Nazywam się Magda i jeszcze kilka lat temu myślałam, że jakoś dam radę. Że jak człowiek się spina, zaciska zęby i robi, co może, to życie go nie dobije. A potem przyszły podwyżki, alimenty spóźnione o trzy miesiące i ten dziwny, lepki wstyd, który czułam za każdym razem, gdy dzieci zaczynały mówić o Mikołajkach.

– Mamo, a Mikołaj wie, że ja chcę ten niebieski samochodzik? – zapytał Kuba pewnego wieczoru, z błyszczącymi oczami.

– I tę lalkę z włosami do pasa! – dodała Lena, machając mi rysunkiem.

– No pewnie, kochanie… On wszystko wie.

Kłamałam, a właściwie omijałam prawdę szerokim łukiem, żeby nie poczuć, jak w gardle rośnie gula strachu. Na koncie miałam czterdzieści siedem złotych. Do wypłaty dwa tygodnie. W nocy przewracałam się z boku na bok, licząc, czy mogłabym coś sprzedać, coś pożyczyć, coś… cokolwiek. Ale zostawało tylko jedno pytanie, coraz cięższe: co jeśli tym razem ich zawiodę? Wstyd parzył mnie, gdy myślałam o innych mamach, które pewnie mają już prezenty zapakowane w złote papiery. A ja miałam tylko mąkę, jajko i najgorsze możliwe poczucie porażki.

Nie miałam co im dać

Rano podjęłam decyzję, choć brzuch ścisnęło mi jak po kamieniu: upiekę im ciasteczka. Może głupie, może biedne… ale przynajmniej coś ode mnie dostaną. Przeszukałam szafki – mąka, cukier, jedno jajko. Wystarczy, jeśli rozciągnę ciasto jak gumę do żucia. Kiedy wracałam z zakupów na klatce spotkałam Panią Renatę. Oczywiście. Los ma chore poczucie humoru.

– O, Magdusia! – zawołała, opierając się o poręcz. – Twoje dzieci to już pewno prezenty mają pochowane, co? Teraz to się daje takie porządne rzeczy, nie tam drobiazgi…

– Tak… coś tam dostaną – odparłam, udając, że poprawiam szalik.

– No oby, oby. Wie pani, dzieci pamiętają takie rzeczy. Jak się da byle co, to potem człowiek wychodzi na… – przerwała, ale wymowne spojrzenie dokończyło za nią.

Poczułam, jak policzki robią mi się gorące. Byle co - ciasteczka idealnie wpisywały się w tę kategorię. Weszłam do mieszkania, zamknęłam drzwi, oparłam się plecami o zimną taflę i wzięłam głęboki oddech. To tylko ciasteczka i próba udowodnienia dzieciom, że ich nie zawiodę. Choć serce już cicho podpowiadało, że może jednak… mogę.

Starałam się jak mogłam

Pieczenie zaczęłam dopiero wtedy, gdy dzieci w końcu usnęły. W kuchni paliła się tylko mała lampka nad blatem, a ja mieszałam ciasto w starej misce, jakbym kręciła w niej własny strach. Ciasto było za rzadkie, więc dosypałam mąki. Potem okazało się za twarde, więc dodałam kroplę wody. W końcu stwierdziłam, że nieważne – i tak nikt poza nami tego nie zje.

Gdy wykrawałam krzywe serduszka szklanką, zadzwonił telefon. Paweł jak zawsze wyczuł moment: – Cześć… Słuchaj, Magda, nie dam rady nic dorzucić na Mikołajki. Mam ciężki miesiąc.

Prychnęłam. – Jasne, a ja mam lekki.

– Nie zaczynaj. Ja też mam życie, wydatki…

– A ja dzieci, Paweł! – syknęłam, ściszając głos, żeby nie obudzić Leny i Kuby. – One czekają! Właśnie piekę ciasteczka zamiast prezentów, żeby dać im cokolwiek.

Zapadła cisza, a zaraz potem ciężkie westchnięcie: – Magda… nie rób dramatu. To tylko święta.

– Dla ciebie może i tylko.

Rozłączyłam się pierwsza, zanim poczucie upokorzenia zacznie mi drżeć w dłoniach. Piekarnik zapiszczał, jakby chciał mnie przywołać do porządku. Wyciągnęłam blachę – ciasteczka popękane, nierówne, trochę przypalone. Idealnie pasowały do mojego życia. Oparłam dłonie o blat. To miały być zwykłe ciasteczka, a wyszły… ostatnią nitką, która trzymała mnie przy nadziei, że jutro coś im jednak podaruję.

Bałam się reakcji dzieci

 Rano obudził mnie stukot małych stóp na podłodze i szeptanie, które brzmiało jak zduszony pisk radości. Zanim wstałam z łóżka, wiedziałam już, że znaleźli ciasteczka. Ułożyłam je wieczorem na stole, na starej serwetce, starając się, by wyglądały choć trochę… bajkowo.

– Mamo! – Lena wbiegła do pokoju z oczami jak dwa świeczka. – To dla nas?!

Mamo, one wyglądają jak z filmu świątecznego! – dodał Kuba, trzymając jedno krzywe serduszko jak skarb.

Uśmiechnęłam się, choć coś w środku mnie ścisnęło.

– No pewnie. Mikołaj chyba pomyślał, że zasługujecie na coś wyjątkowego.

– Ciasteczka od Mikołaja! – krzyknęli równocześnie.

Patrzyłam, jak siedzą przy stole, kołyszą nogami i chrupią te moje krzywe potwory, jakby były najdelikatniejszymi wypiekami z telewizji. Lena zamknęła oczy, przeżuwając powoli.

– Mamo… my się czujemy jak w bajce.

Te słowa mnie ugodziły, choć wypowiedziała je z zachwytem. Jak w bajce. A ja chciałam krzyczeć, że bajka to nie popękane ciastka pieczone o północy przez matkę, która ma w portfelu tyle, co nic, ale zamiast tego tylko głaskałam ją po włosach.

– Cieszę się, kochanie – powiedziałam miękko, patrząc w blat, żeby nie widzieli, jak szkli mi się wzrok.

Kuba wtulił się we mnie, okruchy spadały mu z rękawa: – Mamo, jesteś najlepsza na świecie.

Uderzyło mnie to jak fala ciepła i bólu jednocześnie. Najlepsza? Czy najlepsza matka piecze ciasteczka, bo nie stać ją na cokolwiek innego?  Od dawna bałam się, czy ja im w ogóle wystarczam, a ich radosne mlaskanie było jak balsam i jednocześnie jak sztylet.

Tego się nie spodziewałam

Po południu Lena i Kuba wrócili ze szkoły, trzymając w rękach pogięte kartki. Wpadli do mieszkania jak małe tornada.

– Mamo, patrz! – Kuba rozłożył rysunek na stole. Była tam… ja. W czapce Mikołaja, z blachą ciasteczek.

– A pani powiedziała, że takie prezenty są najpiękniejsze, bo z serca! – dodała Lena z dumą, aż policzki jej się zaróżowiły.

Serce mi drgnęło, ale zaraz potem ścisnęło się boleśnie. Ich radość była jak światło — ciepłe i niewinne. A we mnie coś pękało. Niestety, długo nie mogłam się nacieszyć tą chwilą. Wieczorem na klatce znów spotkałam Panią Renatę.

– Aaa, to pani dzieci to te od „ciasteczkowych Mikołajek”! – rzuciła z ironicznym uśmieszkiem. – W szkole mówią, że bieda teraz taka, że nawet prezentów porządnych się nie daje… No, ale jak się nie ma, co się lubi…

Zaniemówiłam. Chciałam coś odpowiedzieć, ale język przykleił mi się do podniebienia. Wróciłam do mieszkania z pulsującym wstydem w uszach. Dzieci siedziały na podłodze i kolorowały kolejne rysunki.

– Mamo, zobacz! – Lena podbiegła, wciskając mi kartkę do rąk. – To ty jesteś prawdziwym Mikołajem.

Poczułam, jak łzy podchodzą mi do oczu: – Kochanie… dlaczego tak myślisz? – udało mi się zapytać.

– Bo ty robisz te wszystkie czary. Zawsze – odpowiedziała z pełnym przekonaniem.

Moje gardło ścisnęło się tak mocno, że nie mogłam nic powiedzieć. Przykucnęłam i przytuliłam ich mocno, zbyt mocno.

– Mamo, czemu jesteś smutna? – zapytał Kuba.

– Nie jestem… tylko zmęczona – skłamałam, ocierając oczy.

Nie miałam już sił

Wieczorem, kiedy dzieci już spały, telefon znowu zadzwonił. Paweł. Przez sekundę chciałam nie odbierać, ale w końcu westchnęłam i nacisnęłam zieloną słuchawkę.

– Słyszałem od dzieci, że zrobiłaś im… ciasteczka? – w jego głosie brzmiało coś, co miało być żartem, ale zabrzmiało jak kpina.

– Masz z tym jakiś problem? – zapytałam, czując, jak w brzuchu zbiera się twardy, gorący gniew.

– Magda, litości. Serio nie mogłaś czegoś zorganizować?

– A TY mogłeś? – warknęłam. – Bo jakoś nie przypominam sobie, żebyś choć złotówkę dorzucił. Od miesięcy dźwigam wszystko sama. Rachunki, szkołę, emocje dzieci. A ty… ty znikasz.

Paweł westchnął ciężko: – Nie chcę się kłócić. Mam swoje problemy.

– Ja też! Tylko ja nie mogę ich odłożyć na później. Wiesz, czego najbardziej się boję, Paweł? Że one kiedyś zrozumieją, że to był nie prezent, tylko bieda, a ja nie umiem im tego wytłumaczyć. Nie chcę, żeby czuły się gorsze i żeby pamiętały dzieciństwo jako… braki.

Rozłączyłam się i przez chwilę siedziałam przy stole, patrząc na okruszki po ich radosnym poranku. W ciszy mieszkania słyszałam tylko swój oddech — ciężki, nierówny, pękający. Nie wiedziałam już, czy bardziej jestem wściekła, czy zmęczona. Chyba wszystkim naraz, ale jedna myśl trzymała się mnie mocno, jak kotwica: One wciąż widzą we mnie coś magicznego. Nawet jeśli ja sama już dawno przestałam.

Magdalena, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: