Nigdy nie sądziłam, że lodówka może stać się źródłem mojej frustracji. A jednak. Nazywam się Sylwia, mam trzydzieści lat i od pięciu lat jestem żoną Michała. Nasze życie z pozoru wygląda całkiem zwyczajnie: mieszkamy w dwupokojowym mieszkaniu na obrzeżach miasta, oboje pracujemy – ja jako specjalistka ds. kadr w średniej firmie, Michał jako grafik komputerowy. Wracamy do domu zmęczeni, jemy kolację, oglądamy seriale, zasypiamy na kanapie. I niby wszystko jest jak trzeba. Niby. Kiedyś uważałam się za spokojną kobietę. Taką, co machnie ręką, uśmiechnie się dyplomatycznie i nie robi problemów z błahostek. Ale od pewnego czasu czuję, że coś się we mnie zmienia. Że zaczyna się we mnie gotować, i to nie z powodu zupy. Właściwie – to przez zupę. Albo raczej przez to, kto ją gotuje.

Przestałam się czuć gospodynią

Grażyna, moja teściowa, kobieta o złotym sercu i żelaznej potrzebie kontroli, od jakiegoś czasu raz w tygodniu „dla naszej wygody” przynosi torby pełne jedzenia. Wszystko zapakowane próżniowo, opisane datą przygotowania, z krótkimi instrukcjami podgrzania. Kotlety mielone, gołąbki, żurek, fasolka po bretońsku. Lubi gotować, to fakt. Ale robi to tak, jakbyśmy z Michałem byli jej dzieciakami na studiach, którym trzeba przypominać, że jedzenie nie wyrasta w lodówce z powietrza.

Na początku byłam wdzięczna. Naprawdę. Praca, stres, szybkie obiady z mrożonek. Ciepły, domowy rosół w lodówce potrafił uratować wieczór. Ale potem zaczęło się to powtarzać. Co tydzień. A potem częściej. I przysięgam, że któregoś dnia wróciłam z pracy i miałam wrażenie, że weszłam nie do własnej kuchni, tylko do kuchni Grażyny. Wszystko pachniało jej jedzeniem. Jej stylem. Jej obecnością.

Przestałam się czuć gospodynią we własnym domu. Zamiast gotować dla męża, odgrzewałam jedzenie od jego mamy. Miałam coraz większe wrażenie, że jestem tu tylko tymczasowo – jakby Grażyna na moment użyczyła mi mieszkania, które i tak należy do niej. A Michał? On nie widzi problemu. „Mama się stara”, mówi. „Możesz odpocząć, nie musisz stać przy garach”. I może właśnie to mnie boli najbardziej. Bo ja chcę stać przy tych garach. Chcę robić głupią zupę dyniową, której Michał niby nie lubi, ale zawsze zjada dokładkę. Chcę, żeby nasz dom pachniał nami. Nie jego mamą. Ale jak powiedzieć to komuś, kto od lat je kotlety z rąk swojej matki?

Mama się stara

W sobotę wieczorem otworzyłam lodówkę i przez chwilę po prostu patrzyłam na jej zawartość. Półki uginały się od plastikowych pojemników. Na jednym widniał napis „kapuśniak – czwartek”, na innym „kotlety drobiowe – bez panierki, jak Michał lubi”. Przymknęłam drzwi i westchnęłam. W powietrzu unosił się zapach pieczeni. Weszłam do salonu i usiadłam obok Michała, który grał na konsoli. Przez chwilę milczałam, ale w końcu się odezwałam.

– Michał, nie uważasz, że to trochę za dużo? – zapytałam, starając się mówić spokojnie. – Ta lodówka… Jest pełna jedzenia, którego nie gotowaliśmy. Nawet nie mamy gdzie włożyć własnego mleka.

Michał nie oderwał wzroku od ekranu.

– Mama się stara. Chce nam pomóc. Nie musisz gotować, możesz odpocząć.
– Ale ja chcę gotować – powiedziałam. – Naprawdę nic cię nie razi w tym, że co tydzień przyjeżdża, otwiera naszą lodówkę i układa w niej wszystko po swojemu?

– No i co z tego? Przynosi jedzenie, to źle? – W końcu spojrzał na mnie. – Zawsze była zorganizowana. Lubi wiedzieć, że mamy co jeść.

Poczułam, jak zaczyna mnie zalewać fala irytacji.

– To może niech się tu wprowadzi i ci wszystko robi – powiedziałam. – Skoro i tak zarządza naszą kuchnią, to mogłaby od razu rozstawić swoje przyprawy i ręczniki.

Michał rzucił kontroler na kanapę i podniósł się.

– Sylwia, naprawdę robisz z igły widły.

– A może po prostu próbuję ci powiedzieć, że się tu duszę? – odpowiedziałam ciszej, niż zamierzałam.

Wzruszył ramionami i poszedł do łazienki. Zostałam sama w salonie, z dźwiękiem wyłączonej gry w tle. Patrzyłam w kierunku drzwi, w które przed chwilą zniknął. Miałam wrażenie, że jestem niewidzialna. Że wszystko, co mówię, odbija się od niego jakby był z kamienia. W myślach próbowałam usprawiedliwiać jego reakcję. Może naprawdę nie widzi w tym nic złego. Może nie rozumie, że kiedy ktoś inny przejmuje kontrolę nad kuchnią, dla mnie to nie jest tylko kwestia jedzenia, tylko czegoś więcej. Mojej przestrzeni. Mojego poczucia bezpieczeństwa. A może po prostu nie chciał słyszeć tego, co mówiłam.

Chciałam mieć kawałek przestrzeni dla siebie

Wróciłam z pracy zmęczona i głodna. Wciąż miałam w głowie napiętą rozmowę z Michałem. Weszłam do kuchni, otworzyłam lodówkę i zobaczyłam kolejne trzy pojemniki. Nowe. Pachniało kapustą i jakimś sosem. Przez chwilę po prostu stałam. Potem wzięłam jeden z pojemników, odchyliłam wieczko, zerknęłam, po czym wyrzuciłam wszystko do kosza. Drugi. Trzeci. Wszystkie. W końcu zamknęłam worek, zawiązałam i wystawiłam na balkon. Po cichu wzięłam się za gotowanie makaronu z sosem pomidorowym. Michał wrócił godzinę później. Zdjął buty, rozejrzał się po kuchni.

– Gdzie jedzenie od mamy? – zapytał zaskoczony.

– W śmietniku – odpowiedziałam, nie odwracając się od kuchenki. – Albo ja gotuję, albo twoja mama. Wybierz kuchnię.

Od razu poczułam jego spojrzenie na plecach.

– Przesadzasz. Chciała dobrze – powiedział, stając za mną.

– A ja chciałam mieć kawałek przestrzeni dla siebie. W tym domu. W naszym domu. I nawet tego nie widzisz.

Zamilkł. Chyba pierwszy raz nie wiedział, co powiedzieć.

W środku aż mnie trzęsło. Ale nie z gniewu – bardziej z napięcia. Powiedziałam coś, czego się bałam, ale co od dawna we mnie siedziało. I mimo strachu poczułam, że mam w sobie więcej siły, niż przypuszczałam.

Teściowa zaczęła przychodzić częściej

Od tamtego dnia Grażyna nie przynosiła już jedzenia. Lodówka po raz pierwszy od miesięcy była prawie pusta, a ja poczułam dziwną ulgę. Przez kilka dni gotowałam z przyjemnością, jakby coś we mnie wróciło na swoje miejsce. Ale teściowa nie zniknęła. Zaczęła przychodzić częściej. „Na herbatkę”, „na chwilkę”, „bo była w pobliżu”. Zawsze stawała w progu kuchni, rozglądała się po blatach, wąchała powietrze.

– O, gotujesz? – zapytała pewnego dnia, spoglądając w głąb garnka. – A Michał to lubi tak przyrumienione?

– Tak – odpowiedziałam spokojnie. – Sam mówił, że moje lepsze.

Uśmiechnęła się, ale w tym uśmiechu nie było ciepła. Raczej chłodne uznanie, jakbym właśnie przeszła jakiś test. Siedziała z nami przy stole, ale rzadko jadła. Pytała o składniki, o sposób przygotowania. Komentowała – niby żartem, niby troskliwie. Raz powiedziała, że mój sos pomidorowy „pachnie trochę kwaśno, może to te tanie pomidory z puszki”. Michał parsknął śmiechem, ja się nie odezwałam. W środku czułam napięcie. Wiedziałam, że to już nie była otwarta walka o lodówkę. Teraz to była gra o terytorium. Cicha, ale konsekwentna. Każdy komentarz był jak znak: „Jestem tu. I będę patrzeć.” A ja wiedziałam, że nie mogę już się cofnąć.

Coś się zmieniło na zawsze

Była sobota, późny wieczór. Siedziałam w sypialni z książką, ale nie potrafiłam się skupić. Z kuchni dobiegały przytłumione głosy – Michał rozmawiał przez telefon. Drzwi były lekko uchylone.

– …nie wiem, chyba się zmieniła – mówił. – Nie chce, żebyś przywoziła jedzenie.

Chwilę ciszy przerwał głos Grażyny, wyraźnie poirytowany.

– Ta twoja to dumna jakaś. Zawsze tak było?

Michał nie odpowiedział od razu.

– Na początku była inna… spokojna. Teraz to nie wiem. Może się z nią dogadasz.

– Dogadam? Synu, ona za dużo sobie pozwala. Nie daj jej sobą rządzić.

Zrobiło mi się zimno. W jednej chwili cała iluzja partnerstwa, jaką jeszcze próbowałam w sobie utrzymać, zaczęła się kruszyć. Nie tylko nie miałam wsparcia, ale stawałam się wspólnym problemem. Przeszkodą, którą można „wychować”, jak dziecko, które za bardzo pyskuje. Cicho wstałam i zamknęłam drzwi. Usiadłam na łóżku, ściskając krawędź kołdry. Nie płakałam. Po prostu siedziałam, cicho, w ciszy, która była głośniejsza niż każde słowo. Michał wrócił później, nic nie mówił. Położył się obok i zasnął szybko. Ja leżałam z otwartymi oczami, czując, że coś się zmieniło na zawsze.

Ta kuchnia nigdy nie była moja

Włożyłam w ten obiad wszystko, co miałam. Dusiłam mięso tak, jak Michał lubił najbardziej. Ugotowałam ziemniaki, zrobiłam surówkę z czerwonej kapusty i ciasto z jabłkami. Na stole pojawiły się świece, które zwykle trzymałam na specjalne okazje. Dla mnie to była taka właśnie okazja. Michał usiadł przy stole zmęczony, z twarzą bez wyrazu. Chwilę później zadzwonił dzwonek. Otworzył drzwi. Stała w nich Grażyna z plastikową torbą i uśmiechem.

– Pomyślałam, że wpadnę. Coś czuję, że Michał nie zje nic konkretnego, jeśli nie przypilnuję – rzuciła z rozbawieniem, rozsiadając się, jakby to był jej dom.

Spojrzałam na Michała, ale on tylko wzruszył ramionami. Podałam talerze.

– Chciałam, żebyście razem spróbowali czegoś mojego – powiedziałam, podając danie.

Grażyna zlustrowała mięso, potem pokroiła jeden kawałek i ostrożnie włożyła do ust. Przełknęła, a potem spojrzała na mnie.

– A może lepiej było zamówić coś sprawdzonego?

Michał milczał. Nie spojrzał ani na mnie, ani na nią.

– To nie jedzenie wam nie smakuje. To ja wam nie pasuję – powiedziałam cicho, ale pewnie.

Wstałam od stołu, zdjęłam fartuch i odłożyłam go na krzesło. Nie powiedziałam nic więcej. W głowie miałam tylko jedną myśl – że ta kuchnia nigdy nie była moja. Że może cały ten dom nigdy nie był mój.

Sylwia, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: