Nie wiem, kiedy ostatnio czułam się wypoczęta. Może, zanim urodziłam drugie dziecko. Albo zanim Marek awansował i uznał, że jego dom to coś w rodzaju hotelu ze śniadaniem. Pracuję zdalnie, między jednym spotkaniem a drugim wkładam pranie, odrabiam lekcje z Maćkiem i pilnuję, żeby Zosia nie zjadła plasteliny. A kiedy już naprawdę padam na twarz, zaczyna się grudzień. Czyli cały ten świąteczny cyrk – porządki, prezenty, planowanie, gotowanie. I jakby tego było mało – przyjazd Zofii.
Zofia, matka Marka. Kiedyś mówiłam o niej „moja teściowa”, teraz po prostu „Zofia”. Apodyktyczna, wiecznie krytyczna, z ironicznym uśmieszkiem, który udaje uprzejmość. Każde jej słowo ma drugie dno, a ja od lat próbuję nie wybuchnąć.
– Kochanie, mama wpadnie na trzy dni – rzucił Marek mimochodem.
– A może zostanie na zawsze i mnie wyręczy? – parsknęłam.
– Oj, Aga, nie przesadzaj. Mama po prostu lubi porządek.
– Nie, Marek. Ona lubi mnie upokarzać.
Czy wy tu w ogóle sprzątacie?
Od rana byłam w trybie bojowym. Podłogi wypastowane, łazienka pachniała wybielaczem, okna lśniły. Zupa grzała się na wolnym ogniu, a ja, z rozwianym włosem i w rozciągniętym dresie, pucowałam fronty szafek, których Zofia pewnie nawet nie zauważy. Ale wiedziałam, że jeśli czegoś nie dopilnuję, to i tak ona to „znajdzie”. Zatrzymałam się dopiero wtedy, gdy usłyszałam silnik jej auta pod domem. Zosia wybiegła do okna.
– Babcia! Babcia przyjechała!
Marek wyszedł pierwszy, pomógł jej z walizką, uściskał. Zofia ucałowała wnuki, rzuciła mi wymuszone „dzień dobry” i już w przedpokoju zaczęła skanować otoczenie jak inspektor.
– O, zasłonka ci się odpięła – zauważyła, wskazując okno.
– Tak, pewnie dzieci szarpnęły – odpowiedziałam przez zęby.
Zofia nie komentowała dalej, tylko ruszyła przez salon jak czołg przez pole bitwy. I wtedy się pochyliła.
– Ojej, kochanie, chyba dziecięca zabawka wpadła pod kanapę... A przy okazji... czy wy tu w ogóle sprzątacie?
Poczułam, jak krew uderza mi do twarzy.
– Tak, codziennie. Ale pewnie nie tak często, jak pani.
– Nie chodzi o mnie. Po prostu dobrze by było, żeby dzieci nie oddychały kurzem.
Patrzyłam na nią i miałam ochotę wrzasnąć. Ale tylko przytaknęłam. Usiadła na kanapie z miną cierpiętnicy i spojrzała na mnie, jakby czekała na herbatę. W duchu przysięgłam sobie: to będą ostatnie święta z nią pod jednym dachem.
Ona mnie nie szanuje
Wieczorem, kiedy dzieci już spały, a Zofia zaszyła się w pokoju gościnnym z książką o zdrowym żywieniu, zawołałam Marka do kuchni.
– Musimy pogadać.
– Teraz? Aga, padam...
– Marek. To nie potrwa długo.
Oparł się o blat, wziął łyk herbaty i spojrzał na mnie z tą swoją obojętną miną, która zawsze działała mi na nerwy, gdy czułam się rozbita.
– Ona mnie nie szanuje. A ty nic z tym nie robisz – powiedziałam cicho.
– Ale co mam zrobić? Zapytać mamę, czy przypadkiem nie była dla ciebie zbyt... bezpośrednia?
– Bezpośrednia? Nazwała mnie brudasem, Marek.
– No bez przesady.
– A to, że zagląda pod kanapę i komentuje kurz, to co? Audyt?
Marek westchnął i przetarł dłonią twarz.
– Aga, nie rób burzy z niczego. Jest święto. Nie psuj atmosfery.
– Jeśli nie staniesz po mojej stronie, nie wiem, co dalej.
Zamilkł. Spojrzał na mnie jak na kogoś, kto przesadza, kto dramatyzuje. Znów byłam ta „wrażliwa”.
– Chcesz, żebym ją wyprosił? – zapytał z irytacją.
– Chcę, żebyś był mężem. I ojcem. Żebyś nie pozwalał innym deptać matki swoich dzieci.
Nie odpowiedział. Wyszedł z kuchni, zostawiając po sobie ciszę, która bolała bardziej niż najgorsze słowa.
Proszę cię, nie rób scen...
Zrobiłam sobie herbatę i usiadłam w kuchni po ciemku. W salonie cicho grała kolęda. Wszystko wyglądało jak z reklamy – choinka, światełka, zapach goździków. Nagle usłyszałam głosy z pokoju obok.
– Widzisz, synku, gdybyś miał żonę z prawdziwego zdarzenia, nie musiałbyś się wstydzić przed rodziną – mówiła Zofia. – Zobacz, jak ten dom wygląda. Dzieci biegają jak dzikie, a ona całymi dniami siedzi w laptopie.
– Mamo, nie zaczynaj... – odpowiedział Marek zmęczonym głosem.
– Ja tylko mówię, że lepiej zawczasu coś zmienić, niż później żałować. Przecież jeszcze jesteś młody. Zasługujesz na kogoś, kto o ciebie zadba, nie tylko jęczy i stawia wymagania.
Poczułam, jak coś we mnie pęka. Wstałam, otworzyłam drzwi i stanęłam w progu.
– No to świetnie. Cieszę się, że słyszę, co myślicie naprawdę.
Oczy Zofii zrobiły się wielkie, ale tylko uniosła brwi.
– Agnieszko, my tylko...
– Nie, Zofio. Nie „tylko”. Słyszałam wszystko. I nie będę się już uśmiechać, podawać barszczu i udawać, że nie wiem, co pani o mnie myśli. A Marek... – spojrzałam na niego – ty jesteś żałosny. Pozwalasz swojej matce mówić o mnie jak o śmieciu.
– Aga, proszę cię, nie rób scen...
– Sceny to są wtedy, kiedy ktoś rzuca talerzami. Ja tylko mówię prawdę.
Zostawiłam ich oniemiałych i wyszłam na zewnątrz. Śnieg skrzypiał pod stopami. Oddychałam ciężko, jakby powietrze mogło mnie uratować przed tym, że właśnie zobaczyłam, jak bardzo jestem sama.
Mam już dość tego teatru
Wróciłam po godzinie. Ręce miałam zmarznięte, ale serce kipiało jak garnek barszczu zostawiony na ogniu. Zrzuciłam kurtkę w przedpokoju i od razu weszłam do salonu. Zofia siedziała na kanapie, jakby nic się nie stało. Marek stał pod oknem i patrzył gdzieś w dal. Odwrócił się, gdy weszłam.
– Agnieszko, może spokojnie porozmawiamy? – zaproponował.
– Spokojnie? Świetny pomysł. Zacznę.
Podeszłam bliżej.
– Mam już dość tego teatru. Dość udawania, że wszystko jest dobrze. Nie jestem waszą służącą!
Zofia skrzyżowała ręce i uśmiechnęła się lekko, jakby właśnie oglądała spektakl.
– A ja mam kochana dość udawania, że pasujesz do tej rodziny.
To słowo – „kochana” – wypowiedziane tym tonem, w tej chwili... zabolało bardziej niż jakakolwiek obelga.
– Marek, powiedz coś – zwróciłam się do niego, choć już wiedziałam, że nie warto.
– Aga, przestań. Zachowujesz się nieracjonalnie – odpowiedział i spuścił wzrok.
– Ok. Teraz już wiem, gdzie moje miejsce – powiedziałam cicho.
Zgarnęłam torebkę z krzesła i bez słowa wyszłam z mieszkania. Za plecami słyszałam ciszę. Nie zatrzymali mnie. Nawet nie zawołali.
Nie wrócę tam dzisiaj
Szłam bez celu. Osiedle tonęło w świątecznych światełkach, zza okien dobiegały głosy, śmiech, kolędy. Ludzie zasiadali do wigilijnych kolacji, dzielili się opłatkiem. A ja snułam się jak duch, w kurtce zarzuconej na szybko, w butach, które już dawno przemiękły. Wreszcie usiadłam na ławce pod blokiem. Próbowałam nie płakać. Taki upokarzający płacz, zimny i bezsilny. Ale łzy i tak leciały.
Myślałam o Maćku i Zosi – czy pytają, gdzie mama? Czy Marek im coś tłumaczy? A może Zofia mówi, że „mama się obraziła”, jakbym była rozkapryszoną dziewczynką. Poczułam wstyd. Że pozwoliłam się tak zepchnąć na margines. Że latami udawałam, że wszystko jest w porządku.
Wiedziałam jedno – nie wrócę tam dzisiaj.
Podniosłam się z ławki i ruszyłam powoli do mieszkania mojej siostry. Było puste – Ela wyjechała do teściów, ale wcześniej dała mi klucze. Weszłam, zapaliłam tylko jedną lampkę. Cicho było. Pusto. Ale po raz pierwszy od tygodni poczułam, że oddycham. Wypiłam gorącą herbatę i zadzwoniłam do Marka. Nie odebrał. Napisałam SMS-a: „Dzieci możesz jutro przywieźć do Eli. Zostanę tu na kilka dni”. Położyłam się na kanapie, patrząc w sufit. Nie wiedziałam, co dalej. Rozwód? Terapia? Ucieczka? Może wszystko naraz. Ale jedno było pewne – już nie będę się nikomu kłaniać w pas. Nawet jego matce. A zwłaszcza jemu.
Agnieszka, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Kalendarz adwentowy od teściowej roztopił moje serce. Ukryła w okienku drobiazg, który zapamiętam na całe życie”
- „Gdy teściowa dorabiała sobie klucze do naszego mieszkania, czułam w powietrzu kłopoty. Przekroczyła wszystkie granice”
- „Teściowa dała nam pieniądze na zakup domu, a teraz się w nim panoszy. Mam wrażenie, że to ja jestem tu intruzem”









