Zawsze myślałam, że zdrada to coś, co przydarza się innym. Postaciom z filmów, sąsiadce z dołu albo koleżance z pracy, która wiecznie narzekała na męża. A ja? Ja byłam tą, która wszystko ogarnia. Gotuję, piorę, pracuję, ćwiczę. Czasem trochę więcej gadam niż trzeba, ale jestem lojalna do bólu. Serio – przez osiemnaście lat nie spojrzałam na nikogo innego. Wystarczył mi mój Robert. Tyle że jemu nie wystarczyłam ja.

Dowiedziałam się o tym w najgorszy możliwy sposób – przez przypadek. A może i dobrze, że tak wyszło? Bo gdyby nie ten przypadek, dalej żyłabym w przekonaniu, że nasz związek jest stabilny. Trochę nudny, trochę przewidywalny, ale nasz.

Tego dnia wróciłam z pracy wcześniej. Głowa mnie bolała, więc odpuściłam sobie zakupy i kierowałam się prosto do łóżka. Nie spodziewałam się, że już za chwilę dowiem się, że mój mąż nie tylko mnie zdradza, ale że obiektem jego westchnień jest dziewczyna... z siłowni. Z naszej siłowni. Dziewczyna, którą kiedyś nawet przedstawił mi jako „fajną instruktorkę zumby”. O tak, „fajna”. Tylko wspomniał, w jakim sensie.

Tylko zapomniał o jednej ważnej rzeczy. Że jak się mnie kopnie, to nie płaczę w poduszkę. Wstaję, poprawiam koronę i idę po swoje.

Nie zamierzałam być ofiarą

Wracałam wcześniej do domu, bo ból głowy ściął mnie z nóg. Marzyłam tylko o herbacie z cytryną, ciemnym pokoju i ciszy. W drzwiach od razu poczułam, że coś jest nie tak – jakby zapach w mieszkaniu nie był nasz. Słodki, owocowy. I dziwnie znajomy. Tylko, że ja nie używałam takich perfum.

– Robert?! – zawołałam z przedpokoju, zdejmując buty. – Jesteś?

– W sypialni! – odpowiedział szybko, aż za szybko. Jakby się przestraszył.

Weszłam do pokoju, ale jego już tam nie było. Usłyszałam szuranie z garderoby. Otworzyłam drzwi, a on... właśnie próbował wcisnąć coś do swojej sportowej torby.

– Co robisz?

– A nic, ogarniam rzeczy po siłowni – rzucił nerwowo i zamknął torbę na zamek. – Jak głowa?

– Tak sobie... Co to za zapach?

– A nie wiem, może jakiś nowy balsam– uśmiechnął się nerwowo.

Coś mi nie grało. Podeszłam do torby i zanim zdążył zaprotestować, otworzyłam ją i zamarłam. Na samym wierzchu, na ręczniku... leżał czerwony koronkowy stanik. Z metką. Nie mój rozmiar i na pewno nie mój styl.

– Co to ma być? – zapytałam cicho.

– Kinga... To nie tak, jak myślisz...

– Naprawdę? Zdradzasz mnie?

Zamilkł. Patrzyłam mu prosto w oczy.

– Kto to? – syknęłam.

– Tylko taka instruktorka z siłowni... To nic poważnego.

– Czerwony stanik w torbie to dla ciebie „nic poważnego”?

Wyszłam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co zrobię. Ale już wiedziałam, że nie będę ofiarą.

Nie płakałam w poduszkę

Przez pierwsze dwa dni chodziłam jak w transie. W pracy coś tam mówiłam, coś tam robiłam, ale nie pamiętam nic. W domu było jeszcze gorzej – cisza, która wcześniej była przyjemna, teraz brzmiała jak kpina. Robert nie próbował się tłumaczyć. Owszem, rzucał tekstami w stylu:

– Kinga, to był błąd, nic dla mnie nie znaczy…

Ale ja już słyszałam takie teksty w filmach. I zawsze wiedziałam, że to ściema. Trzeciego dnia rano, zamiast do pracy, pojechałam do galerii. Bez planu, bez konkretu. Krążyłam jak zombie, aż stanęłam pod witryną sklepu sportowego. Na manekinie czarne legginsy z neonowym paskiem i stanik sportowy, który krzyczał: „ja tu rządzę”. Weszłam do środka.

– W czym mogę pomóc? – zapytała sprzedawczyni.

– Szukam… zemsty – odpowiedziałam, po czym parsknęłam śmiechem. – To znaczy… czegoś nowego.

Kupiłam cały zestaw, nawet buty. Czerwone, jak ten cholerny stanik. Tego samego dnia wróciłam na naszą siłownię. Chciałam ją zobaczyć. A może ich. Nie ukrywam – trochę się bałam, że się rozkleję. Ale gdy tylko przekroczyłam próg, poczuła nagły przypływ energii.

– Cześć! – zawołała jedna z trenerek. – Zapisujesz się na zajęcia? Mamy dzisiaj zumbę!

– Idealnie – uśmiechnęłam się. – Właśnie na to czekałam.

Weszłam na salę. Muzyka dudniła w uszach. A ja? Tańczyłam, jakby cały świat patrzył. I chciałam, żeby patrzył. Zwłaszcza on.

W końcu ją spotkałam

Zajęcia zaczęły się z przytupem – dosłownie. Głośna latynoska muzyka, pulsujący bas, a prowadząca – dziewczyna o biodrach jak z teledysku – rzuciła:

– Dziewczyny, dziś robimy show. Wyobraźcie sobie, że tańczycie dla kogoś, kto kiedyś wam podpadł!

Z tyłu ktoś się zaśmiał, ale mi nie było do śmiechu. Miałam przed oczami twarz Roberta. I nie tylko. Miałam też twarz tej „zumbowej” lalki, którą z taką czułością opisywał kiedyś jako: „świetna instruktorka, potrafi zmotywować”. No to teraz ja pokażę, kto tu kogo zmotywuje.

Tańczyłam jak w transie. Jakby każde uderzenie stopy w parkiet wbijało się prosto w jego dumne ego. Biodra, ramiona, obroty – jakbym była inną osobą. I właśnie wtedy, w połowie drugiej piosenki, ją zobaczyłam. Stała po drugiej stronie sali, kilka kroków ode mnie. Rzęsy jak wachlarze, top z logo siłowni, sztuczny uśmiech. Nasze spojrzenia się spotkały.

– O, witamy nową koleżankę! – rzuciła w moim kierunku z udawanym entuzjazmem. – Świetne legginsy, skąd?

– Nie twoja sprawa – uśmiechnęłam się słodko. – Ale chyba spodobają się twojemu „przyjacielowi”.

Nie odpowiedziała. O dziwo, lekko zbladła.

– Nie wiem, o czym mówisz – prychnęła.

– Jeszcze nie – powiedziałam. – Ale zaraz się dowiesz.

I wtedy włączyli jakiś szybki kawałek. A ja zatańczyłam tak, że nawet ona przestała robić miny do lustra. Wiedziałam jedno – zemsta miała rytm. I ja właśnie go złapałam.

Nie dawałam jej spokoju

Następnego dnia zjawiłam się na zumbie wcześniej. Weszłam na salę z takim impetem, że nawet recepcjonistka uniosła brwi.

– Ale energia! – rzuciła.

– Kawa i rozczarowanie życiem – mruknęłam z uśmiechem.

Na sali było jeszcze pusto. Zajęłam miejsce w pierwszym rzędzie. Tam, gdzie zwykle stała ona. Nie miałam zamiaru jej unikać. Wręcz przeciwnie – czekałam na nią. Przyszła pięć minut później. Zamarła w progu, widząc mnie na swoim miejscu. Udawała, że nic się nie dzieje, ale widziałam, jak zaciska usta.

– Hej – powiedziała z udawaną życzliwością. – Zajęłaś moje miejsce.

– Nie widzę tu twojego imienia – odpowiedziałam, nie odwracając głowy.

– Dziewczyny, nie ma tu miejscówek – wtrąciła instruktorka, zerkając na nas. – Każdy może stanąć, gdzie chce.

– Dokładnie – uśmiechnęłam się i poprawiłam opaskę na włosach. – A ja chcę tutaj.

Zaczęły się zajęcia. Tym razem nie tańczyłam dla siebie. Tańczyłam przeciwko niej. A może – ku jej przerażeniu. Rzucałam spojrzenia w lustro, obracałam się z gracją, której sama się po sobie nie spodziewałam. Publiczność? Nie trzeba było jej szukać. Dziewczyny z tyłu chichotały i zerkając na mnie, próbowały powtarzać kroki.

Po pół godzinie „ona” wyglądała, jakby miała zejść z parkietu. Spocona, zmęczona, rozdrażniona. Ja? W życiowej formie. W przerwie podeszła do mnie. Stanęła blisko, zbyt blisko.

Robisz to specjalnie?

– Co?

– To. To wszystko. Przecież wiem, kim jesteś.

– Świetnie. To teraz się dowiedz, że nie zabiera mi się faceta.

– Myślisz, że coś osiągniesz?

– Już osiągnęłam. Teraz twoja kolej, by się pocić – i nie mówię o tańcu.

Jego mina? Bezcenne.

Po tygodniu systematycznych zajęć na zumbie znałam już wszystkie kroki, połowę układów i każdą przerwę na wodę. Ale przede wszystkim znałam jej nerwy. Im lepiej mi szło, tym gorzej jej wychodziło. Nie potrafiła się skoncentrować. Wciąż oglądała się na mnie. A ja? Ja błyszczałam, w każdym sensie. Nie wystarczało, że zajęłam jej miejsce na parkiecie. Chciałam, żeby on też zobaczył.

I jak na zawołanie – w sobotnie popołudnie, tuż przed zajęciami, zobaczyłam Roberta w holu. Stał przy automacie z wodą, telefon w dłoni, nonszalancka poza. Oczywiście, że przyszedł. Widocznie jeszcze mu się nie znudziła.

– Cześć – rzuciłam, mijając go w nowych, kobaltowych legginsach i sportowym topie odsłaniającym plecy.

– Kinga?! – aż się zakrztusił. – Ty tu... przychodzisz?

A czemu nie? Siłownia nie należy do ciebie. Ani do niej.

– Nie wiedziałem, że... – zaczął, ale urwał. Patrzył, jakby zobaczył mnie pierwszy raz. A może po raz pierwszy tak naprawdę.

– Wszystko dobrze, Robert? – podeszła ona, cała w różowym, udając słodycz.

– Tak, jasne – odpowiedział, ale nie spuszczał ze mnie wzroku.

– No to widzimy się na sali – rzuciłam przez ramię.

Zajęcia tego dnia to było coś więcej niż taniec. To był pokaz. Wiedziałam, że patrzy. Że nie może oderwać wzroku. Widział, jak mnie obserwują inni. Widział, że jestem silna. I że nie płaczę. Po treningu podszedł jeszcze raz.

– Kinga... Może pogadamy?

– Pogadamy? A co to, zumba partnerska? – zapytałam z przekąsem. – Sorry, zapisałam się na solo.

Odwróciłam się i zostawiłam go z otwartą buzią.

Ostatni obrót

Dwa miesiące później miałam już własną matę, ulubione miejsce w pierwszym rzędzie i ksywkę „Królowa Z”. Wymyśliły ją dziewczyny z grupy, a ja – ku własnemu zaskoczeniu – polubiłam ją. Zumba stała się dla mnie czymś więcej niż odwetem. Była terapią, katharsis, a czasem – zwykłą radością. Taką, która nie zależy od nikogo. Zwłaszcza od faceta.

Robert próbował wrócić. Pisał, dzwonił. Raz nawet czekał pod blokiem.

– Kinga, nie możemy tak tego zostawić. Popełniłem błąd.

– Zrobiłeś z siebie idiotę, nie brnij dalej – odpowiedziałam.

– Ale ja... Przecież tyle nas łączy. Jesteśmy rodziną.

Nie. Byliśmy.

Nie zamknęłam mu drzwi przed nosem. Ale też nie zostawiłam ich uchylonych. Zrobiłam to po swojemu – jasno, spokojnie, z podniesioną głową. Już nie potrzebowałam dramatów. Ani jego. A ona? Cóż. Po kilku tygodniach zniknęła z siłowni. Podobno przeniosła się do konkurencji. Może uznała, że jedna królowa zumby na sali to już tłok.

Dziś, gdy kończyłyśmy zajęcia i grała ostatnia piosenka, trenerka poprosiła, żebyśmy zatańczyły „dla siebie”. Zamknęłam oczy. Rytm pulsował we mnie. Tańczyłam nie dla zemsty, nie dla efektu, tylko dla siebie. Na koniec układu zrobiłam piruet, obrót pełen lekkości. Bo nie ma lepszej zemsty niż to, że ktoś, kto cię zdradził, musi patrzeć, jak rozkwitasz bez niego. I nie może już zatańczyć obok, bo nie zna kroków.

Kinga, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są przypadkowe.


Czytaj także: