Mam na imię Karolina. Mam 35 lat, dwóch synów, męża, kredyt i pralkę, która chodzi częściej niż ja. Od dziesięciu lat żyję jak w powtarzającym się śnie: dom, praca, dzieci, obowiązki. Czasem w tym wszystkim nie wiem, kiedy ostatnio naprawdę usiadłam, zamknęłam oczy i nic nie musiałam.
Z Markiem jesteśmy razem od studiów. Kiedyś rozśmieszał mnie do łez, teraz najczęściej pyta, gdzie są jego kluczyki albo czy zostało coś z obiadu.
Kocham go, ale czasem mam wrażenie, że jesteśmy bardziej wspólnikami niż małżeństwem. On swoje, ja swoje. I tylko dzieci mamy wspólne.
Dlatego kiedy Anka, Iza i Marta rzuciły hasło: „babki w góry, bez dzieci, bez mężów, bez garów” – nawet nie udawałam, że muszę się zastanowić. Maluchy miały spędzić weekend u dziadków, mąż miał dyżur w pracy, więc pomyślałam, że dobrze się składa. Spakowałam walizkę w godzinę i byłam gotowa na ten wyjazd jak na wakacje życia. Już w aucie, jadąc serpentynami, czułam się, jakby ktoś mi zdjął z pleców niewidzialny plecak. Śmiałyśmy się, gadałyśmy o głupotach.
– Pamiętasz ten sylwester u Malwiny? – Iza zerknęła w lusterko z uśmiechem.
– Gdzie Marta całowała się z kelnerem? – dodałam. Śmiech wybuchł jak za starych czasów.
To miał być mój weekend. Tylko mój. I nic nie miało go zepsuć. Tak myślałam.
Miałam nadzieję, że to nie on
Rano, gdy dziewczyny jeszcze spały usiadłam na tarasie owinięta w koc, z kubkiem aromatycznej herbaty. Potem postanowiłam przejść się po ośrodku. Był większy, niż się wydawało. Drewniane domki rozrzucone wzdłuż ścieżek między drzewami. Poszłam w stronę tych dalej położonych, przy końcu ścieżki. I wtedy go zobaczyłam. Siedział na tarasie jednego z domków. Przez chwilę miałam nadzieję, że to jednak nie on, że może tylko mi się wydaje. A potem wyszła Zofia, niania naszych dzieci. Była w dresie, rozczochrana, ale uśmiechnięta. Usiadła obok Marka. A on objął ją ramieniem. Zawahała się, rozejrzała.
– Nie boisz się, że ktoś nas zobaczy? – zapytała cicho.
– Dobrze, że przyjechałaś – odpowiedział on. – Naprawdę dobrze.
Wyszłam zza drzewa jak w amoku.
– Przypadek, Marek? Przypadek, że jesteś tutaj z naszą nianią? – wyrzuciłam z siebie, ledwo panując nad głosem.
Marek zerwał się.
– Karo, to nie tak jak myślisz…
– A jak?! – krzyknęłam. – Miałeś być na dyżurze. Pamiętasz?!
Zofia milczała, tylko patrzyła na mnie jak na obłąkaną. A ja czułam, że to dopiero początek.
Wróciłam do pokoju jak we śnie. Dziewczyny jeszcze spały, ale widząc moją twarz, Anka natychmiast usiadła na łóżku.
– Karola, co się stało?
– To był on – wyszeptałam. – Marek. I Zofia. Są tutaj razem.
Przez chwilę była cisza. Tylko czyjś telefon wibrował gdzieś w torbie.
– Chcesz... pogadać? – zapytała Marta cicho.
– Nie. Po prostu... potrzebuję ciszy – powiedziałam i zamknęłam się w łazience. Płakać nie umiałam. Byłam zbyt roztrzęsiona, żeby cokolwiek czuć do końca.
Właśnie ta bezradność bolała mnie najbardziej
Wieczorem usłyszałyśmy pukanie do drzwi ośrodka. Dziewczyny spojrzały po sobie, ale to ja wstałam pierwsza. Otworzyłam. Stał tam Marek.
– Możemy porozmawiać? – zapytał.
Wyszłam na korytarz i zamknęłam drzwi za sobą.
– To naprawdę przypadek – zaczął. – Zofia miała być gdzie indziej, ja też...
– Marek – przerwałam mu. – Przypadek? Przypadkowo objąłeś ją ramieniem? Przypadkiem był pocałunek, który widziałam?
Zacisnął usta.
– Chciałem odpocząć. Tak jak ty. Po prostu… odetchnąć.
Zacisnęłam dłonie w pięści.
– Odpocząć? Od czego? Od żony i dzieci?
Nie odpowiedział. Patrzył na mnie bezradnie. I właśnie ta bezradność bolała mnie najbardziej.
Leżałam na łóżku i gapiłam się w sufit. W głowie miałam tylko jedno imię: Zofia. Zawsze cierpliwa, uśmiechnięta. Marek mówił, że świetnie trafiliśmy.
– Taka ciepła, naturalna – mówił kiedyś, kiedy wrócił z pracy i zobaczył ją, jak czyta chłopcom bajkę.
Teraz te słowa brzmiały inaczej. Wszystko brzmiało inaczej. Zaczęłam przypominać sobie szczegóły, które wtedy zbywałam machnięciem ręki.
Jak czasem zostawał z nią sam, kiedy wracał z nocnego dyżuru, a ja biegłam po zakupy. Jak raz powiedział, że ona zna nasze dzieci lepiej niż my. Poczułam złość. Naszła mnie myśl, że może to nie było chwilowe. Że to coś, co trwało. Może od dawna.
Po prostu przestaliście być razem
Spotkałam ją następnego dnia. Siedziała w kawiarni na terenie ośrodka, z filiżanką kawy i telefonem. Tak zwyczajnie. Jakby nic się nie stało.
Podeszłam bez słowa. Usiadłam naprzeciwko. Uniosła wzrok, na sekundę zamarła.
– Karolina – powiedziała cicho, jakbyśmy się spotkały przypadkiem po latach.
– Od kiedy to trwa? – zapytałam spokojnie. Aż za spokojnie.
Zosia odłożyła telefon. Z jej twarzy zniknął uśmiech.
– Nie zamierzałam się z tego tłumaczyć – powiedziała.
– Zdradziłaś mnie. W moim domu. Z moim mężem.
Zamrugała. Nie zaprzeczyła.
– To się po prostu stało.
– Nie ma czegoś takiego jak „po prostu”. Marek miał być na dyżurze. Ty miałaś być daleko. A jesteście tutaj. Razem.
– Przyjechaliśmy razem – powiedziała spokojnie. – Miał się wreszcie zdecydować, czego chce. Miał z tobą porozmawiać.
Odjęło mi mowę. Zofia spojrzała w bok.
– Marek był nieszczęśliwy od dawna. Po prostu przestaliście być razem. I wiesz o tym.
– Nie masz pojęcia, co wiem. Ale w jednym masz rację – przestaliśmy. Ale to nie upoważnia nikogo do takich... numerów.
Wzruszyła ramionami. I w tej jednej chwili zrozumiałam, że nie czuję do niej nienawiści. Tylko pustkę. I wstyd, że tego wszystkiego nie widziałam wcześniej.
Nie wiedziałam, co dalej
Wróciłam do domu w niedzielę wieczorem. Dzieci były jeszcze u mojej mamy. Zastałam puste mieszkanie. W kuchni nadal stał kubek Marka. W łazience – jego szczoteczka. Ale jego nie było. Usiadłam na kanapie w salonie. Patrzyłam przed siebie i nie czułam już nic. Nie było płaczu. Nie było furii. Tylko bezgłośna cisza, która rozsiadła się obok mnie jak stary znajomy. Otworzyłam telefon. Żadnej wiadomości. I po raz pierwszy od lat pomyślałam: jestem sama.
Nie wiedziałam, co dalej. Czy chcę rozwodu? Czy powinnam walczyć? Czy można odbudować coś, co ktoś inny systematycznie rozmontowywał za moimi plecami? Wiedziałam tylko jedno – zaufanie już nie wróci. Coś pękło. A z pękniętej rzeczy nigdy nie powstaje to samo. Marek wrócił dopiero następnego dnia, kiedy dzieci były już w domu. Nie odezwałam się do niego słowem. On też nie próbował mówić. I może to właśnie mówiło najwięcej.
Wieczorem, gdy dzieci już spały, usiadłam przy stole i zaczęłam pisać listę rzeczy do zrobienia w poniedziałek: szkoła, zakupy, rachunki. Życie toczyło się dalej. Bo musiało. A w głowie miałam tylko jedną myśl: „Nie wiem, jak żyć z kimś, kto tak dobrze kłamał. Nie wiem, jak ufać. Może wcale nie powinnam?”
Karolina, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W sanatorium nie mogłem się oprzeć uroczej kuracjuszce. Na dancingu nasze serca wirowały w rytmie walca”
- „Sanatoryjny czaruś szybko zawrócił mi w głowie. Liczyłam na coś więcej, a on pozostawił pustkę w mym sercu i portfelu”
- „Za żadne skarby nie chciałam wylądować w domu opieki. Ale moja jesień życia dopiero tam nabrała sensu”









