Z Bartkiem pobraliśmy się w czerwcu, a pierwsze wspólne święta były dla mnie zderzeniem z rodziną męża w wersji „full opcja”. Mieszkamy na piętrze domu jego rodziców. Niby osobne wejście, niby oddzielna kuchnia, ale ściany cienkie, a teściowa - pani Wiesława bardzo ciekawska. Chce wiedzieć wszystko - czy „już odkurzyłam”, „czy pierś z kurczaka nie była czasem zbyt blada” i „czy wiem, że sól himalajska to chwyt marketingowy”.
Nie jestem konfliktowa, a przynajmniej bardzo się staram. W końcu to jego matka, a ja chcę mieć z nią dobre stosunki. Wszystko jednak zaczęło się komplikować kilka dni przed Wigilią. Teściowa zaproponowała wspólne zakupy przedświąteczne, a ja od razu poczułam zimny dreszcz na karku. Wiedziałam, że to będzie egzamin z przetrwania.
Siedziałyśmy przy kuchennym stole
Ja z kawą, a Wiesława z notatnikiem. Z pozoru zwykłe popołudnie, za oknem śnieg topniał na parapecie, a z radia cicho sączyły się kolędy. Atmosfera była jednak napięta. Nie kłótnia, nie sprzeczka – coś znacznie bardziej podstępnego. Cicha walka o kontrolę.
– Ewelinko, ty zrobisz listę, ale zakupy to ja ogarnę – oznajmiła z miną generała planującego ofensywę. – Mam swoje sklepy i swoje sposoby, a promocje znam jak własną kieszeń.
Uśmiechnęłam się niepewnie i skinęłam głową. Właściwie już się domyślałam, jak to się skończy, ale miałam jeszcze cień nadziei, że może jakoś się dogadamy. Wiedziałam, co chcę ugotować, co lubi mój mąż i co sprawdzi się na naszym stole. Wiesława miała jednak własne zasady.
– Wiecie, jak to teraz jest – zaczęła, zerkając na mnie znad notatnika. – Niby wszystko masz, ale potem stoisz w kolejce, a tam kilogram pomarańczy za grosze! No to jak nie wziąć? Albo śledź – przecena, dwa opakowania w cenie jednego. Przecież to grzech nie wziąć.
Zamierzałam coś powiedzieć, przypomnieć, że nie mamy wielkiej lodówki ani piwnicy jak ona, ale machnęłam ręką. Po co zaczynać. Powiedziała, że zna sklepy, to niech zna. Obiecałam sobie, że zachowam spokój. Może uda się jakoś wyjść z tego z godnością.
– No to tak ustalamy – podsumowała, zamykając notatnik. – Ty będziesz pchać wózek, ja będę wybierać. Dobrze? Zrobimy to po mojemu, ale przecież razem.
Pokiwałam głową, jakbym się zgadzała, ale w duchu miałam inne zdanie. Czy to jeszcze wspólne zakupy, jeśli ja tylko mam pchać wózek? Złapałam się na tym, że zamiast myśleć o pierogach i barszczu, analizowałam, czy to przypadkiem nie jest jakaś próba. Może test, na ile się podporządkuję? Może chce sprawdzić, czy z córki zrobiłam się już wystarczająco posłuszna synowa? Mimo tej mieszanki niepewności i irytacji próbowałam się uśmiechać. Jeszcze tylko kilka dni.
Miałam złe przeczucia
Już w samochodzie poczułam, że to nie będą zwykłe zakupy. Wiesława włączyła radio z kolędami i całą drogę komentowała, kto, jakie lampki w ogródku założył, a kto ma znowu brudne firanki. Siedziałam cicho, trzymając swoją listę zakupów, ale już byłam zmęczona. Weszłyśmy do marketu, a ona od razu skierowała się do działu z rybami w słoikach.
– Śledź z żurawiną... O, i z curry... I ten tradycyjny z cebulką. Wezmę po dwa, bo na pewno będą schodzić. – Wrzucała kolejne słoiki do wózka z taką pewnością, jakby rozdawała dary losu.
– A mamy go na liście? – zapytałam cicho, próbując pokazać kartkę.
– Ewelinko, śledź zawsze się przyda. Nawet jak zostanie, to się zje po świętach. A ty lepiej popatrz, czy gdzieś nie ma promocji na majonez.
Nie znalazłam, ale za to próbowałam przypomnieć o mące: – Mieliśmy wziąć mąkę na sernik i pierogi...
– Masz jeszcze chyba z zeszłego roku, nie? Nie zużyłaś wszystkiego przecież. A poza tym – dodała – teraz tyle ludzi glutenu nie je, że może lepiej nie przesadzać z tą mąką.
Miałam ochotę zapytać, od kiedy to przejmujemy się modami żywieniowymi, ale znowu tylko skinęłam głową.
Potem było jeszcze gorzej
Poszłyśmy dalej. Chciałam wziąć masło i miałam nadzieję, że chociaż ono przejdzie, ale i na to nie zgodziła się teściowa.
– Drożyzna – skomentowała, zerkając na cenę. – Lepiej margarynę, do ciasta się nada, a tańsza.
– Ale do kruchego ciasta...
– Oj, Ewelinko, teraz się wszystko da zrobić inaczej. I taniej. Zobacz, jakie ceny. Ja to wszystko ogarniam, spokojnie.
Ogarniała, to fakt. Prowadziła wózek jak wóz opancerzony. Miałam wrażenie, że nawet obsługa sklepu schodzi jej z drogi. Ja szłam za nią, z listą zmiętą w dłoni, coraz bardziej niepotrzebną. Czułam się jakbym przyszła asystować w spektaklu, w którym główną rolę grała pani Wiesława – królowa promocji, pogromczyni sklepowych etykiet i samozwańcza specjalistka od żywności.
Gdy po raz czwarty powiedziała „Zobacz, jaka okazja!”, przestałam już nawet patrzeć. Miałam tylko jedno marzenie – wrócić do domu z czymkolwiek, co naprawdę było mi potrzebne. Ale wózek mówił co innego. Śledź, pasztet, ciastka, kapusta z grzybami w słoiku, trzy różne rodzaje ryżu i paszteciki z pieczarkami. Mąki i masła jednak nie było.
Poszłyśmy do kasy
Wiesława stanęła dumnie z przodu, jakby właśnie miała odebrać medal za odwagę w boju. Ja tylko spojrzałam na zawartość – pół wózka to były rzeczy, których wcale nie planowałam. Śledzie w kilku smakach, zgrzewka wody mineralnej z cytryną, dwa opakowania żurku w proszku, suszone śliwki bez pestek, kilogram pierników, trzy soki, papier do pieczenia i jakieś kolorowe serwetki z reniferami.
Kasjerka zaczęła skanować. Pikanie było jak uderzenia zegara odliczającego do czegoś nieuchronnego. Patrzyłam na wyświetlacz i widziałam, jak kwota rośnie. 412 zł. 489 zł. 537 zł. Wiesława stała spokojnie. Gdy wybiło ponad 600, kasjerka spojrzała na nią pytająco. Teściowa sięgnęła do portfela i uśmiechnęła się zwycięsko.
– Ale mamy śledzia w czterech wariantach! I to z przeceny! – powiedziała głośno, jakby właśnie ogłosiła zwycięstwo w jakimś konkursie.
Wyjęłam swoją kartę, bo ustalone było, że te zakupy idą z naszego budżetu. Z trudem powstrzymałam się, żeby nie zapytać, ile kosztowałyby te „oszczędności”, gdybyśmy jednak kupiły rzeczy z listy.
– A gdzie karp? Masło? Mąka? – odważyłam się zapytać, kiedy pakowałyśmy zakupy do toreb.
– Oj tam, jeszcze się dokupi. Teraz była okazja, więc trzeba było korzystać. Poza tym – machnęła ręką – zawsze się coś wymyśli.
Wymyśli? Miałam ochotę zapytać, co takiego można upiec na święta z trzech rodzajów śledzia i paczki pierników, ale znowu nic nie powiedziałam. Czułam, jak narasta we mnie złość, taka cicha, z rodzaju tych, co nie wybuchają od razu. Tylko kotłują się pod skórą, jak wrzątek pod przykrywką.
W samochodzie milczałyśmy. Wiesława nuciła coś pod nosem, zadowolona, a ja milczałam. Złość mieszała się z bezsilnością. Byłam zła na siebie, że znowu oddałam kontrolę i że pozwoliłam jej wziąć górę, chociaż wiedziałam, jak to się skończy. A najbardziej wkurzało mnie to, że wciąż próbuję być grzeczna, miła, wyrozumiała, a w zamian dostaję cztery słoiki śledzi i margarynę zamiast masła.
Miałam już serdecznie dość
Weszłyśmy do kuchni z torbami wypchanymi po brzegi. Teściowa natychmiast wzięła się za rozpakowywanie, układając wszystko na blacie z miną triumfatorki. Wyciągała kolejne słoiki jak trofea: śledź z koperkiem, śledź w oleju, śledź w sosie musztardowym i jeszcze jeden, którego etykiety nie zdążyłam przeczytać, zanim trafił do lodówki.
– No, jak to rozplanujemy, to będzie na Wigilię, drugi dzień, a może i na Sylwestra – powiedziała z zadowoleniem, wpychając kolejne opakowania gdzie tylko się dało. – I nie mów, że nie będą ci smakować. Te z koperkiem są pyszne!
Stałam obok, coraz bardziej spięta. Torby były już prawie puste, a ja wciąż nie widziałam ani mąki, ani masła, ani karpia. Nachyliłam się nad ostatnią reklamówką, jakby mogło tam jeszcze coś się ukrywać.
– Wiesławo... A gdzie mąka? Karp? Masło?
Odwróciła się, zaskoczona moim tonem i wzruszyła ramionami: – No trudno, coś się wymyśli. Najwyżej upieczesz coś z tych śledzi.
Poczułam, jak we mnie coś się gotuje. Ten beztroski ton. To machnięcie ręką. Te słowa, które niby nic nie znaczyły, ale uderzyły mnie jak zimna woda. Stałam tam, patrząc na nią, i już wiedziałam, że nie dam rady udawać.
– To nie były zakupy, to był pokaz siły. Wszystko po twojemu, jak zawsze. Ja z listą, a ty z przeceną.
Spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem:– Ewelinko, nie przesadzaj. Wszystko jest. Święta będą. Tylko trzeba trochę improwizować.
– Nie chcę improwizować – wybuchłam w końcu. – Chcę po prostu zrobić po swojemu. Chciałam upiec sernik z masłem, ulepić pierogi, ugotować barszcz, a nie kombinować z margaryną i śledziem z curry. To miały być moje pierwsze święta. Nasze. A ja znowu tylko stałam obok i patrzyłam, jak ktoś inny decyduje.
Zamilkłam. Wiesława nic nie odpowiedziała. Odwróciła się i zaczęła przekładać pierniki do puszki. Była cisza. Taka, w której wiadomo, że coś się zmieniło. I że już nie będzie jak wcześniej. Wyszłam z kuchni, zostawiając ją samą z jej serwetkami i planami. Usiadłam na schodach i wzięłam głęboki oddech. W głowie kotłowały mi się myśli. Przestałam się łudzić, że się dogadamy, ale zaczęłam też rozumieć, że jeśli nie chcę żyć cudzym scenariuszem, muszę przestać być tylko widzem.
Ewelina, 30 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż wręczył mi perfumy na mikołajki. Byłam wniebowzięta dopóki nie odkryłam, że taki sam flakonik dał swojej kochance”
- „Znalazłam w aucie chłopaka szalik, lecz nie był to prezent na mikołajki. Okazało się, że trzymam w rękach dowód zdrady"
- „Haruję w domu od świtu do nocy, a mąż chce mnie jeszcze wysłać do pracy. Już sama nie wiem, w co mam ręce włożyć”









