Gdy wyjeżdżałam na tygodniowe szkolenie do Wrocławia, wmawiałam sobie, że zostawiam w domu trzech rozsądnych mężczyzn: mojego męża Olgierda i naszych synów, dwunastoletniego Klemensa i czternastoletniego Igora. Wierzyłam, że dadzą sobie radę, choć przez lata przywykli, że to ja pilnuję porządku, zakupów i całej domowej logistyki. Tęskniłam za nimi jeszcze w pociągu, ale jednocześnie cieszyłam się chwilą oddechu. Nie wiedziałam, że po powrocie zastanę mieszkanie w stanie, którego nie powstydziłaby się opuszczona stołówka na dworcu. I że mój tygodniowy wyjazd obnaży coś więcej niż tylko bałagan w domu.

To był tylko służbowy wyjazd

Kiedy wróciłam do mieszkania, ledwo przekroczyłam próg, a powietrze dosłownie mnie odrzuciło. Cofnęłam się o krok, bo zapach przypominał mieszankę starej stołówki, zgniłych resztek i czegoś, co zdecydowanie nie powinno znajdować się w cywilizowanym domu. Odgarnęłam włosy z twarzy i weszłam dalej, czując, jak z każdym krokiem robi się jeszcze gorzej. Na stoliku kuchennym leżały talerze z resztkami jakiejś zupki chińskiej, która chyba zdążyła zmienić stan skupienia. Obok stały kubki z zaschniętą herbatą. Podłoga była lepka, jakby ktoś rozlał sok i uznał, że sam się odparuje.

– Co tu się wydarzyło? – zapytałam, odwracając się do chłopców, którzy właśnie wbiegli do kuchni.

Igor tylko wzruszył ramionami: – Tata powiedział, że ogarniemy przed twoim przyjazdem, ale trochę zapomnieliśmy.

Wtedy do kuchni wszedł Olgierd: – Kochanie, spokojnie… – zaczął, ale nie dałam mu skończyć.

– Spokojnie? W naszym domu pachnie jak na dworcu, a wy wszyscy wyglądacie, jakbyście tu hibernowali przez tydzień!

Olgierd popatrzył na mnie przepraszająco: – No… nie wiedziałem, że to się tak… nagromadzi.

Rozejrzałam się ponownie. W kącie stała sterta brudnych ubrań, której nie widziałam nigdy w tak dzikiej formie. Jakby wyrosła. Szafki w kuchni były pootwierane, w lodówce panowała anarchia – znalazłam otwartą konserwę, której nie pamiętałam, żebyśmy kiedykolwiek kupili.

– Czy wy chociaż raz w tym tygodniu posprzątaliście? – spytałam, choć znałam już odpowiedź.

Byłam nimi załamana

Przysiadłam na krześle, choć w pierwszej chwili bałam się, że się do niego przykleję. Chłopcy wymienili niepewne spojrzenia, a Olgierd oparł się o framugę, jakby liczył, że uniknie odpowiedzialności, wtapiając się w ścianę. Wzięłam głęboki oddech, co było błędem – intensywny zapach uderzył mnie ponownie.

– Powiedzcie mi, jak wy w ogóle funkcjonowaliście przez ten tydzień? – spytałam, próbując utrzymać spokojny ton.

Igor podrapał się po karku: – No… jedliśmy, graliśmy, spaliśmy. Jakoś to szło.

– A kto wam prał ubrania?

Klemens uniósł brwi: – No nikt. Po prostu… braliśmy z końca szafy.

– A co z naczyniami?

Olgierd chrząknął: – Mieliśmy w planach umyć wszystko na raz.

Z moich ust wyrwał się niekontrolowany śmiech. Bardziej z desperacji niż z rozbawienia. Podniosłam się i otworzyłam okno, wpuszczając do mieszkania świeże powietrze, które natychmiast próbowało uciec, jakby nie chciało mieć nic wspólnego z tym wnętrzem.

– Chcę, żebyście mi pokazali cały dom. Wszystko. I żadnych ściem – powiedziałam stanowczo.

Chłopcy ruszyli pierwsi, prowadząc mnie schodami na górę. Już na półpiętrze zobaczyłam pierwszą „niespodziankę”: miskę po płatkach, odstawioną na stopniu jak dekorację. W pokoju chłopców panował bałagan, którego nie powstydziłby się huragan. Na biurku leżała otwarta butelka po oranżadzie, obok której rozlała się klejąca plama, a na niej utknęły karteczki. Wtedy zwróciłam się do Olgierda:

–Czy ty naprawdę nie widziałeś tego wszystkiego?

– Widziałem… ale nie sądziłem, że to aż tak się rozrośnie – odpowiedział z zakłopotaniem.

Zarządziłam wielkie sprzątanie

Zeszliśmy z powrotem do kuchni, gdzie unosiła się ta sama, dusząca mieszanka zapachów. Podałam każdemu wilgotną ściereczkę, rękawiczki i wyznaczyłam zadania. Chłopcy wyglądali, jakby szykowali się na misję w dżungli, a Olgierd udawał, że jest gotów, choć mina mówiła wszystko: nie był.

– Klemens, ty zaczynasz od zmywania naczyń. Igor, ogarniasz śmieci i wynosisz je natychmiast. Olgierd, ty ze mną – oświadczyłam – Dla ciebie będzie lodówka. I niczego nie wąchaj – dodałam, bo znałam jego odruch sprawdzania dat ważności „nosem”.

Klemens już po chwili prychnął z obrzydzenia: – Mamo, ta miska… ona żyje!

– Myj. I nie dyskutuj.

W lodówce odkryliśmy konserwę z otwartym wieczkiem, którą podejrzewałam o próbę ucieczki o własnych siłach. Ogólnie całe sprzątanie szło jak po grudzie. Co chwilę ktoś jęczał, ktoś krzyczał, ktoś czegoś nie chciał dotknąć. Po godzinie kuchnia zaczynała wyglądać jak pomieszczenie, w którym mogłabym ponownie przygotować jedzenie, a nie jak laboratorium do badań nad nowymi formami życia.

Kiedy kuchnia wreszcie wyglądała znośnie, przeszliśmy do salonu. Tam przedstawienie dopiero się zaczynało. Na stoliku leżały porzucone gry planszowe, na sofie krzyżowały się koce i poduszki, a pod nimi znalazłam coś, co wyglądało na zaschnięty plasterek banana. Olgierd zmrużył oczy i wreszcie przyznał: – Chłopaki, mama ma rację. Trochę przesadziliśmy.

– Trochę? – spojrzałam na niego. – Olgierd, ja naprawdę nie wymagam perfekcji. Ale tu… tu się nie dało oddychać.

Atmosfera była napięta, choć chwilami śmieszna, jakbyśmy brali udział w jakimś rodzinnym programie typu „Domowa interwencja”. Gdy skończyliśmy salon, poczułam pierwsze iskierki ulgi. Nie triumfu, tylko ulgi. Ale wciąż czekała nas łazienka. A tam mogło czaić się wszystko.

Najgorsze zostało na koniec

Kiedy otworzyłam drzwi łazienki, miałam wrażenie, że wchodzę do pomieszczenia po nieudanym eksperymencie chemicznym. Para z prysznica osiadła na kafelkach, zostawiając smugi, a na umywalce leżały zaschnięte ślady pasty. Lustro wyglądało tak, jakby ktoś próbował na nim pisać palcem, ale w połowie stracił ochotę.

– Chłopcy, kto mył tu zęby… i dlaczego widać to wszędzie? – zapytałam.

Igor uniósł rękę nieśmiało: – Ja, ale… no, pasta mi prysnęła.

– I co, nie pomyślałeś, żeby to wytrzeć?

– Pomyślałem, ale potem zapomniałem.

Klemens podszedł do kosza na brudy i otworzył go z miną, jakby zaglądał do jaskini lwa: – Mamo… on jest pełny po brzegi.

– Przestań dramatyzować i zanieś to do pralni.

Chłopcy jęczeli, ale pracowali. Igor szorował umywalkę tak energicznie, że aż chlapało na podłogę. Olgierd z kolei walczył z pleśnią w rogach kabiny. Po półtorej godziny łazienka w końcu wyglądała jak pomieszczenie, którego można używać bez ryzyka utraty zdrowia. Moi mężczyźni życia opadli na podłogę, sapiąc jak po treningu, a ja usiadłam na brzegu wanny i spojrzałam na nich wszystkich.

Wtedy Olgierd uśmiechnął się niepewnie: – Wiesz… chyba nie docenialiśmy, ile robisz.

Może to było im potrzebne

Byłam zmęczona, ale w środku zaczynała kiełkować myśl, że to wszystko powinniśmy omówić spokojniej. I że to nie o bałagan tu naprawdę chodziło. Wieczorem usiedliśmy razem w salonie. Chłopcy oglądali telewizję, a ja nalałam sobie herbaty i przytuliłam się do Olgierda. Czułam zmęczenie w każdej części ciała, ale w środku było coś jeszcze – jakiś ciężar, który domagał się rozmowy.

– Olgierd – zaczęłam spokojnie – ja naprawdę nie mam pretensji o to, że sobie nie poradziliście idealnie. Po prostu byłam w szoku, ale to nie o naczynia, pranie czy te… eksperymenty w lodówce chodzi. To o to, że wszystko było zostawione tak, jakby nikt nawet nie próbował się postarać.

Olgierd westchnął, patrząc na chłopców: – Chciałem, żeby mieli fajny tydzień. Mniej obowiązków, więcej zabawy. I może sam też trochę odpuściłem.

– Ale ja też chciałabym czasem odpuścić – powiedziałam ciszej. – Też potrzebuję mieć prawo do bałaganu, do odpoczynku. A czasem czuję, że jak mnie nie ma, wszystko się sypie.

Usiadł bliżej i dotknął mojej dłoni: – Masz rację, przepraszam. Nie powinniśmy zrzucać na ciebie tego wszystkiego.

Pokręciłam głową: – Ja nie chcę przeprosin. Chcę współpracy. Chcę, żebyście wiedzieli, że dom to nie tylko moje obowiązki.

Klemens podniósł wzrok znad koca: – Mamo… my naprawdę postaramy się bardziej.

– Ja też – dodał Igor.

Uśmiechnęłam się: – W takim razie mamy umowę.

W salonie zapadła spokojna cisza. Patrzyłam na moją rodzinę, zmęczoną, ale zjednoczoną w sposób, którego nie przewidziałam. I choć cały dzień był trudny, poczułam, że może właśnie dzięki temu coś się w nas ustawiło na nowo.

Liwia, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: