Wszystko zaczęło się od przypadkowego spaceru. Las był moim azylem – miejscem, gdzie uciekałam od krytyki męża, od niezapłaconych rachunków, od własnych myśli. Tego dnia szłam przed siebie, aż natknęłam się na niego – obcego mężczyznę w zielonym mundurze, który spojrzał na mnie z taką uwagą, jakby próbował mnie rozszyfrować.

Nie padły wtedy żadne wielkie słowa, ale jego obecność została we mnie na długo. To nie miało prawa się wydarzyć. A jednak. Romans z leśniczym był jak pożar w suchym borze – gwałtowny, duszny i nie do ugaszenia.

Coś mnie do niego ciągnęło

– Niech pani nie schodzi z wyznaczonego szlaku – usłyszałam nagle za plecami głęboki głos.

Odwróciłam się gwałtownie, instynktownie ściskając pasek torebki. W cieniu sosen stał wysoki mężczyzna w leśnym mundurze, z brodą i zmrużonymi oczami. Miał może czterdzieści parę lat, ale jego twarz zdradzała, że życie nie zawsze głaskało go po głowie.

– Przepraszam – powiedziałam i już miałam odejść, ale on nie ruszył się z miejsca.

– Chodzi o dziki. Kręcą się tu z młodymi. Lepiej nie ryzykować – dodał łagodniej.

Wzruszyłam ramionami, trochę zawstydzona, że włóczyłam się po lesie jak ostatnia wariatka.

– Po prostu… szłam przed siebie. Pogubiłam się – wyszeptałam, sama nie wiedząc, czemu to powiedziałam właśnie jemu.

Spojrzał na mnie przez chwilę, jakby oceniał, czy warto coś jeszcze dodać.

– Mieszkam niedaleko. Leśniczówka. Jakby pani potrzebowała wody, albo... czegokolwiek – wskazał ręką ścieżkę, po czym odwrócił się i odszedł, zanim zdążyłam odpowiedzieć.

Nie poszłam za nim. Nie tego dnia. Ale wróciłam następnego. Nie wiem, co mnie pchało. Może ciekawość. Może jego spojrzenie. A może po prostu chęć, żeby ktoś, choć przez chwilę, spojrzał na mnie nie jak na nudną żonę, ale jak na kobietę, którą warto zapamiętać.

Następnego dnia odnalazłam jego ślady w lesie. I poszłam nimi, aż do drewnianego domu między drzewami.

Zbliżyliśmy się do siebie

Leśniczówka wyglądała jak z innego świata. Drewniana, opleciona dzikim winem, z kominem, z którego leniwie unosił się dym. Stałam przed nią chwilę, wahając się, czy w ogóle zapukać. Ale zanim zdążyłam podjąć decyzję, drzwi się otworzyły.

– Wiedziałem, że pani wróci – powiedział, opierając się o framugę. – Wchodzi pani czy będzie tak stała i zamarzała?

Weszłam. Pachniało drewnem, tytoniem i czymś jeszcze – jego perfumami. Zdjął mi kurtkę bez pytania, jakbyśmy znali się od lat. W kuchni stał czajnik, który właśnie zaczął gwizdać.

– Herbata z ziół. Zbieram je sam. Usiądź – wskazał ręką na prosty, stary fotel przy kominku.

Nie rozmawialiśmy wiele. Opowiadał o zwierzętach, o wilkach, które widział o świcie, o drzewach, które potrafią „słuchać”. A ja go słuchałam. Każde słowo wsiąkało we mnie jak deszcz w mech. Przez chwilę czułam się lekka. Jakbym nie miała żadnej przeszłości.

– Dlaczego pani tu przyszła? – zapytał w końcu.

Nie odpowiedziałam od razu. Przesunęłam palcem po filiżance.

– Bo w domu jest tak... jakby mnie nie było. Jakbym nie istniała. Rozumiesz?

Skinął głową. Usiadł naprzeciwko mnie i przez długą chwilę patrzył w milczeniu. Gdy wyszłam z leśniczówki, niebo było granatowe, a powietrze przesiąknięte zapachem dymu i igliwia. Nie zdziwiło mnie, że droga do domu wydawała się jeszcze dłuższa niż wcześniej.

Przy nim czułam się lekko

Wróciłam tam jeszcze wiele razy. Zawsze sama, zawsze bez zapowiedzi. Czasem przynosiłam mu jabłka z bazaru, innym razem ciepłe bułki z piekarni, które lądowały na stole w jego kuchni. Nigdy już nie spytał, dlaczego przychodzę. A ja nie pytałam, czy mogę.

– Mówisz o drzewach, jakby były ludźmi – rzuciłam kiedyś, kiedy opowiadał o starym dębie, który przetrwał trzy pożary i wciąż żył.

– Bo są do nas podobne – odpowiedział. – Tylko bardziej cierpliwe.

Po takich rozmowach wracałam do domu w ciszy, nie włączając radia w samochodzie. W sypialni mąż już chrapał, a ja leżałam obok i patrzyłam w sufit. Czułam się tak, jakbym żyła w dwóch światach jednocześnie – i w żadnym do końca.

Któregoś dnia, gdy znów przyniosłam mu jabłka, nie zastałam go w leśniczówce. Weszłam mimo to. Zostawiłam owoce na stole, ale nie wyszłam. Przeszłam do pokoju z kominkiem, usiadłam na fotelu, otuliłam się jego swetrem, który leżał na oparciu. Pachniał dymem i mchem. I nim.

Po chwili usłyszałam skrzypienie drzwi. Stanął w progu, zdziwiony, ale się nie odezwał. Usiadł naprzeciwko mnie, jak zwykle. I wtedy to się stało – bez zapowiedzi, bez planu. Rzucił we mnie... szyszką. Lekko, tak, żebym zdołała złapać, ale zrobiłam to dość niezdarnie.

Śmiałam się jak dziecko, a on do mnie dołączył. Nie potrzebowaliśmy słów. Wystarczyła ta gra, ten śmiech, to jedno spojrzenie, gdy wszystko ucichło. I wiedziałam, że to już nie jest tylko zabawa. Wiedziałam to nawet zanim wylądowaliśmy w jego sypialni.

Byłam po prostu sobą

– Chodź, coś ci pokażę – powiedział pewnego popołudnia, kiedy przyszłam wcześniej niż zwykle.

Bez słowa poszłam za nim. Słońce wisiało nisko nad koronami drzew, cienie były długie, powietrze pachniało żywicą i deszczem. Szliśmy długo. W milczeniu. Nagle zahaczyłam stopą o korzeń, a on złapał mnie za rękę. Nie puścił.

Zatrzymał się w końcu przy niewielkiej polanie, porośniętej bujną paprocią. Pośrodku leżał głaz – ogromny, omszały, jakby wyrzucony z innej epoki.

– Kiedyś przyprowadziłem tu swoją pierwszą dziewczynę – powiedział cicho, jakby to był jakiś grzech. – Ale wtedy nie wiedziałem, że to miejsce będzie dla mnie ważne. Teraz wiem.

Usiadłam na mchu, opierając się o ten głaz. Spojrzałam na niego, ale on nie odwzajemnił spojrzenia. Patrzył gdzieś dalej.

– To wszystko, co mamy? – zapytałam cicho. – Las, ukryte ścieżki i kilka godzin w tygodniu?

Długo milczał, aż w końcu usiadł obok i powiedział:

– Mam wrażenie, że za każdym razem kiedy odchodzisz, wszystko się rozmywa. Że istniejemy tylko tu, w tym lesie.

Nie odpowiedziałam. Zamiast tego położyłam się na plecach, patrząc w górę. Nad nami było tylko niebo, liście i śpiew drozda. Jego dłoń znalazła moją, ciepła i chropowata, jak kora. W tamtej chwili nie byłam ani żoną, ani kochanką. Byłam po prostu sobą.

A kiedy nadszedł wieczór i musiałam wrócić do swojego życia, popatrzył mi w oczy i powiedział:

– Nie bój się. Las niczego nie zdradzi.

Musiałam podjąć decyzję

Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby zabrać mu to zdjęcie. Leżało w ramce na półce, obok puszki z herbatą i starych kluczy. Przedstawiało jego – młodszego, z kobietą w ramionach, uśmiechniętego. Nie była to siostra, nie była matką. Upięte włosy, dłoń na jego piersi. Kiedy go nie było, po prostu schowałam je do kieszeni. Jak złodziejka. Jak ktoś, kto potrzebuje dowodu.

W domu trzymałam zdjęcie w szufladzie, między paragonami i guzikami. Wpatrywałam się w nie czasem nocą, kiedy mąż chrapał, a ja nie mogłam zasnąć. Czy to była ona? Czy to właśnie ją tam przyprowadzał? Czy też obiecywał milczenie lasu?

Następnego dnia przyszłam wcześniej. Czekał już na mnie, jakby wiedział, że przyjdę.

– Zabrałaś zdjęcie – powiedział od razu. – Wiem, że to ty.

Nie zaprzeczyłam.

– Ona odeszła – dodał tylko. – Ale zanim to zrobiła, powiedziała, że nie da się żyć na pół gwizdka. Albo wszystko, albo nic. I ja wybrałem... nic.

Spojrzał na mnie z dziwnym smutkiem. Wiedziałam już, co chce mi powiedzieć, zanim otworzył usta.

– Nie chcę cię wyrywać z twojego świata. Ale też nie chcę być tylko... epizodem. A dokładnie tym jesteśmy.

Wstałam. Powietrze było ciężkie. Nawet las wydawał się mniej cichy.

– W takim razie musimy wybrać. Albo wszystko, albo nic – powiedziałam. – Ale najpierw... muszę się upewnić, że nie ma już powrotu.

I wróciłam do domu. Do męża. Do stołu, przy którym siedzieliśmy naprzeciwko siebie, ale nigdy razem.

Więcej go nie widziałam

Do lasu wróciłam dopiero po kilku miesiącach. Dłużej już nie mogłam wytrzymać. Każdy dzień bez niego był pozbawiony sensu – niby nic się nie działo, a bolało. Mąż o nic nie pytał. Zbyt zajęty sobą i telewizorem. Zniknęłam dla niego tak samo, jak on dla mnie dawno temu. Leśniczówki już nie było. Dosłownie. Miejsce, gdzie stała, zostało praktycznie zrównane z ziemią. Drzewa ścięto, a cały teren rozjechały buldożery. Jakby ktoś zdmuchnął naszą ostoję z powierzchni ziemi. Zamiast niej – czyste podłoże, świeże ślady gąsienic, powalone drzewo.

Nie zapytałam nikogo. Nie zadzwoniłam. Nie próbowałam wyjaśniać. Może bałam się, że to ja jestem szalona. Że on nigdy nie istniał. Że tylko wymyśliłam sobie jego obecność, żeby przetrwać kolejną jesień w życiu. Ale potem, przy starym dębie, pod którym leżeliśmy, znalazłam coś. Małą rzeźbioną szyszkę. Taką samą, jaką rzucił we mnie tamtego dnia. Zawiązaną na czerwonej nitce. Zabrałam ją ze sobą. Trzymam ją w kieszeni płaszcza. Czasem, kiedy wieje zimny wiatr i idę między drzewami, zaciskam dłoń na niej tak mocno, jakby mogła przenieść mnie z powrotem.

Nie wróciłam do niego. Ale nie wróciłam też całkiem do siebie. Bo kiedy raz schowasz uczucia głęboko w lesie – w ciszy, mchu i niewypowiedzianych słowach – one już tam zostają. W twoich myślach, pomiędzy oddechami. I tylko las wie o tym, co nas wtedy połączyło.

Joanna, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: