Nigdy nie byłem „świątecznym typem”. Co roku to moja żona Magda trzymała wszystko w ryzach — od karpia, przez pierogi, po te przeklęte światełka, które zawsze się plątały, ale ona i tak potrafiła je rozplątać jak jakaś zaklinaczka kabli. Ja robiłem, co mi kazała: „przynieś z piwnicy”, „postaw wyżej”, „nie jedz uszek przed wigilią”. Byłem raczej dodatkiem do świąt, a nie ich organizatorem. Tydzień przed Wigilią myślałem, że wreszcie będzie inaczej. Mieliśmy wyjątkowo zwolnić tempo, razem ogarnąć dom i nauczyć się mówić do siebie spokojniej niż zwykle. Dzieci miały pomagać, a ja miałem nie marudzić. Wszystko miało być… normalne. Niestety los chciał inaczej i wyszło kompletnie na opak. Nagle to ja miałej stać się gospodarzem, dekoratorem domu i kucharzem.
Takiego scenariusza się nie spodziewałem
Siedziałem wtedy w pracy, popijając zimną kawę, gdy telefon zawibrował. Wiadomość od żony, która była w delegacji: „Kochanie, muszę zostać za granicą. Projekt się przeciągnął. Nie wrócę na święta.” Patrzyłem na ekran, jakby ktoś mi w twarz rzucił śnieżką z kamieniem w środku.
Zadzwoniłem od razu: – Magda… co to znaczy „nie wrócę”? A dzieci? A ja?
– Adam, ja… no nie mogę. Szef postawił sprawę jasno. Przykro mi... Nie mam wyboru – odpowiedziała cicho. I w tej ciszy słyszałem ocean między nami.
Wieczorem dzieci kręciły się przy stole, czekając, aż powiem, kiedy mama wróci.
– Tato, a mama jutro zadzwoni? – zapytała Zosia, skubiąc rękaw piżamki.
– Zadzwoni, jasne – odpowiedziałem, udając pewność.
– A będzie z nami na święta? – dopytywał Staś.
– No… zobaczymy, jak jej się wszystko ułoży – mruknąłem.
– Ale przecież miała być – jęknęła Zosia. – Cały czas tęsknię.
– Wiem, kochanie. Wiem – powiedziałem, choć czułem, że wcale nie wiem, jak to udźwignąć sam.
Patrzyli na mnie z oczekiwaniem, jakby to ode mnie zależało, czy święta się odbędą. A ja, stojąc między stertą prania a pustą choinkową donicą, poczułem rosnący w brzuchu lęk, jakby coś ciężkiego we mnie osiadło. Bo nagle zrozumiałem: te święta będą na mojej głowie. A ja nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać.
Musiałem zacząć działać
Kolejny dzień po wiadomości od Magdy wstałem wcześniej niż zwykle, choć wcale nie byłem wypoczęty. W głowie miałem jedną myśl: dziś zaczynam przygotowania. Dziwnie brzmiało to słowo w mojej głowie, bo nigdy nie należało do mojego słownika. To Magda miała plan, listy, terminy, rytuały. Ja robiłem to, co mi powie. Tym razem nikt mi nic nie powie.
Zacząłem od kapusty. Znalazłem jej przepis, który brzmiał jak instrukcja rozbrajania bomby. „Dusić na małym ogniu”, „doprawić wedle smaku”, „nie przypalić”. Brzmiało prosto, dopóki faktycznie nie postawiłem garnka na kuchence. Kręciłem się wokół niego, mieszałem, poprawiałem pokrywkę. W międzyczasie Zosia weszła do kuchni, potarła oczy i zapytała:
– Tato, dziwnie to pachnie. Mama zawsze robiła lepszą – mruknęła.
– Zosia, daj mi chwilę. Jeszcze to doprawię – odpowiedziałem zbyt szybko.
Potem zabrałem się za choinkę. Dzieci naciskały, że chcą już ubierać. Wniosłem ją z klatki schodowej, otrzepałem ze śniegu i próbowałem ustawić w stojaku, który wiecznie robił na opak. Przechylała się w jedną stronę, a potem w drugą. Gdy wreszcie ją ustawiłem i puściłem, poleciała na bok.
Myślałem tylko o jednym: Magda zrobiłaby to wszystko z zamkniętymi oczami, a ja miałem wrażenie, że każdy krok mnie przerasta. Dzieci również nie ułatwiały sprawy. Marudziły, skakały po salonie, pytały, kiedy wróci mama, czemu jedzenie dziwnie pachnie, czemu choinka stoi krzywo. Ich słowa wpadały we mnie jak drobne kamyczki. Niby nic wielkiego, ale w pewnym momencie poczułem ciężar, który trudno było udźwignąć.
Wieczór zaczął się niewinnie
Ustawiłem talerze, podgrzałem to, co dało się uratować z mojego gotowania, zapaliłem dwie świeczki, żeby stworzyć, choć namiastkę atmosfery. Dzieci usiadły do stołu bez słowa, co już samo w sobie było niepokojące. Zosia patrzyła w blat, Staś gmerał widelcem po talerzu.
– Spróbujcie, chociaż – poprosiłem.
– Nie chcę – powiedziała Zosia. – Mama robiła inaczej.
– Dzisiaj mamy inaczej. Ale nadal razem – odpowiedziałem, choć brzmiało to sucho i nijak.
– Mama nas zostawiła? – zapytał nagle Staś.
– Nie zostawiła. Musi pracować. Wróci, kiedy będzie mogła.
Brzmiałem, jakbym powtarzał cudze zdania. Zosia otarła oczy rękawem, Staś spuścił głowę. Chciałem ich przytulić, ale czułem, że jeśli to zrobię, sam się rozkleję.
– Tato – powiedziała Zosia cicho. – My tylko chcemy, żeby było jak kiedyś.
Wtedy naprawdę zabrakło mi tchu. Usiadłem obok nich, ale nie byłem w stanie zaproponować nic sensownego. Jedli po trochu, bardziej z poczucia obowiązku niż z apetytu. W całym domu zrobiło się cicho, aż za cicho. Czułem bezradność i wiedziałem, że tracę kontrolę nad tym dniem, a może nawet nad całymi świętami.
Nie miałem już siły udawać
Po kolacji opadały mi już ręce z bezsilności. Dzieci pokłóciły się o koc, potem o pilota, potem o to, kto pierwszy pójdzie się myć. W końcu Zosia rozpłakała się z byle powodu, Staś zaraz po niej, a ja poczułem, że nie dam rady prowadzić kolejnej rozmowy, która i tak skończy się pytaniami o Magdę. Usiadłem na podłodze obok nich z braku jakiejkolwiek energii, by stać. Zosia otarła oczy, Staś patrzył na mnie, jakby szukał odpowiedzi, których nie miałem.
– Słuchajcie… może po prostu obejrzymy coś razem? – zaproponowałem cicho, jakby to miało się rozsypać przy głośniejszym tonie.
Zosia wzruszyła ramionami, a Staś najpierw fuknął, ale po chwili zapytał: – Ale tak… razem razem?
– Razem – potwierdziłem.
Włączyłem bajkę, taką, którą ogląda się bez myślenia. Przyniosłem miskę popcornu, byle tylko nie próbować kolejnych świątecznych potraw. Zosia przytuliła się do mnie pierwsza, Staś dopiero po kilku minutach. Siedzieliśmy tak, w półmroku, w ciszy przerywanej tylko odgłosami z ekranu.
W pewnym momencie Staś spojrzał na mnie i powiedział: – Tato… dobrze, że jesteś.
To jedno zdanie weszło we mnie, jakby ktoś nagle otworzył okno w dusznym pokoju. Poczułem, jak coś we mnie drgnęło, a zaraz potem ścisnęło mnie w gardle. Nie odpowiedziałem, tylko położyłem mu rękę na ramieniu. Pierwszy raz tego dnia nie walczyliśmy i byliśmy po prostu obok siebie.
W końcu zadzwoniłem do żony
Kiedy dzieci zasnęły, wróciłem do salonu i poczułem zmęczenie tak ciężkie, że usiadłem na kanapie bez sił, z dłońmi opartymi o kolana. W domu panowała ta charakterystyczna cisza, która pojawia się dopiero wtedy, gdy wszystko, co miało się wydarzyć, już się wydarzyło. Bajka nadal była włączona, światło choinki migało nierówno, a ja miałem wrażenie, że siedzę w środku cudzego życia.
Wziąłem telefon i zadzwoniłem do żony: – Adam? Wszystko dobrze? – zapytała od razu.
– Tak – odpowiedziałem szybko. – U nas w porządku. Jestem tylko zmęczony. Trochę dużo się dzisiaj działo.
– Ja też mam ciężko – rzuciła, jakby chciała uprzedzić ewentualne pretensje. – Ten projekt mnie wykańcza. Adam, ja musiałam zostać, naprawdę nie miałam wyjścia – powtórzyła.
Chciałem jej powiedzieć, jak wyglądał ten dzień. O kapuście, o krzywej choince, o płaczu dzieci, o tym, że nie czuję się do tego wszystkiego wystarczający. Ale wiedziałem, że to nic nie zmieni. Ona była tam, ja tu i żadne zdanie nie było w stanie zbliżyć tych dwóch miejsc.
– Rozumiem – odpowiedziałem po chwili.
– Wracam najszybciej, jak się da – obiecała.
Pożegnaliśmy się spokojnie, wręcz obojętnie. Kiedy odłożyłem telefon, poczułem coś, czego nie potrafiłem nazwać. Nie była to złość, raczej pustka po niej, po tym, co znaliśmy, nim wszystko zaczęło się rozjeżdżać na boki. Wracając do sypialni, zerknąłem na dzieci. Spali, wtuleni w kołdry, całkowicie spokojni. A ja stanąłem w drzwiach, czując ciężar, którego nie potrafiłem z siebie zrzucić.
Zadałem sobie pytanie, które wracało od kilku dni: czy zawiodłem ich? Czy zawiodłem ją? Czy potrafię być dobrym ojcem, kiedy ona nie stoi obok i nie trzyma wszystkiego w ryzach? Ten wieczór nie przyniósł żadnych odpowiedzi, tylko kolejne pytania, które wzięły ze mną do łóżka i zostały tam do samego rana.
Obudził mnie szmer w kuchni
Przez chwilę nie wiedziałem, która jest godzina, gdzie jestem i dlaczego tak mnie boli głowa. Gdy wszedłem do kuchni, dzieci już siedziały przy stole. Zosia opowiadała Stasiowi coś o bajce, którą oglądaliśmy wieczorem. Oboje mieli na twarzach lekki uśmiech, ledwie widoczny, ale jednak prawdziwy.
– Tato, pamiętasz, jak ten smok zrobił minę? – zapytał Staś.
– Pamiętam – odpowiedziałem, siadając obok.
Zosia dodała: – I popcorn był najlepszy. Szkoda, że nie ma już więcej.
Popatrzyłem na nich i dopiero wtedy dotarło do mnie, że wspominają wczorajszy wieczór tak, jakby był czymś świetnym, a nie chaotyczną ucieczką przed nieudanym dniem. Dla nich popcorn i bajka znacząco przeważyły nad moimi potknięciami. Być może nie potrzebowali idealnego stołu ani perfekcyjnej kapusty. Chcieli tylko, żeby ktoś z nimi był.
Gdy krzątali się wokół stołu, patrzyłem na nich i czułem, że w środku we mnie dzieje się coś dziwnego. Z jednej strony ulga, że wczoraj nie było totalną katastrofą w ich oczach. Z drugiej strony poczucie winy, że i tak wciąż uważam, że mogłem więcej, lepiej, inaczej. W głowie kłębiła się walka, której nie potrafiłem uciszyć. W myślach powtarzałem sobie, że dałem z siebie tyle, ile mogłem.
– Tato? – Staś spojrzał na mnie, trzymając kubek z kakao. – Dzisiaj też coś zrobimy razem?
– Zrobimy – odpowiedziałem bez wahania. – Co tylko będziecie chcieli.
Nadal czułem ciężar poprzedniego dnia, ale pierwszy raz od dawna ten ciężar nie przygniatał. Raczej przypominał, że jeszcze wiele jest przede mną.
Adam, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Haruję w domu od świtu do nocy, a mąż chce mnie jeszcze wysłać do pracy. Już sama nie wiem, w co mam ręce włożyć”
- „Mąż marudzi, że nie umiem dobrze zająć się domem. Nie było mnie parę dni i szybko się przekonał, kto ma 2 lewe ręce”
- „Sprzeciwiłam się i zaplanowałam Wigilię pod palmami. Skoro nie szanuję tradycji, to nie ma dla mnie miejsca w rodzinie”









