Nigdy nie planowałam wyjazdu do sanatorium. Uważałam to za przywilej dla starszych pań w kapciach i z krzyżówką pod pachą. Ale lekarz był nieugięty. Wypisał skierowanie i tyle. Mój mąż uznał to za okazję, żeby mieć chwilę spokoju ode mnie, a ja... cóż, postanowiłam potraktować ten wyjazd jako coś więcej niż tylko rehabilitację. Miałam pięćdziesiąt sześć lat, małżeństwo od dawna było raczej układem niż prawdziwym związkiem. Pojechałam więc w nieznane, z jednym postanowieniem – zadbać wreszcie o siebie. Nie wiedziałam, że to wywróci moje życie do góry nogami.
Potrzebowałam odpoczynku
Wszystko zaczęło się od wizyty kontrolnej. Zwykłe, rutynowe pytania o samopoczucie. Siedziałam naprzeciwko lekarza, który zerkał na wyniki badań i kręcił głową z niezadowoleniem.
– Pani Alino, pani organizm mówi „dość”. Stres, przemęczenie. Tak dalej się nie da – powiedział, odkładając kartkę na biurko.
Westchnęłam tylko. No przecież nie mam kiedy odpoczywać. Dom, praca, obiad dla męża na szesnastą, jego skarpetki rozrzucone po całym mieszkaniu. Kiedy niby mam się zregenerować?
– Pojedzie pani do sanatorium. Cisza, spokój, zabiegi. Ma pani pięćdziesiąt sześć lat, a organizm jak po siedemdziesiątce. To już nie prośba, tylko polecenie.
Mój mąż, Wiktor, przyjął wiadomość z entuzjazmem, ale nie takim, który miałby cokolwiek wspólnego z troską.
– No i bardzo dobrze, odpoczniesz sobie. A ja może wreszcie będę mógł zjeść coś ostrego, a nie te twoje lekkostrawne zupy – powiedział z uśmiechem, który aż za bardzo przypominał ulgę.
Nie protestowałam, nie chciałam się kłócić. Wiedziałam, że coś się w nas wypaliło już dawno, ale dopiero wtedy dotarło do mnie, że nie chcę tak dalej żyć. Może naprawdę potrzebowałam tych dwóch tygodni. I może nie tylko dla zdrowia, ale dla siebie. Spakowałam się bez emocji. Kilka sukienek, kosmetyki, książka. I plan, którego jeszcze nie potrafiłam nazwać.
Dobrze się tam czułam
Sanatorium znajdowało się w małym miasteczku otoczonym lasami. Cisza była niemal nienaturalna. Pierwszej nocy nie mogłam zasnąć – brakowało mi szumu telewizora z salonu i cichego pochrapywania Wiktora. Drugiego dnia jednak zaczęłam to doceniać. Zabiegi były przyjemne – kąpiele, masaże, gimnastyka. Nie musiałam gotować, nie musiałam sprzątać, nikt nie komentował mojej cery czy obiadu. Czułam się jak nastolatka na obozie – z nowym pokojem, grafikiem zajęć i nieznajomymi dookoła.
W stołówce zawsze siedziałam przy tym samym stoliku. Towarzyszyła mi Krystyna – gadatliwa wdowa po wojskowym, która znała już chyba każdego kuracjusza – i Regina, cicha emerytka z Poznania. To właśnie Krystyna pierwsza mnie zagadnęła, oceniając od stóp do głów.
– Ty to pewnie na rehabilitację? – rzuciła bezceremonialnie. – Albo mąż cię tu przysłał, żebyś mu głowy nie zawracała?
Uśmiechnęłam się tylko i odparłam:
– Mąż i lekarz to duet nie do przebicia.
Śmiałyśmy się potem przy każdej herbacie. I to właśnie Krystyna któregoś dnia pokazała mi go – mężczyznę siedzącego samotnie na ławce przed pawilonem. Wysoki, siwiejący, z zamyśloną twarzą i gazetą w dłoniach.
– Widzisz tego tam? To Roman. Sam przyjechał, bez żony. Rozwiedziony. I, kochana, bardzo uprzejmy.
Pokiwałam głową, choć nie planowałam żadnych znajomości. Przynajmniej jeszcze nie wtedy. Ale los miał inne plany.
Serce zabiło mi szybciej
Roman podszedł do mnie trzeciego dnia, kiedy siedziałam na ławce z książką. Było ciepłe popołudnie, a promienie słońca igrały wśród liści. Nie słyszałam jego kroków. Po prostu nagle znalazł się obok.
– „Lalka”? – zapytał, spoglądając na okładkę. – Prus na urlopie? Odważnie.
Spojrzałam na niego z lekkim uśmiechem. Miał spokojne oczy i ten typ głosu, który sprawia, że chcesz słuchać, nawet jeśli mówi o pogodzie.
– Lubię wracać do starych lektur. Zwłaszcza kiedy nie trzeba ich poddawać szkolnej analizie – odpowiedziałam.
Usiadł obok, choć zostawił dystans. Nie był natarczywy, raczej uprzejmy. Rozmawialiśmy o książkach, sanatorium, życiu. Z każdym zdaniem czułam się lżej. Jakby moje problemy siedziały po drugiej stronie alejki, a nie w mojej głowie. Wieczorem Krystyna mrugnęła do mnie przy kolacji.
– Mówiłam, że jest czarujący. To nie jest grzech, pogadać z kimś. Nawet po pięćdziesiątce.
Od tamtego dnia Roman często spacerował ze mną po parku. Rozmawialiśmy o dawnych miłościach, rozczarowaniach, dzieciach. On był rozwiedziony, jego córka mieszkała za granicą. Ja... mówiłam niewiele. Nie chciałam wracać do tego, co było. Z nim liczyła się tylko ta godzina między zabiegami a kolacją. Któregoś wieczoru, gdy słońce powoli znikało za horyzontem, zapytał:
– A jeśli ci powiem, że lubię te nasze spotkania bardziej, niż powinienem?
Serce zabiło mi szybciej. Nie odpowiedziałam od razu. Ale nie uciekłam.
Powoli miałam tego dość
Powrót do domu po dwóch tygodniach ciszy, śmiechu i wieczornych spacerów był jak zderzenie z rzeczywistością, którą wcześniej udawałam, że akceptuję. Już od progu czułam znajomy zapach smażonej kiełbasy i nieumytej patelni. Wiktor siedział przed telewizorem w tych samych dresach, w których zostawiłam go dwa tygodnie wcześniej. Nawet nie wstał, tylko rzucił przez ramię:
– O, jesteś. Coś przywiozłaś?
Nie odpowiedziałam. Odstawiłam torbę, przeszłam przez mieszkanie, jakby było mi obce. Nie zapytał, jak się czuję. Nie spytał, czy było mi dobrze. Ale za to po godzinie dopytywał, co będzie na kolację.
– Nie ugotowałaś jeszcze? – spojrzał na mnie, jakby to była największa oczywistość świata.
Zrobiłam mu jajecznicę. Bez słowa. I wtedy dotarło do mnie, że przez lata byłam bardziej pomocą domową niż żoną.
Roman dzwonił tego wieczoru, ale nie odebrałam. Nie miałam siły. Leżałam na łóżku i patrzyłam w sufit. Pamiętałam jego głos, jego spokojne spojrzenie. Wiedziałam, że jeśli odbiorę, coś się zmieni.
Wiktor zasnął przy włączonym telewizorze. W kuchni nadal stał jego pusty talerz. Wstałam, umyłam go. Automatyzm, nawyk. Ale w środku czułam narastający bunt. Nie chciałam znowu wpaść w tę samą spiralę obowiązków i poleceń. Miałam przecież wybór. Tylko musiałam odważyć się go dokonać.
Postanowiłam to zmienić
Następnego dnia w pracy byłam jak nieobecna. Koleżanki dopytywały o sanatorium, o pogodę, o zabiegi. Uśmiechałam się i mówiłam, że było w porządku, że odpoczęłam. Ale wewnętrznie czułam, że coś się we mnie przestawiło. Już nie chciałam być tą samą Aliną, co przed wyjazdem. Ta nowa miała w sobie odrobinę odwagi.
Wieczorem usiadłam przy kuchennym stole. W kubku parzyła się herbata, Wiktor wciąż oglądał telewizję. Spojrzałam na niego, jakby pierwszy raz od długiego czasu. Zmarszczki, które kiedyś kochałam, teraz były jak rysy na zniszczonym meblu. Wydawał się obcy. Albo raczej – uświadomiłam sobie, jak bardzo oddaliliśmy się od siebie.
– Muszę z tobą porozmawiać – zaczęłam cicho.
Nie spojrzał.
– Teraz? Za chwilę zaczyna się druga połowa.
– Teraz – powtórzyłam stanowczo.
Wyłączył telewizor z westchnieniem.
– No?
– Poznałam kogoś w sanatorium – powiedziałam wprost. – Nie planowałam tego. Ale to się wydarzyło. I... to uświadomiło mi, że już od dawna nie jesteśmy razem. Żyjemy obok siebie.
Wiktor popatrzył na mnie bez zrozumienia, jakbym mówiła w obcym języku.
– Przecież nic się nie dzieje. Zawsze tak było.
– Właśnie – odpowiedziałam i wstałam od stołu. – Właśnie dlatego nie chcę już tak żyć.
Nie krzyczał. Nie rzucał talerzami. Po prostu wzruszył ramionami i wrócił do swojego meczu. Wróciłam do pokoju i zadzwoniłam. Po raz pierwszy od długiego czasu nie wahałam się, nie analizowałam. Po prostu postanowiłam działać.
Niczego nie żałuję
Roman odebrał po drugim sygnale.
– Alina? – usłyszałam jego głos i od razu poczułam ciepło, jakby ktoś otulił mnie kocem.
– Cześć – powiedziałam cicho. – Chciałam tylko... chciałam powiedzieć, że wróciłam. Ale... nie chcę już tu być.
– Czekałem, aż zadzwonisz – odparł bez wahania.
Nie potrzebowaliśmy wielkich słów. Wiedzieliśmy, że cokolwiek się wydarzy, nie będzie to tylko chwilowy romans z kurortu. Tu nie chodziło o fizyczność, ale o to, że ktoś wreszcie mnie dostrzegł. O rozmowy bez pośpiechu, o czyjąś obecność, która nie jest obowiązkiem, lecz wyborem. Z Wiktorem o nic nie walczyłam, no nie musiałam. Nasze małżeństwo rozpadło się tak cicho, że nikt nie zauważył. Nawet chyba my sami.
Spakowałam się tydzień później. Wynajęłam małe mieszkanie w innej dzielnicy, zadzwoniłam do prawnika, powiedziałam dzieciom prawdę. Były zaskoczone, ale nie pytały. Może też wiedziały, że mama od dawna nie była sobą. Z Romanem spotykamy się powoli, bez planów na wieczność. Oboje jesteśmy ostrożni. Ale kiedy idziemy razem przez park, a on podaje mi rękę przy zejściu z krawężnika, wiem, że niczego nie żałuję.
Nie szukałam przygody, nie szukałam zmiany. Ale kiedy już przyszła – przyjęłam ją z otwartymi ramionami. Bo wreszcie ktoś mnie dostrzegł. I ja sama też spojrzałam na siebie z nowej perspektywy. I teraz podoba mi się, to co widzę.
Alina, 56 lat.
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przez lata żyłam w cieniu siostry. Nikt w rodzinie nie spodziewał się, do czego jestem zdolna, by położyć temu kres”
- „Mam ciepłe kluchy w domu i Casanovę w pracy. Jeden dał mi pierścionek, a drugi nasionko i teraz nie wiem, co wybrać”
- „Dom po rodzicach był wypełniony pięknymi wspomnieniami. Brat dla kilku tysięcy spuścił nasze dzieciństwo w toalecie”









