Mieszkałam w tej kamienicy od czterech lat, ale z sąsiadami zamieniłam może z pięć słów. Po rozwodzie wolałam trzymać się na uboczu. Miałam dość męskiej obecności i obietnic bez pokrycia. Skupiałam się na pracy, synu i świętym spokoju. W dniu, w którym kran w kuchni postanowił zrobić mi niespodziankę i zaczął cieknąć jak fontanna, byłam już u kresu cierpliwości. Nie miałam siły na kolejnych fachowców z internetu, którzy więcej psuli, niż naprawiali. Wtedy zapukałam do drzwi sąsiada. Myślałam, że poproszę o klucz francuski. Nie wiedziałam, że znajdę coś znacznie więcej.

Poczułam coś dziwnego

W sobotnie przedpołudnie miałam w planie tylko jedno: odpocząć. Niestety kran w kuchni postanowił inaczej. Najpierw lekko kapał, potem zaczął chlustać wodą jak rozjuszony hydrant. Zaklęłam pod nosem, rzuciłam ściereczkę na podłogę i próbowałam zakręcić zawór pod zlewem. Nie dałam rady. Zimna woda chlapała mi na bluzkę, spodnie, twarz. W końcu, mokra i zdesperowana, wyszłam na korytarz i zapukałam do drzwi naprzeciwko.
Otworzył niemal od razu. Miał na sobie szare dresy, włosy w nieładzie i uśmiech, który kompletnie nie pasował do mojego zirytowanego nastroju.

– Hej… przepraszam, że tak z zaskoczenia, ale mam problem z kranem. Woda leje się strumieniami. Czy masz może klucz francuski?

– Jasne. Ale może po prostu zobaczę, co się dzieje?

Nie czekając na odpowiedź, poszedł po coś do mieszkania i wrócił z torbą narzędzi. Przez chwilę stałam z boku, patrząc jak sprawnie się tym zajmuje. Kręcił zaworem, coś przykręcał, coś odkręcał. W ciągu dziesięciu minut problem zniknął. Woda przestała lecieć.

– I po sprawie – powiedział, wstając z kolan. – Możesz już spokojnie gotować.

– Dzięki… Naprawdę mi pomogłeś. Nie wiem, jak się odwdzięczę.

– Wystarczy kawa. Kiedyś. Jak będziesz miała ochotę.

Uśmiechnął się lekko, a ja pierwszy raz od dawna poczułam coś dziwnego. Może wdzięczność. A może coś jeszcze.

W sumie... czemu nie

Nie zaprosiłam go od razu na kawę. Kilka dni mijało, a ja za każdym razem, gdy słyszałam jego kroki na klatce, udawałam, że jestem zajęta. Coś mnie blokowało. Niby chciałam podziękować, pogadać, ale z drugiej strony – nie wiedziałam, czy umiem jeszcze rozmawiać z mężczyzną bez czujności w sercu. W piątek wracałam z pracy, niosąc torbę z zakupami, gdy pod drzwiami upuściłam siatkę z mlekiem, chlebem i jajkami. Jajka oczywiście się potłukły. Wtedy znów pojawił się on.

– Pomóc? – zapytał z tym swoim spokojnym tonem.

Skinęłam głową, speszona.

– Jasne, tylko… uważaj, jajka poległy.

Wziął ode mnie torbę i otworzył mi drzwi, jakby znał mnie od lat.

– A może teraz ta kawa? – zapytał, gdy staliśmy w moim przedpokoju, a torba już była na blacie kuchennym.

Nie wiem czemu, ale odpowiedziałam:

– W sumie... czemu nie.

Zaparzyłam kawę, on usiadł przy stole, patrząc na mój bałagan, którego się wstydziłam, ale nie komentował. Rozmawialiśmy o pracy, o sąsiadach, o tym, jak bardzo można się czuć samotnym w bloku pełnym ludzi. Mówił cicho, z taką uważnością, że czułam, jak schodzi ze mnie napięcie. Pierwszy raz od miesięcy nie miałam ochoty kończyć rozmowy po pięciu minutach. Nie zapytał o mojego byłego. Ja nie pytałam, czy ktoś na niego czeka. Ale to milczenie było pełne zrozumienia.

Śmiałam się głośno, bez powodu

W kolejną sobotę to on zapukał. W ręku trzymał paczkę mleka i woreczek z mąką.

– Wczoraj mówiłaś, że masz ochotę na naleśniki. Pomyślałem, że może... – urwał, jakby się zawstydził.

Zaśmiałam się.

– Wchodź. Tylko uprzedzam – mam patelnię z krzywym dnem i zero talentu do smażenia.

– To ja smażę. Ty siedzisz i oceniasz.

Tak się zaczęło. On w kuchni, ja przy stole, podjadając truskawki i przypatrując się, jak pewnie się porusza. Kroił, mieszał, przewracał naleśniki w powietrzu z takim luzem, że nawet się nie zorientowałam, kiedy zaczęłam się śmiać. Śmiałam się głośno, bez powodu, z jego opowieści o tym, jak w pracy próbował udawać, że zna się na tabelkach, a zamiast formuły policzył wszystko na kalkulatorze.

Zjedliśmy razem sześć naleśników. Każdy z nich był pretekstem, by przedłużyć rozmowę. Mówił, że nie zawsze był taki spokojny. Że kilka lat temu przeżył coś trudnego, co nauczyło go doceniać prostotę. Patrzyłam na niego, jak mówił, i czułam, że z każdym zdaniem coś we mnie mięknie.
Po południu zaproponował, że pomoże mi przymocować półkę w łazience. Wtedy pierwszy raz go dotknęłam – przypadkiem, podając mu wiertarkę. Nasze dłonie się zetknęły i coś zadrżało. Spojrzał na mnie i... nic nie powiedział. Ale ja wiedziałam. On też czuł.

Tego wieczoru nie wróciłam do siebie

Od tamtej soboty wszystko się zmieniło. Zaczęliśmy wpadać do siebie bez uprzedzenia. On przynosił świeże bułki, ja piekłam ciasto, które zawsze mi opadało, ale jemu nigdy to nie przeszkadzało. Oglądaliśmy filmy na jego kanapie, czasem przysypiając w połowie. Czasem tylko siedzieliśmy w ciszy, każde z kubkiem herbaty. I ta cisza wcale nie była niezręczna. Była domowa. Ściana między naszymi mieszkaniami, ta, która kiedyś dzieliła, nagle stała się czymś w rodzaju przejścia.  Często żartował, że powinien wybić w niej drzwi, bo tyle razy dziennie kursował z jednego końca na drugi. Ja się śmiałam, ale ta myśl nie była mi obca.

Lubiłam jego obecność. Spokój, jaki wnosił. Był inny niż mężczyźni, których znałam wcześniej. Nie pchał się na siłę, nie grał bohatera, ale zawsze był, kiedy go potrzebowałam. Pewnego wieczoru przyszłam do niego po prostu z pytaniem, czy ma sól. Miał. I miał też pyszną herbatę, którą wypiliśmy przy dźwiękach starych piosenek. Siedziałam u niego na kanapie w dresie, z nogami podwiniętymi pod siebie, bez makijażu, z rozczochranymi włosami. I właśnie wtedy, gdy nic nie udawałam, on powiedział:

– Ładnie wyglądasz. Tak po prostu. Naturalnie.

Nie odpowiedziałam. Poczułam, że nie muszę. Tego wieczoru nie wróciłam do siebie. Zasnęłam na jego ramieniu, a on przykrył mnie kocem i został obok.

Nie było już pytań

Od tamtej nocy nie udawaliśmy, że jesteśmy tylko sąsiadami. Nie musieliśmy o tym rozmawiać, nie padły żadne wielkie deklaracje. Po prostu zaczęliśmy być. Razem. Codzienność układała się między nami naturalnie – wspólne zakupy, drobne naprawy, śniadania jedzone w biegu. Ale też drobiazgi, które wcześniej wydawały mi się nieosiągalne – ktoś, kto zaparzy herbatę, zanim zdążę powiedzieć, że boli mnie głowa. Ktoś, kto przykryje mnie kocem, gdy zasnę na kanapie. Ktoś, kto nie boi się mojej ciszy.

Czasem patrzyłam na niego, jak krząta się po kuchni w moim fartuchu, i zastanawiałam się, jak to się stało. Przecież nie chciałam nikogo. Przecież zamknęłam drzwi do serca na głucho. Ale on nie włamał się. On poczekał. I teraz był tu. Nie jako wybawiciel. Jako ktoś, kto chce po prostu być.
Pewnego wieczoru siedzieliśmy w mojej sypialni, układając razem nowy regał na książki. Śrubki rozsypane po podłodze, instrukcja rzucona w kąt, jego śmiech, gdy po raz trzeci wkręciłam coś odwrotnie.

– Z ciebie to złota rączka – zażartowałam, próbując docisnąć półkę.

W każdej dziedzinie życia – mruknął, podchodząc za mnie i przytrzymując deskę. Objął mnie lekko, ustami dotykając karku.

Odwróciłam się powoli i spojrzałam mu w oczy. I nie było już pytań. Nie było wątpliwości. Było wszystko, co miało znaczenie.

Nie potrzebowaliśmy więcej słów

Nie wiem, kiedy dokładnie to się stało. Może wtedy, gdy naprawił kran, a może dopiero później, gdy pozwoliłam sobie być słaba przy kimś, kto nie próbował tego naprawiać na siłę. Nasza relacja rosła jak ciasto drożdżowe – powoli, cicho, ale stabilnie. Bez fajerwerków, bez dramatów. A mimo to – czułam się, jakby ktoś zapalił światło w pokoju, w którym od lat panował półmrok.

Z czasem przestałam się bać przyszłości. Przestałam analizować każde jego spojrzenie, każde słowo. Zaczęłam po prostu ufać, że skoro dziś jest, to jutro też będzie. Nauczyłam się dzielić przestrzeń, nie rezygnując z siebie. A on… on pokazał mi, że można być blisko i nie ranić. Czasem nadal bywało trudno. Były spięcia o bzdury – o to, kto nie zakręcił pasty, albo dlaczego znów kupił keczup, skoro prosiłam o musztardę. Ale to były zwyczajne kłótnie. Kłótnie ludzi, którzy się znają i którym zależy. Pewnego popołudnia siedzieliśmy razem na balkonie, pijąc herbatę i patrząc na mokre dachy po deszczu. Spojrzał na mnie i powiedział:

– Wiesz, że odkąd naprawiłem ci ten kran, już nigdy nie cieknie?

– Serce też już nie – odpowiedziałam cicho, uśmiechając się.

Nie potrzebowaliśmy więcej słów.

Natalia, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: