Pieniądze nigdy nie były moją obsesją, ale odkąd wzięliśmy ślub, zrozumiałem, jak wielką rolę odgrywają w codziennym życiu. Z początku myślałem, że różnice w podejściu do wydatków to drobnostka, coś, co da się dogadać. Ja – oszczędny, planujący, odkładający na czarną godzinę. Ona – impulsywna, przekonana, że „żyje się tylko raz”. Przez kilka lat przymykałem oko na te drobne zachcianki: nowa torebka, drogie kosmetyki, kolacja w restauracji, choć w lodówce był obiad na dwa dni. Ale w pewnym momencie zrozumiałem, że nie chodzi już o drobiazgi, tylko o całe podejście do życia. I o to, że z każdym miesiącem byłem coraz bardziej zmęczony tłumaczeniem, liczeniem, prostowaniem chaosu. Nasze wspólne konto stawało się polem bitwy.

Przecież nam też coś się należy

Pamiętam dokładnie tamten dzień. Wróciłem z pracy zadowolony, bo właśnie dostałem premię kwartalną – parę tysięcy złotych więcej niż się spodziewałem. W głowie już układałem plan, co z tym zrobić: spłacić część kredytu, coś odłożyć, może w końcu kupić porządne opony na zimę. Po wejściu do domu od razu podzieliłem się tą wiadomością z żoną. Uśmiechnęła się szeroko, rzuciła mi się na szyję i powiedziała, że to świetna okazja, żeby „zrobić coś dla siebie”.

– Co masz na myśli? – zapytałem z lekkim niepokojem, ale próbowałem nie być od razu podejrzliwy.

– No wiesz… Od dawna mówiłam o tej lampie do salonu. I widziałam cudowne zasłony, idealnie by pasowały do kanapy. A może wreszcie ten dywan, co oglądaliśmy w galerii?

– Poczekaj… Przecież mieliśmy najpierw spłacić kartę, nie pamiętasz?

– Ale przecież nam też coś się należy, prawda?

Tego wieczoru pokłóciliśmy się. Nie pierwszy raz, ale tym razem coś mnie wyjątkowo ruszyło. Bo to nie była już zwykła zachcianka. To była natychmiastowa decyzja o tym, że nasze wspólne plany się nie liczą. Że pieniądze, które miały nam pomóc odetchnąć, zostały już w jej głowie wydane. Ostatecznie, zanim zdążyłem przelać cokolwiek na oszczędnościowe, z naszego konta zeszła ponad połowa premii. W ciągu trzech dni.

Wszystko miało swoją cenę

Minął może miesiąc od tamtej premii, kiedy pewnego popołudnia znalazłem na stole katalog biura podróży. Przewróciłem oczami, myśląc, że to tylko fantazja, coś w stylu „może kiedyś”. Ale kiedy wszedłem do kuchni, żona promieniała jak dziecko przed Gwiazdką.

Mam niespodziankę! – zawołała z uśmiechem. – Zarezerwowałam nam wycieczkę! Do Grecji! All inclusive, siedem dni, odlatujemy za trzy tygodnie!

Stałem jak wmurowany. Nie wiedziałem, co bardziej mnie uderzyło – że nie zapytała, czy możemy sobie na to pozwolić, czy to, że nie powiedziała ani słowa wcześniej.

– Zarezerwowałaś…? A skąd pieniądze?

– Wzięłam z oszczędność, a resztę możemy rozłożyć na raty. Przecież potrzebujemy wakacji. Ciągle tylko praca i praca. Zobaczysz, dobrze nam to zrobi.

– Ale my nie rozmawialiśmy o tym! Mieliśmy ograniczyć wydatki, a nie dorzucać sobie kolejnych rat!

– Przesadzasz. Co, już nawet wyjazdu nie możemy sobie zafundować?

Poczułem się, jakby ktoś mi odebrał kontrolę nad własnym życiem. Już nawet nie chodziło o samą podróż, tylko o to, że nasze wspólne decyzje podejmowała sama. Jakby pieniądze były tylko na jej wyłączność. Mimo wszystko pojechaliśmy. Ale ten tydzień w Grecji, choć piękny, nie był tym, czym powinien. Czułem, że każda plaża, każdy drink, każda kolacja – wszystko to ma swoją cenę. Cenę, którą dopiero mieliśmy zapłacić.

Czułem się bezradny

Po powrocie z Grecji próbowałem uporządkować nasze finanse. Zrobiłem tabelkę, spisałem raty, rachunki, koszty życia. Pokazałem jej wszystko – jasno, spokojnie, bez pretensji. Przez chwilę myślałem, że coś do niej dotarło. Pokiwała głową, przytaknęła. Przez parę dni rzeczywiście nic nowego się nie pojawiło. Ale nie trwało to długo. Zaczęło się od małych paczek z logo znanych sklepów internetowych, które przychodziły do paczkomatu zamiast do domu. Pudełka przemycała, jakby były kontrabandą. Raz znalazłem nową parę butów, której nie widziałem na żadnym paragonie. Innym razem – zestaw kosmetyków za kilkaset złotych. Gdy zapytałem, skąd to wszystko, wzruszyła ramionami.

– Przecież to drobiazgi. Czasem też muszę coś mieć dla siebie, nie tylko rachunki i kredyty.

Ale drobiazgów było coraz więcej. Przeglądając wyciąg z konta, zauważyłem przelewy do firm, których nazw nawet nie znałem. Jedna rata, druga, trzecia – wszystkie za coś, o czym nie miałem pojęcia.

– Po co ci aż tyle kosmetyków? – zapytałem pewnego wieczoru.

– Przesadzasz. To tylko kilkadziesiąt złotych miesięcznie. Co to za różnica?

– Różnica jest taka, że mamy łącznie osiem rat miesięcznie!

Patrzyła na mnie jak na kogoś, kto próbuje jej zabronić oddychać. Dla niej te rzeczy były źródłem przyjemności, odprężeniem. Dla mnie – kolejnym gwoździem do naszej wspólnej stabilności. Czułem się bezradny.

Nie widzisz, że zmierzamy donikąd?

Zebrałem się w końcu na poważną rozmowę. Nie chciałem kłótni, krzyków, wzajemnych oskarżeń. Po prostu usiedliśmy przy stole, wieczorem, gdy dzieci już spały. Miałem w ręku kartkę z zestawieniem wszystkich naszych zobowiązań. Pokazałem jej, ile wynosi nasze miesięczne obciążenie, ile realnie zostaje na życie, a ile – niestety – muszę pokrywać z oszczędności, które topniały jak lód na słońcu.

– Musimy coś zmienić – powiedziałem spokojnie. – To nie jest już kwestia kilku zachcianek. My żyjemy ponad stan.

Siedziała cicho, patrzyła gdzieś w bok. W końcu westchnęła.

– Ale ja się duszę w tym wszystkim. W pracy, w domu, z rachunkami. Te drobiazgi, na które wydaję, to jedyne, co mnie cieszy. Ty tego nie rozumiesz.

– Rozumiem. Ale to chwilowe poczucie ulgi nie może być ważniejsze niż nasze wspólne bezpieczeństwo finansowe. Naprawdę nie widzisz, że zmierzamy donikąd?

A może to ty przesadzasz? Może wcale nie jest tak źle?

Poczułem, jak zaciska mi się gardło. Bo nie była to rozmowa dwóch partnerów, którzy chcą wspólnie coś naprawić. To była rozmowa człowieka tonącego z kimś, kto siedzi na pokładzie z drinkiem w ręce i nie widzi problemu. Próbowałem jeszcze wiele razy. Tłumaczyłem, pisałem, liczyłem. Ale za każdym razem kończyło się tak samo – z obietnicą poprawy, która znikała po tygodniu. Coraz częściej miałem wrażenie, że w tym domu żyjemy obok siebie, każdy w swoim świecie. I tylko konto było wspólne.

Tylko że życie nie polega na ciągłym liczeniu

Postanowiłem dać sobie jeszcze jedną szansę – i jej też. Zasugerowałem wspólne spotkanie z doradcą finansowym. Uznałem, że może jeśli ktoś z zewnątrz, ktoś neutralny, pokaże jej naszą sytuację czarno na białym, to coś w niej się przełamie. Ku mojemu zaskoczeniu zgodziła się bez większych oporów. Umówiłem spotkanie na sobotnie popołudnie. Siedzieliśmy przy biurku, a mężczyzna po drugiej stronie kartkował nasze zestawienia. Kiwał głową, zadawał pytania, obliczał. W końcu spojrzał na nas poważnie.

– Macie państwo problem z zachowaniem równowagi w budżecie. Wydatki nie są dostosowane do dochodów. Konieczne będzie ograniczenie niektórych przyjemności, przynajmniej na jakiś czas. Albo zwiększenie dochodów.

Patrzyłem na nią. Myślałem, że wreszcie to usłyszy, że dotrze. Ale ona tylko się uśmiechnęła i odpowiedziała:

– Tylko że życie nie polega na ciągłym liczeniu. My nie mamy przecież dzieci w prywatnych szkołach ani luksusowych wakacji co miesiąc. Nie jestem rozrzutna, po prostu lubię żyć.

– Ale życie na kredyt to nie jest życie – wtrąciłem cicho.

Doradca zaproponował konkretne rozwiązania: konsolidację rat, ustalenie limitu wydatków, stworzenie budżetu domowego z podziałem na kategorie. Wyszedłem stamtąd z nadzieją, że zaczynamy nowy etap. Przez tydzień wszystko wydawało się iść w dobrym kierunku. A potem zobaczyłem nową torebkę. Z ekskluzywnego sklepu. I znowu paczka przyszła do paczkomatu. Wiedziałem już wtedy, że to koniec moich prób. I że nie uratuję tego sam.

Chodziło o odpowiedzialność

Zamieszkaliśmy oddzielnie niecałe dwa miesiące po tamtym spotkaniu z doradcą. Nie było wielkiej awantury ani dramatycznego pożegnania. Po prostu któregoś dnia spakowałem torbę, zabrałem laptopa i trochę ubrań, i wynająłem kawalerkę niedaleko pracy. Żona nie pytała, czy wrócę. Ja też nie dawałem jej złudzeń.

Paradoksalnie – ulżyło mi. Znowu miałem kontrolę nad swoim kontem. Mogłem zaplanować wydatki, odkładać, żyć zgodnie ze swoim rytmem. Ale to nie była satysfakcja. To było raczej uczucie pustki po czymś, co się rozpadło mimo wielu prób sklejenia. Dzieliliśmy się kosztami kredytu przez jakiś czas. Potem ona przestała przelewać swoją część, więc spłacam go sam. Tłumaczyła się, że nie wyrabia, że musi dbać o siebie. Dostałem nawet wiadomość, że „nie może żyć w ciągłym napięciu przez pieniądze”. Ja z kolei nauczyłem się żyć z napięciem samotności.

Czasem mijamy się w sklepie. Ubrana jak z katalogu, z siatkami z markowych butików. Ja – z listą zakupów w ręce, liczący, czy starczy na koniec miesiąca. Nigdy nie żałowałem, że się rozstaliśmy. Żałuję tylko, że tak długo wierzyłem, że coś się zmieni. Że ona się zmieni. Bo w końcu zrozumiałem, że nie chodziło o pieniądze. Chodziło o odpowiedzialność. A tego nie da się kupić.

Rafał, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: