Teściowa co roku, od dekady, powtarza, że to chyba jej ostatnia wizyta na cmentarzu. To właśnie po tych słowach zaczynał się teatr jednego aktora.
Gdyby to był jej ostatni raz, to może rzeczywiście człowiek by się rozczulił, zadumał. Ale że „ostatni raz” słyszymy nieprzerwanie od dziesięciu lat, zaczęłam podejrzewać, że ona po prostu lubi sobie ten dzień urządzić według własnego scenariusza. A reszta ma się podporządkować. 

Od rana zaczął się spektakl

– Sylwuniu, ale czy my musimy jechać aż tak wcześnie? Jeszcze się zaziębię... – jęknęła teściowa, ledwo weszłam do mieszkania – Nie moglibyśmy pojechać jutro? – zagaiła, nie przerywając grzebania w szufladzie z gazetami w poszukiwaniu rękawiczek.

– Mamo, jutro jest drugi listopada. My chcemy dzisiaj zapalić znicze i spotkać się z resztą rodziny. Jak co roku – odpowiedział mój mąż cierpliwie.

Spojrzała na niego z litością  – Co roku, co roku... A ja wam mówię, że długo już nie pożyję. To może być moja ostatnia wizyta na grobach!

– Tak samo mówiłaś rok temu, mamo – zauważyłam cicho, ale już wiedziałam, że ten dzień będzie długi.

Po prawie 2 godzinach byliśmy gotowi do wyjścia. W tym czasie teściowa zdążyła: przebrać się trzy razy, raz popłakać, że wygląda „jak własna śmierć”, i raz oskarżyć mnie o to, że znów kupiłam znicze „z tych najtańszych, co to gasną po piętnastu minutach”.

Po drodze było tylko gorzej

Droga na cmentarz odbyła się w absolutnej ciszy. Ja wpatrzona w drogę, mąż udający skupienie na prowadzeniu auta, a teściowa cicho, ale demonstracyjnie wzdychająca. Słowo daję, to było wzdychanie z premedytacją – takie, żebyśmy słyszeli, ale nie mogli się przyczepić, że marudzi.

– Sylwuniu, te żółte znicze to ty kupiłaś? – zapytała, wskazując na znicze.

– Tak, bo babci Kazimierze zawsze dawałyśmy żółte, pamięta mama?

– A skąd ty możesz pamiętać, skoro wtedy jeszcze cię w rodzinie nie było?! – rzuciła z wyrzutem.

Nie komentowałam. W końcu już dawno zrozumiałam, że w dniu Wszystkich Świętych nie jestem osobą, tylko cichą asystentką w dramacie pod tytułem „Wielka Krzywda Teściowej”.

– Będzie tłoczno. Zawsze się w tym kraju pchają wszyscy na jeden dzień. – rzuciła, gdy skręciliśmy w stronę cmentarza – Kiedyś to się chodziło z szacunkiem. A teraz? Tylko zdjęcia robią, a znicze z marketów, wszystkie na jedno kopyto. Tylko mnie tam nie zostawcie samej, jak w zeszłym roku – rzuciła jeszcze, wychodząc z auta.

– Mamo, wyszłaś wtedy sama, obrażona – przypomniałam.

– Bo się poczułam ignorowana! – wykrzyknęła dramatycznie.

Już przy pierwszym grobie zaczęło się klasycznie

– No i po co tyle tych zniczy? Przecież jak pali się jeden, to też pamięć się liczy – mruczała, rozglądając się dookoła, jakby szukała świadków swojej rozsądności.

Zignorowałam. Ustawiałam znicze, poprawiałam chryzantemy i próbowałam nie odgryzać się na każdy komentarz. To był wspólny grób rodziny męża, więc chciałam, żeby wyglądał schludnie. Ale teściowa była już w trybie „ocena minus”.

– A kto kupił te kwiaty? Kiedyś to się z ogrodu przynosiło. A teraz? Na pokaz.

Spojrzałam na męża. On unikał mojego wzroku. Wiedział, że jak się znowu odezwie, to padnie ofiarą kolejnej rundy narzekań.

– Mamo, zapalimy jeszcze przy wujku Janku i pójdziemy, dobrze? – zaproponował.

– A gdzie ciocia Stasia? Nie idziemy? – zapytała oburzona.

– Zawsze mówiłaś, że jej nie cierpiałaś – wtrąciłam zbyt szybko.

– A to znaczy, że mam jej nie uszanować? – zagrzmiała. – Mogłam zostać w domu, ale nie. Ja zawsze muszę z wami...

Przy czwartym grobie byłam u kresu sił 

Teściowa zobaczyła kuzynkę. Może piątą wodę po kisielu, ale miały wspólny temat: kto ile zniczy postawił i kto w tym roku nie przyszedł. Stały przy grobie cioci Zosi i licytowały się: – A wiesz, że Halina nie była w zeszłym roku? – zaczęła kuzynka.

– A kto by był, jak ją żołądek boli od lat – odparła moja teściowa. – I jej dzieci też nic niewarte. Jeden na emigracji, drugi w rozwodzie.

– A twój Piotruś? – zapytała kuzynka, wskazując na mojego męża.

– Eee, różnie bywa... – powiedziała i wzruszyła ramionami. – Mieszka z tą Sylwią, to mu się już nic nie chce.

Zrobiło mi się gorąco – Stoję tu, mamo – powiedziałam z wymuszonym uśmiechem, a mąż milczał, udając, że układa znicze z geometrią godną architekta.

Ja chyba naprawdę się źle czuję – jęknęła nagle. – Sylwuniu, masz coś na ciśnienie? Ostatni raz tu jestem. Mówię ci, ostatni.

Myślałam, że uda się wrócić bez dramatu

Zanim zdążyliśmy dotrzeć do samochodu, teściowa usiadła na pobliskiej ławeczce, jakby miała zemdleć. Oczywiście z torebką na kolanach i miną męczennicy.

– Zostawcie mnie. Zmówię jeszcze różaniec za dusze w czyśćcu. Wy jedźcie. Nie chcę być ciężarem! – uniosła głos, a potem teatralnie zaczęła grzebać w torebce, jakby szukała tabletek. – Gdybym tu zmarła, to może chociaż byłoby blisko...

– Mamo, po prostu się martwimy – powiedział mój mąż, jak zawsze tonem mediatora.

– Martwicie się? Dobre sobie. Jakbym miała katar, to byście mnie zostawili pod płotem. To może być ostatni raz, Sylwuniu, ale ciebie to już nic nie wzrusza. Masz serce z kamienia. Dzieci nie nauczyłaś, żeby na grobach się modlić, tylko żeby się spieszyć!

– Mamo, wsiadaj, proszę. Pogadamy w domu. Będzie herbata i kawałek sernika z orzechami – powiedziałam przez zęby ostatkiem sił.

– No to dobrze – westchnęła z zadowoleniem. – Bo coś słodkiego po cmentarzu się człowiekowi należy.

W drodze powrotnej nikt się nie odzywał

Nawet teściowa, chyba zadowolona, że znów udało jej się zdominować dzień, siedziała cicho i co jakiś czas teatralnie poprawiała szalik. Ja patrzyłam przez okno, licząc znicze w ogrodach domów, żeby nie liczyć lat, które jeszcze mam przed sobą z tym corocznym cyrkiem.

Po powrocie, gdy tylko zamknęłam drzwi, mąż podszedł do mnie i ucałował w czoło.

Dzięki, że zniosłaś to z godnością. – Wiesz... może to naprawdę był jej ostatni raz? – rzucił nieśmiało. W kuchni teściowa rozsiadła się już wygodnie przy stole, popijała herbatkę i głośno komentowała mój sernik.

– Trochę suchy, Sylwuniu. Ale doceniam, że się starałaś. Kiedyś piekłaś lepszy. Jak umrę, to nie będzie kto wam piekł serników na święta. Może wtedy zatęsknicie...

– Mamo, czy możemy się umówić, że jak za rok znowu pojedziemy na cmentarz, to powiesz: „cieszę się, że jeszcze tu jestem”? Choć raz?

Zawahała się, po czym wzruszyła ramionami – Zobaczymy, Sylwuniu. Zobaczymy.

Sylwia, 59 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: