Nazywam się Danuta. Mam sześćdziesiąt sześć lat i jedno dziecko – Basię. Jedno, bo nie było mi w życiu dane mieć więcej. Może to i lepiej. Z trudem wychowałam jedną. A może… wychowałam źle? Nie jestem z tych, co się rozczulają. Życie mnie tego oduczyło. Od zawsze miałam pod górkę. Ojca nie było, matka chora, pracować zaczęłam w wieku szesnastu lat. Najpierw na budowie, potem w sklepie, później w fabryce. Szarpałam się jak głupia, żeby mieć własny kąt. Jak sobie przypomnę te wieczory, kiedy gotowałam zupę z samych kartofli, bo tylko to było w domu, to aż mnie ściska w gardle.
Nie miałam nikogo, kto by mnie prowadził za rękę. Wszystko zdobyłam sama. A jak już urodziłam Basię, to przysięgłam sobie jedno: ona nie będzie musiała przechodzić przez to, przez co ja. Nie będzie znała głodu. Ani strachu, że nie starczy do pierwszego. Będzie miała lepsze życie. Lepiej wykształcone, bardziej uporządkowane. Stabilne.
Plan był prosty
liceum, potem studia – najlepiej ekonomia, albo farmacja. Dobry zawód, może jakiś zagraniczny wyjazd. Ja jej to wszystko chciałam zapewnić. Tylko że Basia... Basia miała inne marzenia. Zakochała się. Tak zwyczajnie, głupio, po młodzieżowemu. W chłopaku, który nie miał żadnych planów poza tym, żeby naprawiać samochody w garażu po ojcu. Tomek. Nawet nie potrafiłam sobie przypomnieć jego nazwiska. Nie był złym człowiekiem, ale był nikim. Żadnej ambicji, żadnych perspektyw. A ona? Cała w nim zatopiona. Miała wtedy dwadzieścia dwa lata. I pewnego dnia postawiła sprawę jasno:
– Mamo, wychodzę za Tomka.
Myślałam, że mnie zamurowało. Patrzyłam na nią, jakby mi ktoś cudze dziecko podmienił. Przecież to nie była moja Basia, nie ta, którą tak pilnowałam, uczyłam, prowadziłam.
– Basia, nie psuj sobie życia! – powiedziałam. A może wrzasnęłam? Sama już nie pamiętam.
Ale ona tylko uniosła brodę do góry, jakby chciała mi pokazać, że dorosła. Że nie potrzebuje moich rad. Że wie lepiej. Bolało. Tak bardzo, że... odcięłam pępowinę. Skoro chciała być dorosła – proszę bardzo. Niech sobie radzi sama. Niech zobaczy, jak to jest, kiedy matki nie ma nad głową. Nie płakałam. Nie umiem. Ale w środku wszystko we mnie pękało. Tak właśnie wygląda początek końca. Kiedy twoje dziecko odwraca się do ciebie plecami i idzie przed siebie, nawet nie oglądając się za siebie.
Miłość ci nie da na chleb
Pamiętam ten dzień tak wyraźnie, jakby wydarzył się wczoraj. Siedziała przy kuchennym stole, z dłońmi splecionymi przed sobą, jakby zbierała odwagę. Patrzyłam na nią i nie mogłam uwierzyć, że to moja córka. Dorosła? Niby tak, ale dla mnie wciąż była tą dziewczynką, która przychodziła się przytulić po koszmarze. I nagle, bez żadnego uprzedzenia, powiedziała mi to.
– Mamo, kocham go i chcę za niego wyjść.
Stałam wtedy przy kuchence, coś mieszałam, już nawet nie pamiętam co. Odwróciłam się powoli, jakbym musiała sobie dać czas na zebranie myśli.
– Miłość ci nie da na chleb – powiedziałam, z przekonaniem, które budowałam w sobie przez całe życie.
– To nie twój interes – odpowiedziała szybko, bez zastanowienia.
Zrobiło mi się gorąco. Jak ona mogła tak do mnie mówić? Do matki, która ją wychowała, poświęciła dla niej wszystko?
– A kto cię będzie utrzymywał, jak przyjdzie dziecko?! – zapytałam ostro.
– Nie potrzebuję twoich pieniędzy!
Zerwała się z krzesła i patrzyła na mnie jak na obcą. Ja też wstałam, bo już nie mogłam dłużej tego słuchać. W moim domu nie mówiło się w ten sposób do rodziców. W moim świecie takie rozmowy nie kończyły się dobrze.
– On cię nie pociągnie. Nie da rady. Będziesz żałować – powiedziałam cicho, bo głos zaczął mi drżeć. Nie z żalu. Ze złości.
– Wolę żałować po swojemu, niż żyć według twoich zasad – rzuciła i wyszła z kuchni, nie oglądając się za siebie.
Zostałam sama. Stałam przez chwilę w ciszy i dopiero wtedy usłyszałam, jak zamknęła się w pokoju. Nie płakałam. Nie robiłam scen. Wyszłam z domu, trzasnęłam drzwiami i poszłam przed siebie. Musiałam ochłonąć, choć wcale nie czułam się spokojniejsza. Szłam długo, bez celu, ale z jednym przekonaniem: moja córka nie wie, co robi. Wróciłam późno. Nie rozmawiałyśmy.
Następnego dnia jadła śniadanie w ciszy, spakowała się i pojechała do Tomka. Nie zatrzymywałam jej. Nie powiedziałam, że może wrócić. Może powinnam. Ale wtedy czułam, że skoro wybiera inaczej, to niech bierze za to odpowiedzialność. Usiadłam przy stole i patrzyłam na krzesło, na którym jeszcze dzień wcześniej siedziała. W mojej głowie kłębiły się myśli. Zastanawiałam się, czy faktycznie przesadzam. Czy każda matka czuje się tak bezsilna, kiedy dziecko idzie swoją drogą. Przecież ja tylko chciałam dobrze.
– Matka wie lepiej… prawda? – szepnęłam wtedy sama do siebie, jakby ktoś miał mi odpowiedzieć.
O narodzinach wnuczki dowiedziałam się z wiadomości od siostry. Nie od Basi. Nawet mnie nie poinformowała, że już urodziła. Nie zaprosiła, nie zadzwoniła, nie napisała. Po prostu zniknęła z mojego życia i urodziła dziecko.
– Nie, nie dzwoniłam. Po co? Jak chciała być taka dorosła, to niech sobie radzi. Ale boli mnie to, Jadzia… Bo ja nie jestem potworem. Ja ją kocham.
Tylko ona nie rozumie, że chciałam dobrze – mówiłam siostrze przez telefon, chodząc po kuchni w kółko. Minęło kilka miesięcy. Potem lata. Ani jednego listu, ani jednego zdjęcia wnuczki. Tylko Jadzia czasem coś wspomniała, że widziała Basię w mieście, że dziecko już chodzi, że Tomek pracuje gdzieś dorywczo. Ja trzymałam się swojego – nie dzwoniłam, nie jeździłam, nie pytałam. Skoro tak bardzo chciała być niezależna, to proszę bardzo. Spotkałam ją raz w sklepie. Przypadkiem. Stałam przy warzywach, ona przeszła obok z wózkiem. Spojrzała na mnie tylko przelotnie.
– Dzień dobry – powiedziała cicho i poszła dalej.
Zdążyłam zobaczyć jej twarz. Była zmęczona, jakby nie spała od wielu nocy. Ale była też pewna siebie. I to bolało najbardziej. Nie wyglądała na zagubioną. Nie wyglądała na taką, co potrzebuje matki. Zostałam przy tych marchewkach, wpatrzona w jedną torebkę z pietruszką, i nie wiedziałam, co bardziej czuję – dumę, że dała sobie radę, czy żal, że nie potrzebowała mnie przy tym ani przez chwilę.
Już nie miałam czego szukać
W końcu pękłam. Może to był sen, może wyrzuty sumienia, może Jadzia coś powiedziała, że dziecko już chodzi do przedszkola i Basia wciąż nie ma z nikim kontaktu. Kupiłam misia, trochę słodyczy, wzięłam torebkę i pojechałam. Nie uprzedzałam. Nie chciałam, żeby zdążyła odmówić.
Otworzyła mi po chwili. Patrzyła bez emocji.
– Cześć, Basiu. Chciałam zobaczyć, jak sobie radzisz. Bo widzę, że w końcu dojrzałaś.
– Dojrzałam, bo musiałam. I bez ciebie, mamo.
Stałyśmy chwilę w przedpokoju. Ona z założonymi rękami, ja z tym głupim misiem, który nagle wydawał się śmieszny. Weszłam do środka, nie zapraszała, ale nie zamykała drzwi. Rozejrzałam się. Skromnie, ale czysto. Pokój dziecka kolorowy, książki na półkach, buciki ułożone przy drzwiach.
– Ładnie tu masz – powiedziałam.
– Staram się. Sama to ciągnę, ale nie narzekam.
– Ale ja zawsze chciałam dla ciebie dobrze – wyrwało mi się.
– Wiem. Tylko że twoje „dobrze” nie było moim „dobrze”.
Spojrzała na mnie twardo, bez złości, bez łez. Jakby wszystko, co miała do powiedzenia, dawno już przemyślała. Poczułam się niepotrzebna. Odprowadziła mnie do drzwi. Bez uścisku, bez słowa więcej. Zostało mi tylko „do widzenia”. Wyszłam. Wiedziałam, że to była ostatnia próba. Dalej już nie miałam czego szukać.
Może to już naprawdę za późno
Nie spałam tej nocy. Przewracałam się z boku na bok, a potem wstałam i usiadłam w kuchni z herbatą. Na stole leżał stary album. Otworzyłam go i zaczęłam przeglądać. Na pierwszym zdjęciu mała Basia w czerwonym sweterku, trzyma mnie za palec i śmieje się do obiektywu. Dalej – pierwszy dzień w przedszkolu, święta u Jadzi, komunia. W każdym kadrze ja gdzieś obok, z tą samą miną – skupiona, poważna, odpowiedzialna. Ani jednego zdjęcia, gdzie ją przytulam.
Może zabiłam w niej zaufanie tą moją siłą. Może powinnam była pozwolić jej popełnić błąd, ale zostać przy niej. Nie unosić się dumą. Tylko jak? Nikt mnie tego nie nauczył. Moja matka też nigdy mnie nie przytulała. Pamiętam, że raz próbowałam – miałam może siedem lat – a ona tylko powiedziała, żebym się nie wieszała, bo jest zmęczona.
– Mamusiu, nie gniewaj się – słyszałam kiedyś od Basi, kiedy potłukła kubek. Wtedy powiedziałam tylko, żeby nie robiła z siebie ofiary. Dzisiaj to wraca. Te wszystkie sytuacje, kiedy mogłam coś powiedzieć inaczej, kiedy mogłam po prostu być.
Tyle razy próbowałam ją sobie wyobrazić
Wzięłam telefon. Wyszukałam jej numer, który ciągle miałam zapisany. Nacisnęłam „zadzwoń”. Długo sygnał, potem poczta głosowa. Nie nagrałam się. Wyłączyłam telefon i zamknęłam album. Może to już naprawdę za późno. Wyszłam na spacer. Nie chciałam siedzieć w domu, dusiło mnie to milczenie. Poszłam w stronę szkoły, bo coś mnie tam ciągnęło, choć nie miałam konkretnego celu. Przystanęłam pod sklepem naprzeciwko, czekając na zielone światło. I wtedy ją zobaczyłam. Stała przy ogrodzeniu, z plecakiem większym niż ona sama, rozmawiała z koleżanką. Mówiły coś o klasówce z przyrody. Uśmiechała się szeroko, a ja wiedziałam, że to ona. Moja wnuczka. Córka mojej córki. Tyle razy próbowałam ją sobie wyobrazić. A teraz stała tuż przede mną.
Podeszłam powoli.
– Ola? – zapytałam cicho.
Odwróciła się i spojrzała na mnie. Zmarszczyła brwi, jakby nie była pewna, kim jestem.
– Tak? – odpowiedziała ostrożnie.
– Jestem… twoja babcia. Mama Basi.
Milczała chwilę, a potem kiwnęła głową. Nie uciekła. Nie odwróciła się. To już było coś.
– Mama mówiła o tobie – powiedziała cicho. – Ale rzadko. Tylko jak zapytałam.
– Co mówiła?
– Że jesteś silna. Ale że czasem siła potrafi ranić.
Zabolało. Bardziej niż cokolwiek, co kiedykolwiek usłyszałam. Ale nie mogłam się na nią gniewać.
– Mama ma rację, kochanie. Czasem nawet nie wiemy, że ranimy.
Spojrzała na mnie długo. Potem przyszła po nią koleżanka. Pomachała mi tylko na pożegnanie i odeszła. Stałam tam jeszcze chwilę. Wiedziałam, że Basia nie chce, żebyśmy się zbliżyły. I miała do tego prawo. To ja zbudowałam mur. Teraz ona go tylko pilnuje.
Danuta, 66 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Macierzyństwo kompletnie mnie przerosło. Myślałam, że będzie jak w bajce, a zderzyłam się ze ścianą”
- „Jako matka trójki dzieci nie mam szans na miłość. Faceci uciekają, bo nie chcą kobiety z takim bagażem”
- „Myślałam, że syn zostanie na wsi i przejmie gospodarstwo. Przez miastową dziewuchę zapomniał o swoich korzeniach”









