Nie wiem, kiedy dokładnie moje małżeństwo zaczęło przypominać umowę o pracę na czas nieokreślony, bez możliwości urlopu, ale z obowiązkiem gotowania. Serio, czasem myślę, że Michał, mój mąż, poślubił mnie tylko dlatego, że umiałam zrobić rosół bez kostki rosołowej. Bo przecież nie dlatego, że mnie słuchał. Albo że jakoś szczególnie się starał, żeby być dla mnie dobry. Nie, jego "dobra żona" to taka, co pamięta o ulubionej musztardzie do parówek, a jak wraca z pracy, to już ma gotowe drugie danie – najlepiej z dwóch mięs i surówki. I broń Boże – kasza. Bo "kasza to nie obiad".

Przez lata grałam w tę grę. Pracowałam na pełen etat, ogarniałam dom, a po godzinach robiłam z siebie bohaterkę kuchennych dramatów: "Zupa z dyni czy może schabowe jak u mamy?". Potem jeszcze pranie, zakupy, prasowanie... Żeby tylko był spokój. Żeby Michał był zadowolony. Żeby w domu nie było tej nieznośnej ciszy. Aż do zeszłego poniedziałku.

Po dziesięciu godzinach w pracy byłam tak zmęczona, że postanowiłam, iż nie zrobię obiadu. Ot tak. Po prostu. Zwykłe "dziś nie", bez żadnych fanfar. Myślałam, że będzie zdziwiony. Może spyta, czy źle się czuję. Może zaproponuje, że zamówi coś z dowozem. Albo, o naiwna ja, zrobi kanapki. Ale Michał nic nie powiedział.

Zamilkł. Dosłownie. I trwało to siedem dni. Siedem dni, w których traktował mnie jak powietrze. Nie krzyczał, nie trzaskał drzwiami, nie rzucał talerzami. On się po prostu obraził. Jakbyśmy mieli po 12 lat i kłócili się o to, kto pierwszy dotknął pilota. I właśnie wtedy zrozumiałam, że w tym małżeństwie nie jestem żoną. Jestem… obsługą.

Czułam, że coś we mnie pęka

– Michał, chcesz coś zjeść? – zapytałam, stojąc w drzwiach kuchni.

Siedział przy stole z telefonem, nawet nie podniósł wzroku.

– Mam w lodówce zupę… Sama się nie ugotowała – dodałam, z lekkim jadem.

Cisza.

– Może przestaniesz się obrażać jak trzynastolatek?

– Nieważne – mruknął w końcu, jakby łaskawie raczył się odezwać.

I znowu cisza. Taka, co nie jest spokojna, tylko pełna oskarżeń. Słychać w niej wszystko: niezadowolenie, zawód, pretensje. Milczał, jakby chciał, żebym się domyśliła. Żebym przyszła, przeprosiła, może ugotowała dwa dania na poczet pokuty. Ale ja się nie domyślałam. Ja się wściekałam. Jakim cudem po tylu latach wspólnego życia jego największym dramatem jest brak obiadu? Czy naprawdę sprowadzam się w jego oczach do funkcji kucharki? Czy jego miłość ma termin ważności wygasający wraz z pustym talerzem?

Byłam zła. Ale też – i to bolało bardziej – było mi smutno. Bo ta cisza nie była tylko karą. To była forma kontroli. Kara za niespełnienie obowiązku. Za to, że się zbuntowałam. Że nie spełniłam domyślnych oczekiwań. Siedziałam sama w salonie, słysząc, jak przełyka ślinę w kuchni, jak otwiera lodówkę, jak skrzypi krzesło. Mogłabym to zignorować. Ale wtedy czułam, że coś we mnie pęka.

Może to nie ja się zmieniłam?

– Możesz mi w końcu powiedzieć, o co ci chodzi? – zapytałam, opierając się o framugę sypialni. Michał leżał na łóżku, wpatrzony w sufit, jakby prowadził tam filozoficzny dialog z tynkiem.

A ty nie wiesz? – odpowiedział chłodno, bez spojrzenia w moją stronę.

– Nie. I powiem więcej – nawet się nie domyślam. Milczysz od tygodnia, bo… nie zrobiłam obiadu?

– To nie o obiad chodzi. Chodzi o szacunek – wypowiedział to słowo z taką powagą, jakby właśnie obwieścił ogólnonarodowy kryzys.

Zamarłam. Szacunek? Bo nie postawiłam mu ziemniaków pod nos?

– Michał… Ja nie podpisałam umowy o etat w kuchni. Nie dostałam grafiku. Nie miałam szkolenia z gotowania. To dom, nie korporacja.

– Chciałem tylko, żeby było normalnie.

– A normalnie to znaczy: ty przychodzisz z pracy, siadasz, a ja mam gotować, ogarniać i jeszcze dziękować, że mnie nie ignorujesz?

– Wymyślasz. – wzruszył ramionami.

– Nie. Przez tydzień traktowałeś mnie jak powietrze. Przez co? Bo raz – RAZ – nie było obiadu.

W końcu spojrzał na mnie. I powiedział coś, czego długo nie zapomnę:

– Ty się ostatnio zrobiłaś jakaś… inna. Oschła. Jakbyś szukała powodu, żeby się odciąć.

Zatkało mnie. Nie dlatego, że nie miałam odpowiedzi. Tylko dlatego, że zrzucił winę na mnie. Bo w jego świecie problemem nie była jego cisza. Tylko moja reakcja. Wtedy pomyślałam: a może to nie ja się zmieniłam? Może po prostu przestałam milczeć.

Ile takich „cichych tygodni” mnie jeszcze czeka?

– On naprawdę myśli, że mnie ukarze ciszą – powiedziałam do telefonu, mieszając bez sensu herbatę w kubku.

– Może po prostu zawsze mu na to pozwalałaś? – usłyszałam po drugiej stronie głos Oli, mojej przyjaciółki.

– Czyli to moja wina, że on się zachowuje jak palant?

– Nie. Ale może to ty go nauczyłaś, że to działa.

Zamilkłam. Nie dlatego, że nie miała racji. Tylko dlatego, że jej racja bolała bardziej niż moje własne przemyślenia. Michał zawsze miał te swoje „ciche dni”. Kiedy coś było nie po jego myśli – znikał w swoim milczeniu, a ja chodziłam wokół niego na palcach, jakbym weszła do kościoła. Nigdy nie robił awantur. Nie trzaskał drzwiami. Nie krzyczał. I przez lata myślałam, że to oznaka opanowania. Dziś wiem, że to był jego sposób na dominację. Miał nadzieję, że się domyślę, przeproszę, poprawię.

A ja się domyślałam. Przepraszałam. I poprawiałam. W pracy usłyszałam, jak koleżanka opowiada, że zostawiła męża po tym, jak przez rok spał na kanapie i nie odzywał się do niej więcej niż dwa zdania dziennie. Powiedziała: „W końcu zrozumiałam, że cisza to też przemoc.” To zdanie dźwięczało mi w głowie całą drogę do domu. Zaczęłam się zastanawiać: ile takich „cichych tygodni” mnie jeszcze czeka? Miesiące? Lata? A co, jeśli to nie jest kwestia zimna? A co, jeśli on po prostu… mnie już nie kocha? Tego wieczoru położyłam się spać jak zwykle. Ale wewnętrznie już się spakowałam.

Muszę pomyśleć. O sobie

Była noc. Godzina 23:12 – pamiętam, bo spojrzałam na zegarek, zanim weszłam do kuchni. Michał siedział przy stole, z kubkiem herbaty. Udawał, że scrolluje coś w telefonie, ale widziałam po jego sztywnych ruchach, że czekał. Może czekał, aż pęknę. Albo aż znowu przeproszę. Zamiast tego usiadłam naprzeciwko.

– Wiesz, co mnie najbardziej boli? – zapytałam spokojnie. – Nie to, że nie rozmawiałeś. Tylko że ci się wydawało, że masz do tego prawo.

Zamarł. Podniósł wzrok. Nie było w nim skruchy. Raczej zaskoczenie, że śmiem mówić na głos.

– To ty zaczęłaś – odburknął. – Wróciłaś, byłaś wredna i nic nie ugotowałaś.

– Nie. Ja po prostu nie zrobiłam obiadu. To wszystko. I to wystarczyło, żebyś mnie potraktował jak powietrze. Jak służącą, która nie wywiązała się z obowiązków.

Milczał, więc mówiłam dalej:

– Ja nie chcę tak żyć, Michał. W świecie, gdzie cisza jest formą dominacji. Gdzie jak nie zrobię rosołu, to przez tydzień nie mam imienia.

Widziałam, że chce coś powiedzieć. Otworzył usta, zamknął. W końcu wydusił:

– To były tylko emocje… Faceci tak mają. Czasem lepiej się nie odzywać, niż powiedzieć za dużo.

– Nie, Michał. To nie są emocje. To jest twoja starannie przemyślana strategia. – Wyjeżdżam na kilka dni. Muszę pomyśleć. O sobie. I o tym, kim się przy tobie stałam – dodałam cicho i wyszłam z kuchni.

On nie poszedł za mną.

I to powiedziało mi wszystko.

Katarzyna, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: