Z teściową zawsze miałam raczej poprawne relacje. Ani się nie kochałyśmy, ani nie wojowałyśmy. Zresztą to typ kobiety, która o każdym ma jakieś zdanie — zwykle krytyczne. Mnie uważała za „za bardzo nowoczesną”, choć w praktyce chodziło o to, że nie miałam cierpliwości do plotek i nie udawałam, że mnie interesuje, który sąsiad ma kochankę, a który zapuszcza trawnik.

Od kilku miesięcy zauważyłam, że coś się z nią dzieje. Wciąż mówiła o zdrapkach. A to, że prawie wygrała, a to, że czuje, że „ta następna będzie szczęśliwa”. Z początku przymykałam na to oko — każdy ma jakąś rozrywkę. Ale kiedy przyszła do nas zapłakana i poprosiła o pieniądze na prąd, bo „akurat jej się wszystko posypało”, zrozumiałam, że to nie są żarty.

I wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może to ja powinnam wziąć sprawy w swoje ręce.

Postawiłam jej ultimatum

Zastałam ją siedzącą na kuchennym stołku, z pustym spojrzeniem i kubkiem niedopitej herbaty. Na blacie leżała sterta zdrapek — kolorowe świstki z brokatem.

– Mamo, ile tu tego jest? – spytałam, unosząc jedną z kartoników między palcami.

– A co cię to obchodzi? – odburknęła, ale bez siły. – I tak nic nie wygrałam. Znowu...

Westchnęłam, siadając naprzeciwko. Nie chciałam od razu robić awantury. Jeszcze nie.

– Przyszłam, bo Rafał mówił, że dzwoniłaś. Że potrzebujesz pieniędzy na rachunki?

– Tak... Gaz i prąd. No i... trochę jedzenia by się przydało. To tylko pożyczka, oddam, jak się odkuję.

– Odkujesz się? – uniosłam brew. – W jaki sposób? Na zdrapkach?

Teściowa spojrzała na mnie niepewnie. Wiedziała, że ją przejrzałam.

– No może coś wygram, czemu nie? W telewizji ciągle mówią, że ktoś wygrywa.

– Mamo... – pochyliłam się w jej stronę, tonem łagodnym, ale stanowczym. – To nie jest zabawa. Ty już nie masz żadnych oszczędności, prawda?

Zacisnęła usta. To była odpowiedź.

– Wiesz co? – westchnęłam. – Pożyczę ci. Ale nie za darmo. Mam jeden warunek.

– Jaki? – spojrzała zaniepokojona.

Przepiszesz na mnie mieszkanie. Nie teraz, nie na już. Po prostu... akt własności na mnie. W zamian spłacę twoje rachunki, i dopilnuję, żebyś miała co jeść.

– Zwariowałaś?! – syknęła. – Chcesz mnie z domu wyrzucić?

– Nie. Chcę ci pomóc. Ale nie pozwolę, żebyś wszystko roztrwoniła.

Zamilkła. Wiedziałam, że trafiłam w czuły punkt.

– Daj mi dzień... – wyszeptała.

Skinęłam głową. Wiedziałam, że wrócę jutro z gotowym dokumentem.

Nie zamierzałam odpuścić

Następnego dnia zapukałam do drzwi z teczką w ręku. Teściowa otworzyła w szlafroku.

– To co, mamo? Przemyślałaś?

– Weszłabyś chociaż… – burknęła, odsuwając się na bok.

Weszłam do dusznego mieszkania. W salonie dalej leżały zdrapki, porozrzucane jak liście. Usiadłam przy stole i otworzyłam teczkę.

– Byłam u notariusza. Wystarczy twój podpis. Masz zabezpieczenie: dożywotnia służebność, nie wyrzucę cię, nie mam zamiaru.

– A Rafał o tym wie?

– Rafał wie, że znowu nie masz za co zapłacić rachunków – odparłam spokojnie. – Ale nie wie, że wczoraj sprzedałaś mikrofalówkę za cztery dychy, żeby kupić kolejne zdrapki.

Podsłuchujesz mnie? – oburzyła się, ale jej głos był cichy.

– Mamo, ja nie jestem twoim wrogiem. Ale to się nie może tak dalej ciągnąć. Daję ci wybór: albo podpisujesz i ratuję sytuację, albo… zostajesz z tym wszystkim sama.

Wzięła dokumenty do ręki. Ręce jej się trzęsły. Przez chwilę myślałam, że zacznie płakać. Ale nie. Westchnęła tylko, jakby z niej zeszło powietrze.

– Masz długopis?

Podałam jej. Podpisała.

– Dobrze – powiedziałam cicho. – Umówię nas na kolejne spotkanie u notariusza, żeby to złożyć.

– I co teraz? – zapytała, patrząc w stół.

– Teraz jedziemy na zakupy. I zapłacę twoje rachunki.

– I już nie muszę… – zaczęła.

– Nie, mamo. Nie musisz już kupować więcej zdrapek.

Chciałam dla niej dobrze

W Biedronce szła obok mnie z koszykiem jak dziecko na wycieczce. Raz po raz spoglądała na półki, ale nic nie brała.

– Mamo, wrzuć coś do koszyka – powiedziałam. – Masz przecież pustą lodówkę.

– A może nie powinnam tak z twoich pieniędzy... – mruknęła.

– Nie z moich. Teraz to nasze. Pamiętasz? Mieszkanie za pomoc.

Zatrzymała się przy stoisku z warzywami. Wzięła jednego ogórka i popatrzyła na mnie.

– Wystarczy, nie? Jeden mi wystarczy.

Zacisnęłam zęby, ale nic nie powiedziałam. Poszłam dalej i wrzucałam do koszyka rzeczy – makaron, chleb, mleko, nawet czekoladę. Patrzyła, jakbym robiła coś niewłaściwego.

– Weź sobie kawę – rzuciłam. – Tę twoją ulubioną, co zawsze mówisz, że "za droga na emerycką kieszeń".

– Ale ja już chyba nie jestem panią na tym mieszkaniu – powiedziała nagle. – Tylko lokatorką.

Zatrzymałam się. Wzięłam głęboki oddech.

– Mamo, jesteś moją rodziną. Nie zabieram ci życia. Ratuję je.

– Wiem – powiedziała cicho. – Tylko dziwnie tak. Byłam panią na włościach. A teraz…wszystko poszło na te zdrapki.

–  Jeszcze nie wszystko stracone. To rozsądny układ.

Spojrzała na mnie. Pierwszy raz od dawna nie z przekąsem, nie z wyrzutem. Jakby… z wdzięcznością.

– Ja chyba pierwszy raz w życiu nie muszę nikogo udawać.

– I dobrze. Zostań sobą, mamo. A nie jakąś kobietą od cudów i zdrapek.

Skinęła głową. I… wrzuciła do koszyka paczkę herbatników. Takich, które zawsze kupowała tylko „na święta”.

Zaczęliśmy od nowa

Wieczorem przyszła do nas na kolację. Ugotowałam jej ulubioną zupę – pomidorową z ryżem, nie z makaronem, jak wolał Rafał. Usiadła przy stole jak gość, nie jak rodzina.

– Mamo, rozluźnij się trochę – powiedziałam, nalewając zupę. – Przecież nie jesteśmy na egzaminie.

– A jak mam się rozluźnić, jak teraz wszystko jest inaczej? – uśmiechnęła się gorzko.

Rafał przyszedł dopiero po chwili. Gdy wszedł do kuchni, uśmiechnął się do matki, ale z lekkim napięciem.

– Hej, mamo. Dobrze, że wpadłaś.

– Tak, dobrze, że… żyję jeszcze, co? – rzuciła z przekąsem, ale zaraz się poprawiła. – Przepraszam. Tak mi wstyd.

– Mamo – odezwałam się spokojnie. – Nikt cię nie ocenia. Każdy może się pogubić. Ty miałaś po prostu słabszy czas.

– Słabszy czas? – zaśmiała się krótko. – Gdybyś nie przyszła wtedy z tą teczką, to bym pewnie za tydzień siedziała przy świeczce i z komornikiem za drzwiami.

– Ale przestałaś w porę. To się liczy – powiedział Rafał, siadając naprzeciwko.

– A co się mówi w takich momentach? "Dziękuję, że przejęłaś kontrolę nad moim życiem?" – spojrzała na mnie.

Nie musisz dziękować – powiedziałam cicho. – Ale jeśli kiedyś znowu przyjdzie ci do głowy pójść z torbami za zdrapki… to zadzwoń najpierw do mnie.

Zamilkła. A potem wzięła łyżkę i zaczęła jeść.

– Dobra zupa. Jak za dawnych czasów.

Musiałam jej pomóc

Tydzień później zadzwoniła do mnie o dziewiątej rano. Głos miała zmieniony, jakby zakatarzona albo… zmęczona płaczem.

– Zuzia, możesz przyjechać?

– Coś się stało, mamo?

– Po prostu… przyjedź. Tylko sama, proszę.

Weszłam do jej mieszkania z duszą na ramieniu. Siedziała w fotelu. W rękach trzymała jedną, jedyną zdrapkę. Niezdrapaną.

– Kupiłam ją dziś rano – powiedziała, zanim zdążyłam cokolwiek zapytać. – Weszłam do kiosku, tylko po gazetę. A ona tam leżała. Nowa seria. Świecąca, w kolorze złota. Pani za ladą powiedziała, że „wszyscy biorą”.

Patrzyłam na nią bez słowa. Wiedziałam, że walczy sama ze sobą.

– Wzięłam. Ręka mi sama sięgnęła do portfela. Dziesięć złotych. Myślisz, że to dużo?

– Mamo, tu nie chodzi o pieniądze – powiedziałam łagodnie.

– Wiem – przyznała. – Poszłam potem do parku i siedziałam z nią na ławce. Patrzyłam. Nie zdrapałam, nie potrafiłam. Bo wiedziałam, że jak zacznę, to...

– To nie skończysz?

Pokiwała głową. Podniosła kartonik i podała mi.

– Zabierz to. Zdrap, spal albo wyrzuć.

Wzięłam ją do ręki. Przez sekundę zawahałam się, a potem... podeszłam do zlewu i wrzuciłam ją do środka. Odkręciłam wodę.

Koniec – powiedziałam.

Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się lekko, smutno.

– Koniec.

I wtedy pierwszy raz od miesięcy zobaczyłam w jej oczach nie pustkę, nie napięcie. Spokój.

Nasz nowy początek

Minęły dwa miesiące. Teściowa nie kupiła żadnej zdrapki. Przynajmniej tak mówiła. A ja jej wierzyłam. Co tydzień robiłyśmy razem zakupy, czasem nawet wpadała na herbatę. I choć nadal zdarzało jej się rzucić kąśliwą uwagę o moim obiedzie, to... coś się zmieniło.

– Zrobiłam dziś bigos – powiedziała pewnego dnia przez telefon. – Przynieś słoiki. Zrobiłam więcej, to będziesz miała na potem.

– Okej, mamo. Będę po siedemnastej.

Weszłam do jej mieszkania i uderzył mnie zapach kapusty, przypraw i dymu z kadzidełka. Tak, paliła je teraz zamiast papierosów.

– Ten zapach to miła odmiana – uśmiechnęłam się, siadając przy stole.

– Lepszy niż tamte kartoniki – prychnęła. – Człowiek przynajmniej po tym nie bankrutuje.

Podała mi słoiki, a potem spojrzała na mnie poważnie.

– Wiesz, myślałam, że mnie znienawidzisz za tamto. Za tę długi, za to wszystko.

– Mamo, ja się bałam, że stracimy cię zupełnie. A ta umowa... to był jedyny sposób, by cię odzyskać.

– Nadal się dziwię, że się na to zgodziłam.

– Nie. Wtedy po prostu wybrałaś coś lepszego. Dobrze, że to zrobiłaś.

Patrzyła przez chwilę w okno, jakby czegoś słuchała.

– Dziękuję. Za wszystko.

Uśmiechnęłam się i wstałam.

– Dobra. A teraz serio: zrobimy w niedzielę tę zapiekaną rybę, co kiedyś robiłaś?

– Dla ciebie? Nawet dwie blachy.

I tak właśnie wyglądał nasz nowy początek.

Zuzanna, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: