Nie planowałam świąt w tropikach z myślą o prowokacji. To miał być spontaniczny, choć nieco egoistyczny pomysł – spełnienie dziecięcego marzenia o wigilijnej kolacji pod palmami, z oceanem zamiast śniegu. Po latach ciągłego dopasowywania się do rodzinnych oczekiwań chciałam postawić na siebie. Nie sądziłam jednak, że ten jeden wyjazd doprowadzi do otwartego konfliktu. Gdy wysłałam zdjęcie kokosa z plaży z podpisem „Wesołych Świąt!”, nawet nie przeczuwałam, jaką burzę tym wywołam. Teraz, po wszystkim, trudno mi zrozumieć, czy naprawdę popełniłam tak wielki błąd, czy może ich reakcja była przesadą.
Mój plan był idealny
Święta zawsze spędzałam w Polsce. Wigilia u babci, pierogi z kapustą i grzybami, karp, kompot z suszu, biała obrus i krępujące kolędowanie. Niby było miło, ale duszno. Co roku to samo. Te same opowieści, te same niesnaski pod stołem, ciotka Aniela obrażona, bo dostała za mało uszek. A ja – zawsze grzeczna, zawsze z sernikiem na paterze, zawsze z uśmiechem. Aż w tym roku coś we mnie pękło.
Na początku listopada, przeglądając oferty last minute, trafiłam na promocję: Wyspy Zielonego Przylądka, tydzień w czterogwiazdkowym hotelu, Wigilia i Boże Narodzenie w cenie. Basen, palmy, biały piasek, kolacja przy świecach. W sercu mi zadrgało. Kupiłam bilet tego samego dnia, nie myśląc długo. Potrzebowałam odpoczynku. Od wszystkiego.
– Ty sobie jaja robisz? – syknęła mama, gdy powiedziałam jej o planach – A opłatek? A ojciec? A cała rodzina? – zaczęła podnosić głos.
– Mówię poważnie. Chociaż raz w życiu chcę spędzić święta tak, jak ja chcę. Nie w kuchni, nie słuchając, jak wujek Wiesiek marudzi na politykę.
Cisza po drugiej stronie słuchawki była wymowniejsza niż krzyk. Dzień później zadzwoniła ciotka Jola. Potem siostra. Wszyscy w szoku. Jedni udawali, że to „dziwactwo z kryzysem wieku”, a inni szeptali, że coś sobie ubzdurałam i mi przejdzie. Nie wiedziałam jeszcze, że to dopiero początek.
Wylądowałam dzień przed Wigilią
Wysiadłam z samolotu i od razu uderzyła mnie fala gorącego, wilgotnego powietrza. Pachniało słoną wodą i słodkimi kwiatami. Hotel był dokładnie taki, jak na zdjęciach – biały, z palmami, a przy każdym leżaku czekał uśmiechnięty barman z drinkiem. Ale mimo tych wszystkich cudowności, coś we mnie siedziało jak cierń.
Plaża była bajkowa, ocean turkusowy, ale zamiast cieszyć się tą ucieczką, wciąż myślałam o domu. W głowie słyszałam głos mamy: „a ojciec się poryczał, jak się dowiedział”. Przypominałam sobie minę siostry, kiedy mówiłam, że nie zjem jej pierników, bo mnie nie będzie. I chociaż to był mój wybór, zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście miałam do niego prawo.
W Wigilię rano poszłam na plażę. Inni goście byli podekscytowani – zdjęcia, stroje kąpielowe z motywem reniferów, ktoś śpiewał „Jingle Bells” przy barze. A ja usiadłam na piasku i wyciągnęłam z torby opłatek. Jeden. Zabrałam go ze sobą, choć nie wiedziałam po co. Pękł mi w palcach, zanim zdążyłam go przełamać.
– Nie płacz, dziewczyno, tu się przyjeżdża po radość – powiedziała do mnie jakaś kobieta po polsku, podając mi ananasa. Miała z pięćdziesiąt lat, kolorowe pareo i czerwoną szminkę na ustach.
Uśmiechnęłam się przez łzy. Może nie byłam jedyna, która wybrała takie sposób na spędzenie świąt, ale czy to cokolwiek zmieniało?
Kolację zorganizowano przy basenie
Stoły ustawione w podkowę, czerwone serwetki, światełka, a w tle reggae-aranżacja kolęd, która przyprawiała mnie o lekkie dreszcze. W menu zamiast barszczu – ryba w mleczku kokosowym, a zamiast makowca – tort z mango. Obok mnie siedzieli Niemcy, którzy nie rozumieli ani jednego słowa z moich szeptanych życzeń „wszystkiego dobrego”, które kierowałam bardziej do siebie niż do kogokolwiek.
W porze, kiedy w Polsce właśnie siadało się do stołu, telefon zaczął wibrować. Pierwsza była wiadomość od siostry: „Wesołych. Dziwnie tu bez ciebie”. Potem zdjęcie choinki od kuzynki. Kilka emoji. I głosówka od mamy:
– Skoro cię nie ma, to przynajmniej pomódl się za babcię. – Jej ton był szorstki. – Tu wszyscy pytają, gdzie jesteś. Ojciec się nie odzywa. Wstyd mi jak ludzie mówią, że święta wolisz spędzać z obcymi, nie tak cię wychowałam.
Słuchałam tego, siedząc na leżaku, z nogami w piasku. Było mi niedobrze. Ani od drinka, ani od kolacji, ale od wyrzutów sumienia, które siedziały mi na piersiach jak wielki kamień. W odpowiedzi nie napisałam nic. Tylko patrzyłam w czarną toń oceanu i czekałam, aż się zmęczę tym wszystkim. Czy rzeczywiście zrobiłam coś złego, wybierając spokój zamiast rodzinnego przedstawienia?
Nazajutrz obudziłam się wcześnie
Słońce wdzierało się przez okna, a szum fal miał w sobie coś kojącego, ale zanim zdążyłam wyciągnąć rękę po wodę, telefon zawibrował. Na ekranie – „Mama”.
Nie odebrałam i to nie dlatego, że się bałam. Bałam się już od tygodnia, a teraz byłam po prostu zmęczona. Zmęczona tłumaczeniem się z potrzeby odpoczynku. Zmęczona odpowiadaniem za cudze rozczarowania. Patrzyłam, jak ekran przestaje świecić, i w głowie słyszałam, jak mówi do mnie „niewdzięczna”, „egocentryczka”, „egoistka”.
Wyszłam z pokoju. Plaża była jeszcze pusta, więc zrzuciłam klapki i przeszłam się brzegiem. Spotkałam tę samą kobietę, która dzień wcześniej częstowała mnie ananasem.
– Nie odebrałaś, prawda? – zapytała bez kontekstu.
– Skąd wiesz?
– Bo ja też nie odbieram. Od trzech lat.
Milczałyśmy chwilę. Potem usiadłyśmy pod palmą: – Wiesz – zaczęła – najpierw mnie nienawidzili, potem się obrażali, a potem… przestali się odzywać. Może i lepiej. Miałam czas poznać samą siebie. I nie, nie jestem złą matką. Nie jestem też złym człowiekiem. Po prostu chcę żyć po swojemu.
Zacisnęłam palce na piasku. Pomyślałam, że nie chcę, żeby ostatnie słowa mojej mamy brzmiały jak oskarżenie. Ale też nie chcę dłużej siebie przepraszać za to, że wybrałam inaczej. Zadzwoniłam, ale teraz ona nie odebrała.
Wróciłam do domu 28 grudnia
Na lotnisku było zimno, ciemno, a ludzie w kurtkach wyglądali, jakby się w sobie zapadali. W taksówce, wiozącej mnie z walizką pełną letnich sukienek, czułam się jak ktoś, kto popełnił przestępstwo i właśnie wraca na miejsce zbrodni.
W domu czekała na mnie cisza. Żadnej karteczki, żadnych telefonów. Postawiłam walizkę w przedpokoju i włożyłam sweter – jakby grubość materiału miała mi zapewnić ochronę przed tym, co miało nadejść. Nazajutrz odwiedziła mnie ciotka. Weszła bez pytania, bez kurtki, z miną pełną dezaprobaty.
– Twoja matka mówi, że już nie jesteś rodziną – rzuciła bez ceregieli. – Że złamałaś jej serce. Wiesz, ile płakała?
– A ktoś zapytał, ile ja płakałam? – odpowiedziałam ostrożnie, choć czułam, jak głos mi się łamie. – W święta, na plaży, sama.
– Ale sama z własnego wyboru, dziecko! – warknęła. – Wigilia to nie czas na samotność, tylko na wspólnotę. A ty... – zawahała się. – A ty wzięłaś to i zdeptałaś.
Nie próbowałam się tłumaczyć. Wiedziałam, że nikt nie chce teraz słuchać o mojej samotności, o moim zmęczeniu, o moim wyborze. Wieczorem wyciszyłam telefon, a zaraz potem całkowicie go wyłączyłam. I pierwszy raz od dawna zasnęłam spokojnie, bez głosu mamy w głowie.
Minął już prawie rok
Teraz wszystkie rodzinne spotkania odbywają się teraz beze mnie. Mama przestała dzwonić, a siostra nie zaprasza mnie na urodziny dzieci. Kiedyś próbowałam jeszcze wysyłać życzenia – krótkie, zwyczajne, z nadzieją na pojednanie. Bez odpowiedzi. Na Wielkanoc byłam u znajomych. Latem wyjechałam sama w góry. I chociaż bywało pusto, to jednak pierwszy raz od dawna czułam, że mam swoje życie. Swoje wybory. Swój czas.
Kiedy ktoś pyta mnie o zeszłoroczne święta, uśmiecham się lekko i zmieniam temat. Nie dlatego, że się wstydzę, ale dlatego, że nauczyłam się, że nie każdy rozumie, jak cicho można krzyczeć, siedząc przy pięknie nakrytym stole, z rodziną, która nie widzi, że toniesz.
Wiem, że dla nich złamałam zasady, ale ja odważyłam się na spokój. Na inną definicję miłości. Czy wrócę kiedyś do rodzinnego stołu? Nie wiem. Może tak. Może kiedyś ktoś zapyta, nie z wyrzutem, tylko z ciekawością: „Jak było pod tymi palmami?” A ja wtedy odpowiem prawdę – że było pięknie, ale też cholernie trudno. Na razie uczę się być sobą. Nie córką, nie siostrą, nie tą, która musi wciąż coś udowadniać. Po prostu sobą.
Gabriela, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Dałam się wyciągnąć synowej na zakupy w Black Friday. Okazało się, że promocje nie były jedyną atrakcją tego dnia”
- „Gdy teściowa dorabiała sobie klucze do naszego mieszkania, czułam w powietrzu kłopoty. Przekroczyła wszystkie granice”
- „Tej imprezy andrzejkowej nie zapomnę nigdy. Zamiast szalonej zabawy, dostałam okrutną prawdą prosto w twarz”









