Nie wiem, co mnie bardziej męczyło – notoryczny brak pieniędzy pod koniec każdego miesiąca, czy nieproszone „dobre rady” mojej teściowej. Niby mówiłam do niej „mamo”, niby miała dobre intencje, ale ileż można słuchać, że „na zupie da się oszczędzić” albo że „w jej czasach to się gotowało z niczego i było pyszne”? Jasne, że w jej czasach. Tylko że w jej czasach nie było rachunków za internet, rat kredytu hipotecznego i przedszkola z czesnym wyższym niż moje wynagrodzenie.

Nazywam się Dorota. Mam 34 lata, męża, dwójkę dzieci, pracę na etat i niekończące się dylematy, czy zatankować auto, czy zapłacić za korepetycje. I jeszcze te wizyty teściowej – niezapowiedziane, za częste, z torbą pełną warzyw, które „trzeba zużyć, bo się zmarnują”, i garścią uwag, których nie da się nie usłyszeć. Z grzeczności udawałam, że mnie to nie rusza. Ale w końcu przyszedł ten dzień, kiedy nie wytrzymałam. I wtedy wszystko się zmieniło.

Ja ci tylko dobrze radzę

– Dorotko, znowu nowy obrus? – zapytała teściowa, siadając w kuchni i rozkładając się z reklamówką pełną jabłek i pietruszki. 

Wzięłam głęboki wdech. 

– Dzieci zaplamiły tamten, nie mogłam go niczym odeprać. 

– Przecież jest tyle domowych sposobów, ale co tam, według ciebie lepiej wyrzucić i wydawać pieniądze na nowy, jakbyście jakimiś bogaczami byli.

– A może skoro mama się nie dokłada do budżetu, to nie powinna się też do niego wtrącać?

Jej uśmiech zamarł.

– Słucham? – podniosła brwi, jakby nie dosłyszała. A może po prostu nie mogła uwierzyć, że ktoś jej się postawił.

– Powiedziałam tylko, że to nasza sprawa, jak zarządzamy pieniędzmi – powtórzyłam, spokojniej, ale wyraźnie.

– Dorotko, ja ci tylko dobrze radzę! – zaczęła już tym swoim tonem „rady starszej kobiety, która wie lepiej”. – Ty jesteś młoda, zagubiona, a ja swoje w życiu przeżyłam. Jakbym miała siedzieć cicho, to co to za matka?

– Ale mamo, to nie jest pani dom. I to nie są pani rachunki. A ja naprawdę już nie mam siły wysłuchiwać, że źle wydajemy pieniądze.

Teściowa siedziała cicho przez chwilę, tylko przekładała pietruszkę z jednej dłoni do drugiej.

– Dobra – powiedziała w końcu. – Jak tak do mnie mówisz, to może rzeczywiście lepiej, żebym się nie wtrącała. Ale pamiętaj, Dorotko – jak się wam noga podwinie, to i tak przyjdziesz do mnie po radę. Bo ja jestem matką.

– A ja mam swoją matkę – odparłam. – I ona nigdy mnie nie upokarzała pod pretekstem pomocy.

Nasze życie to nie jej teatrzyk

Kiedy wyszła, poczułam coś dziwnego – nie ulgę, nie złość, raczej coś w rodzaju moralnego kaca. Bo przecież „mamo” mi się nie wymsknęło przypadkiem. Mówiłam do niej tak od dziesięciu lat. Mimo że różnie bywało.

– Nie za ostro ją potraktowałaś? – zapytał Paweł, mój mąż, wieczorem, gdy dzieci zasnęły, a my w końcu mogliśmy zjeść kolację.

A ty co sądzisz? – uniosłam brew, jedząc jajecznicę z patelni. Brakło sił nawet na talerze.

– No... może trochę przesadziłaś. Ale szczerze? Dobrze. Od lat się we wszystko wtrąca. A przecież jesteśmy dorośli.

– To czemu nigdy jej nic nie powiesz?

Wzruszył ramionami.

– Bo to moja matka. A ty jesteś dużo lepsza w mówieniu wprost. Ja jestem tym, co siedzi cicho, żeby nie było awantury.

– A ja jestem tą złą. Fajnie.

– Nie, jesteś tą, co stawia granice. I dobrze.

Zamilkłam na chwilę. Wiedziałam, że nie lubił konfliktów. Nie umiał się kłócić, nie znosił „napiętej atmosfery”. Ale przecież nie mogłam już dłużej udawać, że wszystko jest w porządku. Te ciągłe komentarze, aluzje, wbijanie szpilek między jednym selerem a drugim – to wszystko się kumulowało.

– Słuchaj – zaczęłam cicho – nie chcę wojny z twoją mamą. Naprawdę. Ale jeśli mamy normalnie funkcjonować jako rodzina, to ona musi się nauczyć, że nasze życie to nie jej teatrzyk.

Paweł spojrzał na mnie uważnie, po czym skinął głową.

– Pogadam z nią.

Martwię się, że sobie nie radzicie

Nie rozmawiała z nami przez tydzień. Słowo daję – nie dzwoniła, nie przychodziła. Wiedziałam, że się obraziła, ale też trochę na to liczyłam. Marzyłam o ciszy. W sobotę z rana jednak usłyszałam znajomy dzwonek do drzwi. Westchnęłam. Otworzył Paweł.

– Cześć, mamo.

– Dzień dobry – rzuciła chłodno, mijając go w przedpokoju jak delegacja urzędowa. – Przyniosłam rosół. Bo pewnie znów jecie te wynalazki z mikrofali.

– Mamo – westchnął Paweł. – Przyszłaś się pogodzić, czy żeby nas oceniać?

– Ja tylko... – zaczęła, po czym zamilkła i usiadła przy stole. – No dobra. Nie chciałam się wtrącać. Po prostu się martwię.

Martwisz się o co? Że nie gotuję jak ty, że nie mamy oszczędności na sześć lat do przodu?

– Martwię się, że sobie nie radzicie.

– Ale to nie twoja sprawa – weszłam jej w słowo. – Dopóki nie prosimy o pomoc, to nie jest twoja sprawa.

– Chcę tylko, żebyście nie popełnili naszych błędów.

– My też musimy mieć prawo do swoich błędów – odparł spokojnie Paweł.

My potrzebujemy wsparcia, nie nadzoru

– Jak chcecie się uczyć na błędach, to proszę bardzo – mruknęła teściowa. – Ale żebyście później nie płakali, że nikt was nie ostrzegał.

– Nikt nie mówi, że nie słuchamy – odpowiedziałam. – Ale między dawaniem rad a wtrącaniem się jest różnica. My potrzebujemy wsparcia, nie nadzoru.

– Czyli co, mam już nie przychodzić? Nie gotować? Nie pytać?

– Mamo, przychodź – odezwał się Paweł. – Ale jak mama. Nie jak księgowa albo kontroler.

– A ja dodam, że jeśli jeszcze raz usłyszę, że źle prowadzimy dom, to po prostu powiem wprost: „dziękujemy za wizytę”. Bo to mój dom. Nasz.

Siedzieliśmy chwilę w ciszy. Rosół parował na blacie, a herbata w jej filiżance wystygła. Nagle teściowa westchnęła i spuściła wzrok.

– No dobra... Może rzeczywiście czasem przesadzam. Ale wiecie... po śmierci ojca nikt ode mnie już nic nie chce. A ja mam tyle doświadczenia, tyle rzeczy bym wam mogła...

– To dziel się tym, co mamy ochotę przyjąć – przerwałam łagodnie. – Bez wykładów. Bez wywyższania się. Bądź z nami, ale nie nad nami.

Spojrzała na mnie uważnie ze zrozumieniem.

– Dobra. Spróbuję. Ale jak będziecie jedli tylko makaron z pesto, to i tak się wtrącę – burknęła.

Parsknęłam śmiechem.

– Umowa.

– To dajcie te talerze. Skoro już rosół przyniosłam, to przynajmniej niech ktoś to zje.

Mam już dość odwagi, żeby powiedzieć „dość”

Rosół zjedliśmy w trójkę. Dzieci wróciły później i też dostały po porcji, bo „babci nie można odmówić, jak już się napracowała”. A ja pomyślałam, że może to był właśnie ten punkt zwrotny, którego tak długo nie potrafiliśmy znaleźć – nie awantura, nie ciche obrażanie się, tylko zwykła, ludzka rozmowa. Trochę bolesna, ale potrzebna. Nie wierzę w cudowne przemiany. Wiem, że za tydzień czy dwa znów usłyszę jakąś nieproszoną radę, pewnie nawet o tych nieszczęsnych łazienkach. Ale wiem też, że mam już dość odwagi, żeby powiedzieć „dość”. I wiem, że Paweł wreszcie też to rozumie.

A mama? No cóż. Przynajmniej dziś wyszła z pustą torbą i powiedziała:

– Jakbyście kiedyś potrzebowali tych moich rad, to wiecie, gdzie mnie znaleźć. Ale nie będę się wciskać.

– Dziękujemy – powiedziałam z uśmiechem. – Ale teraz naprawdę wystarczy nam tylko rosół.

I zamknęłam za nią drzwi. Tym razem – z ulgą, nie z żalem.

Dorota, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: