Nazywam się Jerzy. Mam siedemdziesiąt dwa lata i żonę, z którą wytrzymałem czterdzieści sześć lat. To osiągnięcie, zważywszy na to, że od dwudziestu pięciu lat śpimy osobno, a od dziesięciu śmiejemy się z innych rzeczy. Ja na przykład ostatnio śmiałem się z faktu, że znowu wylałem zupę pomidorową na krawat, a Zofia... Zofia z niczego już się nie śmieje.

Od kiedy przeszliśmy na emeryturę, nasza codzienność przypomina rozkład jazdy autobusu – sztywny i przewidywalny. O siódmej śniadanie, o dziewiątej spacer (czyli trasa ławkowa – najpierw do parku, potem do apteki), potem wiadomości, drzemka, rosół i kłótnia o to, kto znowu schował pilota. Ot, życie w wersji „premium 70+”. Dlatego gdy Zofia podczas kolacji wyskoczyła z pomysłem sanatorium, popatrzyłem na nią jak na człowieka, który właśnie zaproponował wspólny skok na bungee.

– Jerzy, zapisałam cię do sanatorium. Turnus zaczyna się w niedzielę. Pojedziesz na dwa tygodnie.

– Zwariowałaś? – odparłem, odkładając widelec. – Ja się tam mam kisić z bandą staruszków?

– Tam są kąpiele, masaże, gimnastyka. I świeże powietrze!

– Zosiu, ja mam świeże powietrze na balkonie.

– Ty się nie wygłupiaj – ucięła tonem nieznoszącym sprzeciwu. – To dobrze ci zrobi.

– A co mi niby jest?

– Marudzisz. Nie masz energii.

– To dlatego, że mam siedemdziesiąt dwa lata, Zosiu. 

Tu padła pauza. Zofia patrzyła na mnie, jakby widziała mnie pierwszy raz. Potem wypaliła:

– Może dobrze, żebyś odetchnął. Sam.

– Sam?

– Ja nie jadę.

To „ja nie jadę” zabrzmiało podejrzanie. Ale przytaknąłem. W duchu myślałem: przetrwam. Dwa tygodnie. Jak kiedyś wojsko. Na dokładkę zadzwonił jeszcze Andrzej, kumpel z dawnych lat.

– Sanatorium? Uważaj, stary, na wdowy z wysokim libido.

– Przestań. Ja jadę na rehabilitację, nie na turnus randkowy.

– Jasne, jasne. Tylko weź swoje najlepsze koszule. I nie mów, że nie ostrzegałem.

Odstawiłem słuchawkę i popukałem się w czoło. Wdowy? Libido? Ja, Jerzy, emeryt-inżynier, racjonalista, miałbym nagle stać się Romeo z sanatorium? Nie rozśmieszajcie mnie.

Widzę, że nowy

Dojechałem do Ciechocinka w niedzielę po południu. Droga była długa, a kierowca autokaru słuchał radia tak głośno, jakby chciał obudzić całą kolonię emerytów. Gdy wysiadłem, przez chwilę stałem z walizką i patrzyłem na budynek sanatorium. Tynk odpadał tu i ówdzie, fontanna przed wejściem nie działała, a szyld z nazwą z ledwością trzymał się jednego wkrętu. Pomyślałem: „Pięknie. Teraz tylko karton pod pachę i mogę iść prosić o zupę.”

Zameldowałem się i dostałem pokój na drugim piętrze. Łóżko skrzypiało przy samym oddechu, a za oknem widok był na ścianę budynku obok. Postanowiłem zejść na stołówkę, żeby chociaż sprawdzić, czy podają coś jadalnego. Na miejscu zaskoczyło mnie jedno – nie było ciszy ani nudy. Sala tętniła rozmowami, śmiechem, ktoś coś podśpiewywał. W kącie dwóch panów w marynarkach rozgrywało partyjkę szachów, a panie siedziały w grupkach, popijając herbatę i przyglądając się nowym. Usiadłem przy najbliższym wolnym stoliku, ale długo sam nie posiedziałem. Kobieta w jasnym swetrze, szczupła, z krótkimi włosami i dużym uśmiechem, dosiadła się bez pytania.

– Widzę, że nowy – powiedziała. – Janina jestem.

– Jerzy – odpowiedziałem krótko.

– Pierwszy raz?

– Tak. I, mam nadzieję, ostatni.

Roześmiała się.

– To każdy mówi. A potem wraca co roku. Nawet dwa razy.

Patrzyłem na nią z lekkim zdziwieniem. Mówiła dużo, szybko i z pewnością siebie. Dowiedziałem się, że jest wdową od sześciu lat, ma trójkę wnucząt, a do sanatorium przyjeżdża nie tylko „na solanki”, jak to ujęła, ale też po to, żeby się „poruszać i pośmiać”.

– Wiesz, tu takich jak ty to od razu widać – powiedziała, łowiąc wzrokiem kelnera. – Świeżak z Warszawy, milczący, trochę ponury. Ale nie martw się, zaraz cię ktoś rozrusza.

Pomyślałem: „Oby nie za bardzo”. Podziękowałem za rozmowę i uciekłem do pokoju. Po kolacji poszedłem na spacer, żeby się trochę dotlenić. Na ławeczce obok tężni siedziała kobieta w granatowym płaszczu. Gdy przechodziłem, spojrzała na mnie uważnie i uśmiechnęła się bez cienia skrępowania.

– Takiego przystojniaka to tu dawno nie było – rzuciła, jakby mówiła do siebie, ale wystarczająco głośno, bym usłyszał.

Zatrzymałem się. Spojrzałem na nią z lekkim niedowierzaniem. Miała może sześćdziesiąt parę lat, gęste rude włosy i spojrzenie kogoś, kto wie, czego chce.

– Dziękuję – odpowiedziałem, starając się, żeby brzmiało to naturalnie. – Ale musi pani mieć słabą pamięć.

– Wcale nie. Po prostu wiem, co mówię. Krystyna jestem.

– Jerzy.

Podałem jej rękę, a ona potrzymała ją chwilę dłużej, niż wypadało. Kiedy wróciłem do pokoju, spojrzałem w lustro i aż się skrzywiłem. Szara koszula, lekko przekrzywione okulary, twarz jak zmięta gazeta. Co one w ogóle we mnie widziały? A może... może to nie ja byłem towarem deficytowym. Może to one po prostu miały więcej odwagi niż ja?

Zaczynałem się tym wszystkim przejmować

Minęły trzy dni, a ja miałem wrażenie, że ktoś podmienił mnie na kogoś zupełnie innego. Z człowieka, który do niedawna reagował grymasem na samą myśl o wspólnych grach w bingo, stałem się obiektem zainteresowania dwóch pań i uczestnikiem czegoś, co mogło przypominać... turnusową wersję farsy małżeńskiej.

Z Janiną wszystko zaczęło się niewinnie.  Przyszła do mojego pokoju po kolacji, pod pretekstem, że „nie działa jej telewizor i może bym zerknął, bo przecież jestem techniczny”. Telewizor działał doskonale, a zamiast go naprawiać, usiedliśmy na łóżku i rozmawialiśmy. A potem już tylko milczeliśmy, trzymając się za ręce. Krystyna była inna – bezpośrednia, szybka, konkretna. Spotykaliśmy się codziennie po obiedzie. Spacerowaliśmy po parku, a ona czasem wrzucała mi dwuznaczne uwagi z takim wdziękiem, że nie sposób było się nie uśmiechnąć.

A najciekawsze było to, że... zacząłem planować kolejny ruch. Wanda, elegancka i milcząca kobieta z pokoju obok, przez pierwsze dni tylko się kłaniała. Ale pewnego ranka uśmiechnęła się do mnie nieco dłużej. I wtedy podjąłem decyzję: zaproszę ją na herbatę. Ostatni weekend. Pożegnanie z sanatorium w stylu godnym mężczyzny z klasą. Tylko jedna rzecz mnie niepokoiła – dlaczego zaczynałem się tym wszystkim przejmować bardziej, niż wypada?

Jakby mnie już nie było

Sobota. Ostatni weekend pobytu. Wszystko miałem zaplanowane – Wanda miała wpaść na herbatę po kolacji, zabiegi były już zaliczone, koszula wyprasowana, woda zagotowana. Siedzieliśmy razem w moim pokoju, spokojnie, bez pośpiechu. Ona miała na sobie sukienkę w drobne kwiaty, pachniała czymś delikatnym i wyglądała jak z filmu, który dawno temu widziałem z Zofią w kinie.

– Mówisz, że byłeś inżynierem? – zapytała, siadając na brzegu łóżka.

– I to nawet całkiem przyzwoitym. Mostów wprawdzie nie stawiałem, ale hale przemysłowe jak najbardziej.

– To ciekawe... lubię mężczyzn, którzy coś budowali – powiedziała cicho.

– A ja chyba właśnie coś... rozwalam – odparłem półżartem, zerkając na jej dłonie. Blisko moich.

Zrobiło się cicho. Powietrze w pokoju jakby zgęstniało. Wanda uśmiechnęła się i zbliżyła odrobinę. I wtedy właśnie usłyszałem pukanie. Nie odpowiedziałem. Myślałem, że ktoś się pomylił. Ale drzwi się otworzyły. I w progu stanęła Zofia. Patrzyła na mnie długo. Spokojnie. Bez łez, bez słów, bez oskarżeń. Spojrzała na Wandę, potem na mnie. Zatrzymała wzrok na mojej dłoni, leżącej zbyt blisko tej drugiej.

– Nie przeszkadzam. Wracaj do swoich zajęć – powiedziała cicho i zamknęła drzwi.

Wanda poruszyła się nerwowo, odsunęła.

– To była twoja żona?

– Tak – odpowiedziałem, czując, jak kurczy mi się żołądek.

W głowie miałem tylko jedną myśl: wolałbym, żeby krzyczała. Żeby rzuciła kluczami, herbatą, czymkolwiek. Ale ona tylko spojrzała. Jakby mnie już nie było.

Może to właśnie ta pustka

Dojechałem do Warszawy późnym popołudniem. Wysiadłem z pociągu z walizką, która wydawała się dwa razy cięższa niż tydzień temu. Taksówka podjechała pod nasz blok, kierowca zapytał, czy pomóc z bagażem, ale tylko pokręciłem głową. W windzie spojrzałem na swoje odbicie w lustrze. Ten sam płaszcz, ta sama twarz. A jednak coś się nie zgadzało. W domu panowała cisza. Ta najgorsza, domowa, w której słychać tylko zegar i własne myśli. Zofia była w kuchni. Stała przy zlewie i obierała ziemniaki. Miała na sobie fartuch w kratkę, ten sam od lat. Bez słowa odwróciła się do mnie plecami.

– Zosiu, posłuchaj... – zacząłem, nie wiedząc nawet, co chcę powiedzieć.

– Wiesz, Jerzy… ja nie jestem głupia – odpowiedziała, nie odwracając się. – Ale nie będę się z nikim ścigać o własnego męża.

Wyszła z kuchni, a ja zostałem sam z garnkiem i zapachem gotującego się rosołu. Usiadłem przy stole. Ręce złożyłem przed sobą jak do modlitwy, choć nie miałem pojęcia, do kogo miałbym się modlić. W głowie miałem tylko jedno zdanie: „Chciałem się poczuć młody. Ale może starość to nie zmarszczki. Może to właśnie ta pustka, która zostaje po zgaszonym spojrzeniu żony.”

Czułem się jak zdobywca, wróciłem jak rozbitek

Siedzę na tarasie. Od tygodnia pogoda jakby stanęła w miejscu – chłodne poranki, złote liście na trawniku, ten sam cień drzewa padający na parapet. Zofia nie mówi nic. Robi wszystko, jak zawsze. Zmywa, prasuje, nawet odkłada mi okulary na stół. Ale nie patrzy. Nie pyta. Nie dotyka.
Zrozumiałem, że najgorsza kara to ta, której nikt nie ogłasza. Codzienność wróciła, lecz już nie była taka sama. Herbata nie smakuje tak, jak wcześniej. Krzyżówki nie cieszą, wiadomości nudzą, a najgorsze są wieczory. Zofia siada w drugim pokoju, ja w swoim. Cisza między nami to już nie pauza – to nowy język, którego muszę się nauczyć.

Myślałem, że potrzebuję emocji. Chciałem sprawdzić, czy jeszcze umiem kogoś zainteresować, rozbawić, uwieść. Zamiast tego odkryłem, jak wygląda prawdziwe oddalenie. Nie to chwilowe, turnusowe. Ale to, które zagnieżdża się w ścianach domu i zostaje tam na dobre. Zofia nie potrzebowała mnie w łóżku. Potrzebowała mnie w życiu. A ja, idiota, zamieniłem to na kilka uśmiechów i sztucznych rzęs. Siedzę tu i nie wiem, co dalej. Nie wiem, czy jeszcze jestem jej mężem. Czy wróci. Czy coś się jeszcze naprawi. Ale wiem jedno – po tym sanatorium nie wróciłem do tego samego życia.

Minęło kilka miesięcy. W kalendarzu Zofia co jakiś czas zaznacza kolejne terminy: przegląd pieca, wizyta u dentysty, imieniny siostry. Nie zaznaczyła rocznicy ślubu. Nie przypomniała mi o niej, nie zrobiła kolacji, nie powiedziała ani słowa. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy stole jak goście, którzy przypadkiem trafili na tę samą stację benzynową. Próbowałem parę razy zagadać, zapytać, zaproponować wyjście do kina albo wspólny spacer. Odpowiadała zdawkowo. Uprzejmie. Ale w jej głosie nie było ciepła. Tylko coś w rodzaju chłodnej zgody na to, że istniejemy obok siebie.
Zrozumiałem wtedy, że można żyć pod jednym dachem i już nie być razem.

Nie wyjechałem już nigdzie. Zofia co roku dostaje ulotki sanatoriów, czasem mówi, że powinniśmy gdzieś pojechać razem, ale ja tylko przytakuję, bez przekonania. Nie pakuję walizki. Nie chcę już grać w te gry. Nie wiem, czy Zofia mi wybaczyła. Nie wiem nawet, czy o to chodzi. Wiem tylko, że coś się we mnie skończyło. Tam, w sanatorium, coś się we mnie przełamało – i choć przez chwilę czułem się jak zdobywca, wróciłem jak rozbitek.
Może właśnie na tym polega starość. Nie na zmarszczkach. Ale na tym, że przestaje się mieć dokąd wracać. I dlatego, może już nigdy więcej nie wyjadę z domu.

Jerzy, 72 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: