Odkąd zostaliśmy parą, ciągle mówił mi, że marzy o dużej rodzinie. Że nie ma nic piękniejszego niż dziecko, które woła „tata” i biegnie z otwartymi ramionami. Ja też o tym marzyłam, choć ze znacznie większą ostrożnością, bo widziałam, jak wiele wysiłku wymaga macierzyństwo. Ale jego entuzjazm i opowieści o wzruszających rodzinnych chwilach w końcu mnie przekonały. Kiedy zaszłam w ciążę, był szczęśliwy jak dziecko w sklepie z zabawkami. Zaraz malował ściany w pokoiku, przeglądał najlepsze wózki i foteliki oraz planował, gdzie pojedziemy na pierwsze wakacje we trójkę. Wydawało się, że będzie pięknie i nie sądziłam wtedy, że po porodzie zostanę z tym wszystkim praktycznie sama.

Poznaliśmy się przez wspólnych znajomych

On od razu podszedł, zapytał o imię, a potem mówił bez przerwy przez pół godziny. Dużo się śmiałam, choć wtedy nie sądziłam, że to będzie ktoś na stałe. Z czasem jednak zaczęłam dostrzegać, że on nie tylko dużo mówi, ale też ma w sobie jakąś miękkość. Taką rzadką w dzisiejszych czasach. Opowiadał o swoim dzieciństwie, o tym, że wychowywała go głównie mama, bo ojciec odszedł, gdy był mały. Powtarzał wtedy często, że on nigdy by tak nie zrobił. Że jak będzie miał dziecko, to będzie dla niego wszystkim. Najlepszym ojcem, jakiego można sobie wyobrazić.

Pobraliśmy się po trzech latach. Ślub był skromny, ale pełen emocji. On płakał, kiedy mówił przysięgę, a po weselu, jeszcze w hotelowym pokoju, przytulił mnie i szepnął: – Teraz tylko dziecko i będę miał wszystko.

Ja nie spieszyłam się z macierzyństwem. Miałam pracę, którą lubiłam, życie, które wreszcie jakoś się poukładało. Ale z jego ust coraz częściej słyszałam: – Kochanie, kiedy powiększymy rodzinę?

Czułam presję, choć on twierdził, że to tylko marzenie, a nie żądanie. I w końcu się zgodziłam. Odstawiliśmy antykoncepcję i niemal natychmiast zaszłam w ciążę. On był przeszczęśliwy. Chodził po domu, nucąc dziecięce piosenki, oglądał filmiki o porodzie i pielęgnacji noworodków. Mówił, że będzie zmieniał pieluchy, wstawał w nocy, karmił z butelki. Śmiał się, że zostanie tatą idealnym.

Pamiętam ten dzień bardzo dokładnie

Był wtorek, środek listopada. Zrobiłam test rano, zanim on się obudził. Dwie kreski pojawiły się niemal od razu. Usiadłam na brzegu wanny z testem w ręce i przez chwilę po prostu patrzyłam. Nie skakałam z radości, nie piszczałam, jak to pokazują w filmach. Byłam spokojna, z lekkim drżeniem w środku. Może trochę przestraszona. Ale kiedy on wyszedł z sypialni i zobaczył mnie z testem w dłoni, jego reakcja była zupełnie inna.

– Naprawdę?! – zawołał, wyrywając mi test z ręki. – Kochanie! Będziemy mieli dziecko!

Podniósł mnie, zakręcił w powietrzu, całował po całej twarzy, a potem przez tydzień miał ten charakterystyczny błysk w oku, jakby wygrał los na loterii. Opowiadał o tym wszystkim – sąsiadom, koledze z pracy, nawet ekspedientce w sklepie. Ja starałam się to przeżywać spokojniej, cieszyć się po cichu, bo miałam świadomość, że jeszcze wiele może się zdarzyć.

Ciąża przebiegała bez większych problemów. On jeździł ze mną na każdą wizytę, nagrywał bicie serca dziecka, mówił, że będzie nam czytał bajki, zanim się urodzi. Wybierał imiona, głaskał brzuch, mówił do niego codziennie. Gdy słyszeliśmy pierwsze kopnięcia, prawie się popłakał.

– Zobacz, kochanie, on już do mnie mówi! – śmiał się.

Wtedy wierzyłam, że naprawdę będzie takim ojcem, o jakim marzyłam. Zaangażowanym, obecnym, czułym. Nie wiedziałam jeszcze, że radość to nie to samo, co gotowość.

Poród trwał trzynaście godzin

Był przy mnie cały czas, ściskał za rękę, ocierał pot z czoła, mówił, że jestem dzielna. Kiedy w końcu nasz synek przyszedł na świat, płakał razem ze mną. I wtedy naprawdę myślałam, że wszystko będzie dobrze.

Pierwsze dni w domu były jak sen. Wszystko kręciło się wokół małego. On był pełen entuzjazmu, ale tylko przez pierwsze dwie doby. Potem, jakby coś się w nim wyłączyło. Zaczął mówić, że musi się wyspać, bo inaczej nie będzie nadawał się do pracy. Coraz częściej wychodził z pokoju, kiedy dziecko płakało.

– Przecież ty masz urlop macierzyński – rzucał, kiedy prosiłam, żeby raz w nocy wstał i podał mi pieluszkę.

Czułam się, jakbym była jedynym dorosłym w tym domu. On oglądał seriale z pilotem w ręku, a ja z jednym okiem przysypiałam z dzieckiem przy piersi. Zaczęłam robić się rozdrażniona. Brak snu, brak wsparcia, a do tego presja, żeby być idealną matką. Kiedy raz powiedziałam mu, że czuję się jak służąca, oburzył się.

– Przesadzasz. Robisz z igły widły – powiedział spokojnie i wrócił do przeglądania telefonu.

To był pierwszy raz, kiedy poczułam, że coś się zaczyna psuć i że on może chciał być ojcem, ale chyba nie bardzo wiedział, co to znaczy w praktyce. A ja? Ja nie miałam wyboru i musiałam teraz ogarniać wszystko. 

W końcu miałam dość

Synek miał dwa miesiące, kiedy pierwszy raz poprosiłam go, żeby zmienił pieluchę. Leżałam wtedy z gorączką, rozbita, z bólem głowy i zatkanym nosem. Dziecko płakało, a on właśnie wrócił z pracy i usiadł przed telewizorem.

– Możesz go przewinąć? – zapytałam zmęczonym głosem. – Ja dzisiaj naprawdę nie daję rady.

Spojrzał na mnie zdziwiony: – Serio? Ja mam zmieniać pampersa? Przecież to twoje zadanie, jesteś matką – powiedział bez cienia wstydu.

– Nasze dziecko, nie moje. A ja ledwo stoję na nogach – odpowiedziałam, czując, jak narasta we mnie złość. Nie zamierzam się babrać w kupie. To nie dla mnie – rzucił krótko. – Poza tym to trochę upokarzające. Facet przy pieluchach? Bądź poważna.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Zaczęłam wtedy inaczej na niego patrzeć. Nie jak na partnera, tylko jak na dodatkowe dziecko. Z czasem zaczęłam zauważać, że jego „ojcostwo” ogranicza się głównie do robienia zdjęć i wrzucania ich na media społecznościowe. Podpisywał je hasłami w stylu „dumny tata” albo „miłość mojego życia”, ale gdy synek płakał albo trzeba go było nakarmić, znikał w łazience lub nagle „przypominało mu się”, że musi coś pilnie sprawdzić w pracy.

Najgorsze były weekendy

Ja marzyłam, że może choć wtedy trochę mnie odciąży, a on siadał z pilotem w ręku i przez cały dzień przerzucał kanały. Kiedy mówiłam, że muszę wyjść na chwilę, choćby do apteki, zawsze znajdował powód, żeby nie zostać sam na sam z dzieckiem.

– Boję się, że coś źle zrobię. A jak zacznie płakać, to co ja mam zrobić? – tłumaczył, ale nie brzmiało to jak lęk, tylko jak wygodna wymówka.

Pewnej niedzieli, po trzech nieprzespanych nocach, wstałam i po prostu wyszłam z domu, zostawiając go z małym. Wróciłam po dwudziestu minutach i zastałam totalny chaos. Dziecko zapłakane, on roztrzęsiony.

– On cały czas krzyczy! Nie umiem go uspokoić! – zawołał z pretensją, jakby to była moja wina.

– Nie krzyczy, tylko płacze. I potrzebuje cię – powiedziałam spokojnie, choć w środku we mnie wrzało.

Nie przeprosił i od tej pory jeszcze bardziej unikał opieki. Miał swoje „ważne” sprawy, a ja miałam dziecko, stertę prania, zimną kawę i rosnącą frustrację. Byłam sama w duecie, który miał być wspólny.

Po roku nie było zmian

Teraz synek chodzi, mówi pierwsze słowa, śmieje się głośno, a ja jestem z niego dumna każdego dnia. Ale kiedy patrzę na zdjęcia z tamtego czasu, widzę też siebie – zmęczoną, z podkrążonymi oczami, w starym dresie. Wtedy nie miałam siły się buntować, działałam jak automat. Teraz mam w sobie więcej spokoju i świadomości. I wiem, że nie tak powinno wyglądać partnerstwo.

On nadal wraca z pracy i siada z pilotem. Czasem da synkowi buziaka w czółko, ale nie zmienia mu pieluch, nie usypia i nie gotuje kaszki. Mówi, że nie potrafi. Ale przecież nigdy nie próbował. Gdy proszę o pomoc, wzdycha, jakbym go karała. A przecież bycie ojcem to nie kara, tylko odpowiedzialność. Jedna z tych, których się nie wybiera na chwilę, tylko na całe życie.

Rozmawiałam z nim wiele razy. Tłumaczyłam, prosiłam, pokazywałam, jak bardzo mnie to boli. Mówił, że się poprawi. Że potrzebuje czasu. Że przecież kocha. Ale miłość to nie tylko uczucie – to działanie. I ja już nie czekam na zmianę, której nie będzie.

Nie wiem jeszcze, co dalej. Nie mam gotowego planu, ale wiem, że nie chcę, żeby mój syn dorastał, widząc ojca, który unika odpowiedzialności i matkę, która się z tym godzi. Chcę być dla niego przykładem siły, a nie rezygnacji. Czasem mi smutno, że tak to wygląda. Że ten, który tak bardzo chciał być ojcem, nie chce być tatą. Ale jeszcze bardziej szkoda mi samej siebie, bo zasługiwałam na partnera, nie tylko biologicznego ojca mojego dziecka.

Beata, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: