Nigdy nie byłam typem kobiety, która prosi o coś dwa razy. Albo ktoś coś robi, albo nie. Życie mnie tego nauczyło – a konkretnie rachunki, samotne wieczory z kalkulatorem w dłoni i praca od rana do wieczora. Może nie jestem z tych, co się uśmiechają do każdego, ale za to nikt nie może powiedzieć, że nie jestem uczciwa. Albo, że czegoś nie wypracowałam własnymi rękami.
Moje biuro rachunkowe powstało dosłownie z niczego. Początkowo był to mały pokój w moim dwupokojowym mieszkaniu, stary laptop, drukarka, która rwała papier, i ja – z niekończącą się determinacją, żeby nigdy więcej nie musieć zależeć od nikogo. Wcześniej pracowałam w kilku firmach jako księgowa, znałam branżę, znałam klientów, wiedziałam, czego potrzebują. Brakowało mi tylko odwagi – ale i ta przyszła, gdy ostatni z moich pracodawców bezceremonialnie powiedział mi, że „dziękuje, ale młodsza będzie tańsza”.
Nie miałam męża ani dzieci, tylko ogromne poczucie odpowiedzialności i ambicję, która spędzała mi sen z powiek. Dziś moje biuro działa na trzech etatach, mamy kilkudziesięciu klientów, a ja w końcu mogę powiedzieć, że jestem sobie sterem, żeglarzem i księgową. Ale to nie znaczy, że zrobiłam się zimna. Wciąż wierzę w pomoc, w lojalność, w to, że czasem warto dać komuś szansę.
Dlatego kiedy zadzwoniła ciotka Halina, siostra mojej mamy, i poprosiła, bym „pomogła Weronice”, mojej kuzynce, długo się nie zastanawiałam. W słuchawce ciotka jęczała:
– Wiesz, ona się nigdzie nie może odnaleźć... Taka wrażliwa, zawsze trochę z boku... Ale ty masz firmę, mogłabyś ją chociaż przygarnąć na jakiś czas...
Nie zapytałam nawet, co dokładnie Weronika potrafi. Wiedziałam, że nic. Ale dla cioci, dla świętego spokoju, dla tych wszystkich rodzinnych świąt, podczas których udajemy, że jesteśmy dla siebie bliscy – zgodziłam się. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta decyzja będzie mnie kosztować coś więcej niż tylko kilka nerwów.
Byłam zawiedziona jej postawą
Od pierwszego dnia coś mi nie grało. Przyszła dwadzieścia minut spóźniona i zachowywała się, jakby to była jakaś drobnostka, którą zbywa się uśmiechem. Powiedziała tylko „były korki” i nawet nie przeprosiła. Pomyślałam, że może się stresuje, że nie wie, jak się zachować, że pierwszy dzień, więc odpuściłam.
Zaprosiłam ją do pokoju socjalnego, dałam jej kubek z herbatą, opowiedziałam kilka słów o firmie. Potem zaczęłam tłumaczyć, czym się zajmujemy, pokazałam system, wskazałam najważniejsze rzeczy na serwerze. Była moją rodziną, ale trzymałam się standardów, tak jak z każdą nową osobą.
– Tu masz foldery klientów, wszystko podpisane, nie powinnaś się pogubić – mówiłam, a ona ziewnęła i spojrzała w ekran telefonu.
– Dobra, ogarnę, luz – rzuciła.
Zacisnęłam zęby. Tak po prostu, jakby ktoś zaprosił ją do parzenia kawy, a nie do pracy, za którą biorę odpowiedzialność. Zignorowałam to, choć coś się we mnie zagotowało. Powiedziałam sobie, że może to tylko poza. Może próbuje udawać pewną siebie, bo w środku się boi. Chciałam wierzyć, że w głębi serca jej zależy.
Obserwowałam ją przez kolejne dni. Przychodziła bez notesu, bez długopisu, z torebką przewieszoną przez ramię, jakby wyszła na spacer, a nie do pracy. W biurze zostawiała po sobie chaos – otwarte szuflady, pootwierane pliki, nieposprzątane biurko. Scrollowała telefon, głośno się śmiała z jakichś filmików, a kiedy prosiłam ją, żeby zajęła się raportami, wzdychała.
Nie mówiłam nic od razu. Uważałam, że potrzebuje czasu, że nie każdy od razu wchodzi w tryby. Sama przez pierwsze miesiące prowadzenia firmy byłam zagubiona, więc chciałam dać jej czas. Ale coś mnie gryzło. Nie lubię, kiedy ktoś traktuje moją pracę jak przedszkole. I nie chodziło tylko o porządek czy brak profesjonalizmu. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie wymagam za dużo. Może powinnam być bardziej wyrozumiała? Może moje standardy są zbyt wysokie?
Ale z dnia na dzień czułam coraz większe napięcie, mieszankę zawodu i frustracji. Dusiłam to w sobie, bo nie chciałam być tą, która się czepia. Kuzynka. Rodzina. „Pomagasz, to nie narzekaj” – powtarzałam sobie. Ale każdy dzień z Weroniką był na straty.
Ona niczego nie szanowała
Nie wytrzymałam, kiedy zniknęła z biura na dwie godziny i nie raczyła nawet poinformować, że wychodzi. Na maile nie odpisała, telefonu nie odbierała. Kiedy wróciła z plastikowym kubkiem z kawiarni, rzuciła tylko: „Oj, zapomniałam powiedzieć, że muszę coś załatwić na mieście”. Podeszłam do niej pod wieczór, gdy ostatni pracownicy wychodzili.
– Musimy porozmawiać – zaczęłam spokojnie. – Zgubiłaś dokumenty klienta, wyszłaś bez słowa. Ja nie wiem, nad czym ty teraz pracujesz, bo nie zostawiasz po sobie śladu. Nie mam żadnej gwarancji, że cokolwiek tu robisz.
Wzruszyła ramionami.
– Może po prostu masz za wysokie wymagania – powiedziała z obojętnością, która ścięła mi krew.
Stałam przez moment bez słowa. Miałam ochotę powiedzieć jej, żeby od razu się spakowała, ale opanowałam się. Zrozumiałam, że nie chodzi o brak umiejętności. To nie była dziewczyna, której trzeba pomóc. To była osoba, która z założenia niczego nie szanowała. Ani pracy, ani mojego czasu, ani mojej firmy.
Wracały do mnie myśli sprzed lat. Noce, kiedy nie wiedziałam, czy dam radę opłacić ZUS. Klienci, którzy odchodzili, bo nie miałam jeszcze doświadczenia. To wszystko, co budowałam latami, miało teraz być tłem dla czyjejś lekceważącej postawy? Czułam złość. I zawód. Ale chyba najbardziej uderzyło mnie to, że Weronika w ogóle nie doceniała tej szansy.
Zrozumiałam, że nic z tego nie będzie
Zostałam w biurze po godzinach. Chciałam w spokoju dokończyć kilka rzeczy, rozliczyć klientów, uporządkować papiery. Myślałam, że jestem sama, dopóki nie usłyszałam głosu z sąsiedniego pokoju. Weronika najwyraźniej zapomniała, że drzwi nie są dźwiękoszczelne.
– Nie będę tyrać jak jakaś niewolnica w korporacji. Natalia ma chore jazdy, że wszyscy mają siedzieć cicho i robić, jak ona chce. Myśli, że jak ma swoje biuro, to może się rządzić. Przesadza totalnie. Serio, masakra.
Zastygłam. Nie ruszyłam się z miejsca, tylko słuchałam. Ściszonym głosem dodawała jeszcze coś o tym, że „robi minimum” i że „niech się sama w tym wszystkim tapla, skoro tak bardzo lubi”.
Weszłam do pokoju bez słowa. Spojrzała na mnie z zaskoczeniem, odruchowo ściszyła telefon.
– Naprawdę tak to widzisz? – zapytałam spokojnie.
Unikała wzroku. W końcu rzuciła:
– No co, mam być twoją kopią?
Pokiwałam głową. Poczułam zmęczenie, nie złość. Wiedziałam już, że nie da się tego naprawić. Nie chodziło o charakter, tylko o brak szacunku. Nie do mnie, ale do czegoś, co zbudowałam z ogromnym trudem. A ona przyszła i uznała, że to wszystko to tylko scena, na której może odegrać swoją obojętność.
Nie odpowiedziałam jej nic. Wróciłam do swojego pokoju, zamknęłam laptopa i zaczęłam zbierać myśli. Wiedziałam, że to koniec. I że to ja muszę go ogłosić.
Nie chciałam żyć jak one
Zadzwoniłam do ciotki dwa dni później. Nie chciałam robić tego od razu, bo wiedziałam, że będę mówić rzeczy, które nie będą miłe. A jednak nie zamierzałam się już więcej wahać.
– Muszę zakończyć współpracę z Weroniką – powiedziałam na wstępie. – To nie działa. Próbowałam. Ale nie mogę prowadzić firmy, jeśli ktoś ją sabotuje od środka.
Po drugiej stronie zapadła cisza, a potem usłyszałam:
– Myślałam, że jej pomożesz.
– Pomoc to nie znaczy dać się wykorzystywać – odpowiedziałam spokojnie. – Dałam jej szansę, traktowałam jak pracownika. Nie jak rodzinę. Bo na tym polega uczciwość.
Ciotka milczała długo. Potem rzuciła tylko, że szkoda, i rozłączyła się bez pożegnania.
Siedziałam wtedy sama przy biurku. Myślałam o kobietach w mojej rodzinie. Jak często słyszałam, że „trzeba dać szansę”, jak wiele razy widziałam, jak ciotki i matki poświęcały swoje życie, bo „tak wypadało”. A potem patrzyłam, jak gasły. W ich oczach było zmęczenie, rozczarowanie i czasem gniew, którego nie umiały już wyrazić.
Nie chciałam tak żyć. I wiedziałam, że jeśli teraz się ugnę, pójdę tą samą drogą. A ja przez lata budowałam coś innego – miejsce, gdzie są jasne zasady, gdzie szacunek jest ważniejszy niż nazwisko. I nie zamierzałam z tego rezygnować.
Nie będę pomagać na siłę
Wróciłam do biura po weekendzie. Było cicho. Nikt nie gadał przez telefon w kuchni, nie śmiał się z filmików, nie rzucał papierami na stół. Biurko Weroniki było puste. Odsunięte krzesło, czysta powierzchnia, jakby jej nigdy tu nie było.
Usiadłam w swoim pokoju. Przez chwilę patrzyłam na monitor, ale nie potrafiłam się skupić. Z jednej strony czułam ulgę. Jakby ktoś zdjął ze mnie ciężar, którego nawet nie zauważyłam, że dźwigam. Z drugiej – coś ścisnęło mnie w środku.
To nie była tylko pracownica. To była moja kuzynka. Osoba, którą znałam już tak długo. Może nie byłyśmy blisko, ale była obecna w moich wspomnieniach. I teraz ta relacja przestała istnieć. A może nigdy tak naprawdę nie istniała?
Spojrzałam przez okno. Ludzie spieszyli się chodnikiem, każdy zajęty swoim życiem. Pomyślałam o tym, jak bardzo chcemy wierzyć, że rodzina to oparcie. Że choćby nie wiadomo co, to jednak jesteśmy dla siebie nawzajem.
A potem przychodzi taki dzień jak ten i widzisz, że nie. Że to, co miało być wspólne, było tylko założeniem. Że niektórzy nie chcą być uratowani. Nie dlatego, że nie potrafią. Tylko dlatego, że nigdy nie zamierzali się podnieść.
Cicho, do siebie, powiedziałam tylko:
– Czasem myślisz, że ktoś tonie i chcesz rzucić mu linę. Ale potem widzisz, że on sam zszedł pod wodę z własnej woli.
Natalia, 44 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Siostra była przekonana, że spadek zgarnie jak kasę z bankomatu. Nie sądziła, że cichaczem przygotowuję zemstę”
- „Macierzyństwo kompletnie mnie przerosło. Myślałam, że będzie jak w bajce, a zderzyłam się ze ścianą”
- „Na grób kupiłam plastikowe chryzantemy za 10,99, bo nie stać mnie na wieniec. Wstyd mi, że oszczędzam na zmarłych”









