Nigdy nie sądziłam, że będę musiała ukrywać przed kimś własne pierniczki czy sernik. Od kiedy moja synowa, żona mojego jedynego syna, postanowiła wprowadzić w ich domu reżim żywieniowy, wszystko się zmieniło. Dzieci nie mogą jeść cukru, glutenu, mleka, nawet owoców w większej ilości, bo „to też cukier”. A przecież to dzieciństwo smakuje gumą balonową, lizakiem na patyku i waflem z orzechowym kremem. Serce mi pęka, gdy patrzę, jak moje wnuki siedzą przy stole i grzebią w jarmużu, a obok leży mój nietknięty sernik, bo „mama powiedziała nie”.
Nie mogłam na to patrzeć
Zaczęłam to zauważać jeszcze zanim oficjalnie została naszą synową. Przyjeżdżała do nas z moim synem w odwiedziny, siadała przy stole i z niechęcią patrzyła na wszystko, co podawałam. Ograniczała się do sałaty i wody z cytryną, ale wtedy myślałam, że może to taka moda, albo że dba o linię przed ślubem. Ale potem przyszły dzieci i z każdym kolejnym rokiem lista zakazów tylko się wydłużała.
– Babciu, a co to pachnie w piekarniku? – zapytał kiedyś Kacperek, najstarszy z wnuków, gdy piekłam szarlotkę.
– Szarlotka, kochanie. Chcesz kawałeczek?
– Mama mówi, że nie mogę. Tam jest cukier – odpowiedział, spuszczając wzrok.
Było mi przykro. Tak po prostu, po babcinemu. Miałam wrażenie, że synowa odbiera moim wnukom coś, co powinny dostać z całym pakietem dzieciństwa – beztroską, prostą radością z małych rzeczy. Tym bardziej że one naprawdę miały na to ochotę.
Synowa była jednak nieugięta i na każde moje podejście reagowała stanowczo: – Mamo, proszę, nie dawaj im takich rzeczy. To nie jest dobre dla ich organizmu.
I zawsze mówiła to tym samym tonem – łagodnym, ale nieprzyswajalnym. Jakby zamknęła temat jeszcze zanim się zaczął. A ja… ja się czułam jak intruz w ich rodzinie. Jak ktoś, kto nie rozumie „nowoczesnego podejścia do wychowania”. Ale przecież ja tylko chciałam dać wnukom radość.
Wszystko rozgrywało się przy stole
Tam toczyła się nasza cicha wojna. Ja z talerzem tłuściutkich racuchów z jabłkami, a ona z pudełkiem mdłych warzyw na parze. Dzieci siadały między nami jak między dwoma światami – jednym pachnącym cynamonem i wanilią, a drugim pełnym zakazów i reguł. I nie było krzyków, nie było otwartej kłótni. Ale wystarczyło jedno spojrzenie mojej synowej, a Kacperek cofał rękę wyciągniętą w stronę herbatnika.
– Nie jestem głodny – mówił, chociaż wcześniej mruczał pod nosem, że mu burczy w brzuchu.
Ola, młodsza wnuczka, czasem nawet płakała, gdy widziała inne dzieci zajadające się lodami w parku. Próbowałam wtedy delikatnie zasugerować, że może warto czasem zrobić wyjątek. Ale słyszałam tylko: – To nie jest kwestia zachcianek, tylko zdrowia. One dziękują mi za to, tylko jeszcze nie potrafią.
Być może. Ale patrząc w oczy moich wnuków, widziałam coś innego. Tęsknotę. Zazdrość. Smutek. A potem – obojętność. Jakby się poddały. Przestały prosić. Przestały pytać. Przestały marzyć o słodyczach. Syn czasem próbował coś ugrać w moim imieniu.
– Może od święta, chociaż kawałek ciasta? – mówił nieśmiało, ale jego żona miała zawsze gotową odpowiedź.
– Chcesz im zrobić krzywdę dla chwili przyjemności?
Wtedy on milkł, a ja siedziałam w swojej kuchni, patrząc na pełne talerze, których nikt nie chciał tknąć.
Pamiętam pierwsze wspólne święta
To było dla mnie jak kubeł zimnej wody. Odkąd pamiętam, w moim domu pachniało piernikiem, goździkami i pomarańczą, a święta to był czas, gdy dzieci w kuchni oblizywały łyżkę po cieście, a lukier kapał z nosa. W tym roku – nie było nic z tego.
– Mamo, proszę, nie piecz piernika. Ola ma uczulenie na gluten, a Kacper nie może jeść cukru – powiedziała synowa na tydzień przed Wigilią.
– A może chociaż kompot z suszu? – spytałam z nadzieją.
– Tylko bez suszonych owoców. Tam jest mnóstwo cukru. Robimy wodę z cytryną i cynamonem.
Stałam wtedy przy kuchennym blacie z łzami w oczach, w dłoniach trzymając przepis mojej mamy – ten sam, z którego robiłam ciasta przez trzydzieści lat. Patrzyłam na kartkę i czułam się, jakbym traciła coś więcej niż tylko możliwość pieczenia. Traciłam tradycję, wspomnienia, moje dzieciństwo i dzieciństwo moich wnuków.
W Wigilię stół wyglądał inaczej. Zamiast zapachu cynamonu – zapach brokułów. Zamiast piernika – orzechy bez soli. Dzieci siedziały cicho, skubały coś z talerzy i nie miały w oczach tej świątecznej iskry. A ja czułam, że duszę się w tej sterylnej, zdrowej rzeczywistości. Nie miałam już siły pytać, proponować, ani nawet się uśmiechać.
Wtedy podeszła do mnie Ola i szepnęła: – Babciu, jak będę duża, to zrobię sobie tort z bitą śmietaną i zjem calutki.
Pocałowałam ją w czoło, nie wiedząc, co powiedzieć. Bo co można powiedzieć dziecku, które tęskni za czymś tak zwyczajnym?
Zaczęło się od jednego cukierka
Kacper był u mnie sam – jego mama miała jakąś konferencję online, a syn zawiózł Olę do lekarza. Siedzieliśmy w kuchni, budowaliśmy coś z klocków i wtedy przypomniałam sobie, że w kredensie mam jeszcze parę landrynek. Starych, pewnie już lekko zbielałych, ale słodkich.
– Chcesz jedną? – zapytałam szeptem, jakbyśmy robili coś zakazanego.
Spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami: – Ale mama…
– Nie powiem mamie, jeśli ty też nic nie powiesz.
Wziął ją do ręki jak skarb. Rozpakował ostrożnie, jakby w środku było coś magicznego. Włożył do ust i zamknął oczy. Przez chwilę nie mówił nic. A potem uśmiechnął się tak, jak dawno go nie widziałam.
– Babciu… to smakuje jak bajka.
Od tamtej pory mieliśmy swój mały rytuał. Gdy dzieci zostawały u mnie na godzinę czy dwie, dostawały po jednym ciasteczku, czasem kawałek czekolady. Nic wielkiego, ale dla nich – to był świat. Oczywiście wiedziałam, że ryzykuję, bo gdyby synowa się dowiedziała, zrobiłaby mi awanturę. Ale nie potrafiłam odmówić im tej małej radości. To nie była kwestia buntu. To była potrzeba serca.
Czasem Ola przynosiła mi obrazki ze słodkościami i mówiła: – To dla ciebie, babciu. Bo ty wiesz, jak wygląda prawdziwe dzieciństwo.
Przytulałam ją wtedy i nic nie mówiłam. Bo nie trzeba było. Wszystko było jasne.
Wiedziałam, że to się kiedyś wyda
Tego nie dało się ukrywać w nieskończoność. Ale nie sądziłam, że to stanie się w tak banalny sposób – przez czekoladową plamę na koszulce Kacpra.
– Co to jest?! – usłyszałam głos synowej już od progu. – Kacper, co masz na ubraniu?
Stałam w kuchni, z rękami w mące, bo właśnie piekłam drożdżówki. Dzieci siedziały przy stole, jeszcze oblizując palce po kremie. Miałam sekundy, żeby wymyślić jakiekolwiek usprawiedliwienie. Nie zdążyłam.
– Mama, babcia nam dała czekoladę. Tylko troszeczkę! – powiedziała Ola z przejęciem, jakby próbowała mnie bronić.
Synowa weszła do kuchni jak burza: – Mamo, jak mogłaś? Prosiłam tyle razy. To nie są twoje dzieci! Ty myślisz, że robisz im dobrze, ale niszczysz to, co budujemy. To nie są czasy twojego dzieciństwa. Świat się zmienił.
Zabolało. Chciałam coś powiedzieć, ale z gardła nie wydobył się żaden głos. Syn tylko stał z boku, cicho. Jak zawsze, gdy nie chciał wybierać stron. A dzieci? Stały przy mnie, skulone, jakby wiedziały, że coś zrobiły nie tak, ale nie rozumiały dlaczego.
Minął miesiąc, zanim się odezwali
Żadnych telefonów, żadnych odwiedzin. W domu było cicho. Starałam się nie myśleć o tym, co powiedziała synowa, ale jej słowa powracały do mnie nocą. „To nie są twoje dzieci.” Miała rację. Nie były. Ale były moimi wnukami. A ja nie potrafiłam być obojętna. Pewnego popołudnia usłyszałam dzwonek do drzwi. Stał za nimi mój syn. Sam. W ręku trzymał pudełko.
– Mama… upiekłaś może te swoje racuchy?
Zrobiłam herbatę i usiedliśmy przy stole: – Ona się boi. O ich zdrowie. O to, żeby nie popełnić naszych błędów. I trochę się zagalopowała. Ale ja też wiem, że dzieci cię kochają i bardzo tęsknią.
– Ja je tylko chciałam uszczęśliwić. Nie karmiłam ich codziennie tortem – powiedziałam cicho.
– Wiem. Może znajdziemy jakiś kompromis?
Następnego dnia odwiedziły mnie dzieci z mamą. Synowa spojrzała na mnie i westchnęła: – Jeden piernik nikomu nie zaszkodzi, ale błagam – bez tych kolorowych lizaków.
Uśmiechnęłam się. Czasem, by wygrać, trzeba trochę odpuścić. Może nie wszystko musi być po mojemu. Może wystarczy, że będą wiedzieć, że u babci zawsze znajdą ciepło. A czasem – kruchy herbatnik.
Barbara, 78 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż na emeryturze ciągle siedział z nosem w telefonie. Za późno odkryłam, że zamiast w pasjansa, grał na 2 fronty”
- „Długo pytałem matkę o mojego ojca, ale zawsze zmieniała temat. Prawdę poznałem, gdy było już za późno na wyjaśnienia”
- „Żona wysłała mnie na turnus do sanatorium. Gdyby wiedziała, jak to się skończy, trzymałaby mnie w domu pod kluczem”









