek. Wewnątrz było jasno, kafle błyszczały, jakby je polerowano co godzinę. Podszedłem do szafki, rozejrzałem się. Mężczyźni, różni, młodsi, starsi, tacy, co przyszli pewnym krokiem, i tacy, co tak jak ja – ostrożnie, bez przekonania. Powoli ruszyłem w stronę wejścia na basen. Było tam głośno, dzieci piszczały, ktoś pluskał się zawzięcie, w głośniku leciała jakaś spokojna melodia, chyba dla równowagi. Stanąłem przy brzegu. 

– Potrzebuje pan pomocy? – zapytał ratownik, młody chłopak, może w wieku mojego wnuka.

– Nie, dziękuję, poradzę sobie – odpowiedziałem.

– Woda jest ciepła. Proszę wejść powoli. Jakby co, jestem tutaj.

Skinąłem głową. Stanąłem na schodkach i zacząłem schodzić w dół. Stopień po stopniu. Pierwszy kontakt z wodą był jak dotknięcie innego świata. Najpierw zanurzyłem się do pasa. Potem po szyję. Wreszcie uniosłem się na wodzie. Zrobiłem kilka ruchów, nieśmiałych, powolnych, powoli przesuwając się do przodu. Ludzie wokół przestali mnie obchodzić. Nie słyszałem dzieci, muzyki, chlapania. Pierwszy raz od dawna poczułem się tak lekko.

Widzę, że pan wrócił

Wróciłem. Tydzień później, w ten sam piątek, o tej samej porze. Nie mówiłem nikomu. Basen nie był pusty, ale nie był też zatłoczony. Kilka znajomych twarzy. Starszy pan z wąsami, kobieta z kolorowym ręcznikiem, chłopak z tatuażem na ramieniu. I ona – Grażyna. Weszła do basenu, jakby właśnie tu czuła się naprawdę swobodnie. Uśmiechnęła się, jakbyśmy się znali od dawna.

– Dzień dobry. Widzę, że pan wrócił.

– Wróciłem – odpowiedziałem, siadając ostrożnie na brzegu. – Miałem nie przychodzić, ale… w wodzie lepiej się myśli.

– Albo wcale się nie myśli – zaśmiała się. – I to jest najlepsze.

Często pani tu przychodzi?

– Raz w tygodniu w  piątki. 

– To tak, jak ja – powiedziałem, sam zdziwiony tym, jak łatwo mi to przyszło.

Zamilkliśmy na chwilę. 

–  Czasem tak się czuję, jakby świat mnie zostawił gdzieś na przystanku. Ale tutaj nikt nie pyta, ile mam lat, czy jestem komuś potrzebna. Po prostu jestem - oznajmiła cicho.

– To wystarcza?

– Dzisiaj – tak.

Pokiwałem głową. Nie potrzebowałem więcej. Czułem, że z Grażyną łączy mnie wyjątkowa więź. Z każdym spotkaniem stawaliśmy się sobie coraz bliżsi, aż w końcu nasza znajomość przeniosła się poza basen. Któregoś dnia wnuczka wpadła do mnie bez zapowiedzi, z plecakiem na ramieniu. Przyznałem się, gdzie chodzę regularnie w piątki.

– Poszedłem na basen – powiedziałem cicho.

– Naprawdę?

– Tak. 

– I?

– I czuję się jak nowy człowiek.

Basia uśmiechnęła się: 

– Jestem z ciebie dumna, dziadku.

Mogę być po prostu...sobą.

Na basenie Grażyna już na mnie czekała. Miała nowy ręcznik z zielonymi liśćmi i pachniała jakimś delikatnym balsamem. Usiadłem obok niej w brodziku, jak co piątek. Nie pytaliśmy siebie o plany. Po prostu tam byliśmy.

– Przyniosłem pani kawę z automatu. Wiem, że to nie to samo co domowa, ale lepsza niż nic – podałem jej kubek.

– Kiedyś miałam ekspres z prawdziwego zdarzenia – zaśmiała się. – Ale to było wtedy, kiedy jeszcze ktoś pił ze mną rano kawę.

– Ja od dawna piję kawę sam. I zawsze słodzę, choć Zosia nigdy nie lubiła słodkiej.

– A ja zaparzam dwie, choć od czterech lat nikt nie przychodzi do kuchni – odparła cicho.

Siedzieliśmy chwilę bez słów. Woda nas otulała, koiła.

– Tu w wodzie nie muszę się nikomu tłumaczyć – dodała. – Mogę być po prostu...sobą.

Patrzyliśmy na siebie chwilę, jakby każde z nas próbowało przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz ktoś naprawdę słuchał.

Mam dokąd pójść

Zacząłem wstawać rano z myślą, że mam dokąd pójść. 

– Dzień dobry, panie Władku – rzucał ratownik z uśmiechem, kiedy wchodziłem.

Miał na imię Kuba. Był młody, pewnie w wieku Basi, może trochę starszy. Na początku tylko kiwał głową. Potem zaczął pytać, jak się czuję. Ostatnio klepnął mnie po ramieniu.

– Dobrze pan wygląda. Lepiej niż pierwszy raz, pamiętam.

W szatni miałem już swoje miejsce. Ktoś zawsze mówił „dzień dobry”, ktoś inny uśmiechał się porozumiewawczo. Nie rozmawialiśmy dużo, ale wystarczająco, by wiedzieć, że jesteśmy sobie potrzebni. Złapałem się na tym, że patrzę w lustro inaczej. Nie z niechęcią, nie z wstydem. Po prostu patrzę. I widzę kogoś, kto się odważył. Przed wyjściem zatrzymałem się jeszcze przy ratowniku.

– Panie Kubo... muszę panu coś powiedzieć.

– Słucham?

– To miejsce uratowało mi duszę i serce. Naprawdę.

Zamilkł na chwilę, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

– Miło to słyszeć, panie Władku. Do jutra?

Skinąłem głową. Wiedziałem, że przyjdę. Kiedyś myślałem, że starość to czekanie. A teraz wiem, że to raczej pytanie: co jeszcze mogę? Nie „czy dam radę”, tylko „czy spróbuję”. Nie otworzyłem wielkich drzwi do nowego świata. Otworzyłem te najmniejsze – w sobie. I zajrzałem do środka.

Władysław, 73 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: