Zawsze byłam tą, na której można było polegać. Obiad na stole o siedemnastej, dzieci odebrane ze szkoły, uśmiechnięta i uczesana. Nikt nie przypuszczałby, że ta sama kobieta, która szydełkowała wieczorami i piekła szarlotkę na weekend, skrywała w sobie coś więcej. Z pozoru moje życie było poukładane jak w katalogu. Mąż z długim stażem, córka w liceum, praca w księgowości. A jednak – codzienność zaczęła mnie dusić.

I wtedy pojawił się on. Kolega z pracy. Z początku nic nie zapowiadało tego, co się wydarzy. Wymienialiśmy zwykłe uprzejmości, czasem wypiliśmy kawę. Ale potem, gdy zostawaliśmy w biurze po godzinach, rzeczy zaczęły się wymykać spod kontroli. Nie planowałam tego, nie szukałam. Ale kiedy się zaczęło… trudno było przestać. Myślałam, że wszystko mam pod kontrolą. Aż do pewnego dnia, kiedy za drzwiami biura zobaczyłam ją – moją córkę.

Nudziła mnie rutyna

Byłam dobrą żoną, gospodynią i matką. Robiłam wszystko, żeby życie mojej rodziny było pełne ciepła i spokoju. Mąż wracał z pracy i zastawał mnie w fartuchu, z uśmiechem i gotowym obiadem. Córka rzucała plecak w kąt, a ja od razu wiedziałam, czy miała zły dzień, czy dobry. Rozmawiałyśmy przy herbacie, sprawdzałam zeszyty, pomagałam w lekcjach. Wieczorami robiliśmy razem kolację, oglądaliśmy seriale, czasem graliśmy w planszówki.

Mój mąż był spokojnym człowiekiem. Pracowity, przewidywalny, od lat niezmiennie ten sam. Nie narzekał, nie kłócił się. Ale też nie patrzył na mnie jak dawniej. Dotykaliśmy się tylko z przyzwyczajenia – jakby to był układ, a nie związek. I może właśnie to było najgorsze – to poczucie, że nic się już nie wydarzy, że wszystko już było. Że teraz to tylko czekanie na dorosłość córki i wspólne wakacje nad tym samym jeziorem co zawsze.

Nie narzekałam. Nie było przecież na co. Ale wewnątrz... czułam pustkę. Czułam, że jako kobieta zaczynam znikać. Że staję się niewidzialna. I choć byłam kochającą matką i oddaną żoną, to gdzieś głęboko we mnie rosło pragnienie czegoś więcej. Nie wiedziałam jeszcze czego. Ale czułam, że jeśli tego nie znajdę, uduszę się w tej codzienności.

Poczułam się kobietą

W pracy też dawałam z siebie wszystko. Byłam zorganizowana, szybka, konkretna. Miałam opinię tej, co „wszystko ogarnia” – i faktycznie, byłam dobra w tym, co robiłam. Ale to nie o tabelki tu chodziło, a o to, jak się czułam. Ważna, doceniana. A potem, mniej więcej rok temu, do działu księgowości dołączył Adrian. Młodszy ode mnie o kilka lat, energiczny, błyskotliwy, z zadziornym uśmiechem. Początkowo tylko mijaliśmy się w kuchni. On żartował z moich kanapek, ja z jego kawy bez cukru. Z czasem zaczęliśmy zostawać razem po godzinach – ja z przepracowania, on z własnej inicjatywy. I tak się zaczęło.

– Długo jeszcze? – zapytał kiedyś, zerkając znad monitora.

– Tylko pozamykam faktury za listopad – odpowiedziałam, nie podnosząc wzroku.

– Wiesz, jesteś jedyną osobą tutaj, która robi wszystko tak dokładnie. Lubię z tobą pracować – dodał, a jego głos brzmiał inaczej niż zwykle.

Wtedy po raz pierwszy poczułam, że coś się zmienia. Może to była tylko iskra, może nic więcej. Ale po raz pierwszy od dawna poczułam się... kobietą. Nie matką, nie żoną. Kobietą, do której ktoś mówi w taki sposób, że przez chwilę zapominałam o całym świecie. Od tego momentu zaczęłam zwracać większą uwagę na to, co zakładam do pracy. Zaczęłam używać perfum, które kiedyś miałam zarezerwowane tylko na randki. I coraz częściej nie śpieszyłam się do domu.

Przecież nikt się nie dowie

Wszystko działo się powoli, niemal niezauważalnie. Zostawaliśmy po pracy „na chwilę”, ale ta chwila coraz częściej przeciągała się do dwudziestej. Rozmawialiśmy o wszystkim, co nie było związane z fakturami i klientami – o filmach, muzyce, jego byłej dziewczynie, moim niezrealizowanym marzeniu o podróży do Portugalii. Nie oceniał mnie, nie dopytywał o dzieci, nie mówił, że „mąż na pewno się nie gniewa, że wracasz późno”. Był mną naprawdę zainteresowany.

Pewnego wieczoru usiedliśmy na biurku w naszym pokoju, przy zgaszonych światłach, tylko światło monitora rzucało niebieską poświatę. Piliśmy herbatę z jednego kubka, bo drugiego nie było. Jego ramię ocierało się o moje. I nagle, bez żadnych wielkich zapowiedzi, po prostu mnie pocałował.

– Przepraszam, nie powinienem – mruknął, cofając się gwałtownie.

Nie przepraszaj – odpowiedziałam, zanim zdążyłam pomyśleć.

To nie był filmowy pocałunek. Nie był idealny. Ale był prawdziwy. A ja... poczułam, że żyję. Że moje ciało wciąż pamięta, jak to jest być pożądanym. I że nie chcę tego uczucia stracić. Od tamtej chwili wszystko się zmieniło. Nasze „nadgodziny” stały się normą. Raz zdarzyło się nam zamknąć się w jednym z niewielkich pokoi konferencyjnych, gdy zostaliśmy zupełnie sami. W mojej głowie wciąż krążyło jedno: nikt się nie dowie. Przecież to tylko chwilowe, przejdzie mi. A póki co... jestem szczęśliwa.

Tego się nie spodziewałam

To był zwykły piątek. Mąż jechał służbowo do Wrocławia i miał wrócić późno, a córka miała nocować u koleżanki. Czułam się wolna. Jak wtedy, kiedy byłam na studiach i mogłam robić, co chciałam. Umówiliśmy się z Adrianem, że zamówimy pizzę i zostaniemy trochę dłużej w pracy, a potem może... jeszcze chwilę posiedzimy razem w jego aucie. Miałam na sobie nową białą koszulę i szminkę, którą trzymałam w torebce „na specjalne okazje”.

Wszystko szło zgodnie z planem. Biuro opustoszało, zjedliśmy pizzę przy biurku, rozmawialiśmy i śmialiśmy się, jakby cały świat zniknął. A potem... znów skończyliśmy w tym samym pokoju konferencyjnym. Drzwi zamknęłam od środka, choć nigdy wcześniej tego nie robiłam. I może właśnie ten jeden drobny gest sprawił, że poczułam się zbyt pewnie.

Było późno. Może koło dziewiętnastej trzydzieści. Wyszliśmy z pokoju jeszcze rozgrzani, z rumieńcami na policzkach i włosami nieco potarganymi. Szłam korytarzem, śmiejąc się cicho, aż wtedy usłyszałam znajomy głos:

Mamo?

Zamarłam w pół kroku. Stała przy windzie, w kurtce, z telefonem w ręku. Moja córka.

– Co ty tu robisz? – zapytałam, starając się brzmieć naturalnie.

– Wysłałam ci wiadomość, że koleżanka zachorowała. Tata powiedział, że jesteś w pracy, więc przyszłam... Szukałam cię.

Milczałam. Za mną stał Adrian, zbyt blisko. To było zbyt oczywiste, by się nie domyśliła.

Nie chciałam jej stracić

Patrzyła na mnie długo. Zbyt długo. A potem jej wzrok przeniósł się na Adriana. Ułamek sekundy, może dwie, ale wystarczyło. W jej oczach nie było krzyku, nie było łez. Była tylko zimna, zaskakująca dorosłość. Jakby w jednej chwili przestała być dzieckiem.

To twój kolega? – zapytała cicho.

– Tak – odpowiedziałam, ale mój głos był płytki, zduszony. Nie brzmiał jak mój.

– Mamo… – zaczęła, ale urwała.

Zrobiła krok w tył, jakby chciała się odciąć od tego, co właśnie zobaczyła. Potem odwróciła się i po prostu odeszła, w stronę schodów. Nie krzyczała, nie płakała. To bolało bardziej niż jakakolwiek awantura. Stałam w miejscu, nie wiedząc, co robić. Adrian spojrzał na mnie z niepokojem.

– Myślisz, że... powie coś twojemu mężowi?

– To moja córka, nie szantażystka – odpowiedziałam z goryczą. Ale przecież sama nie wiedziałam, jaka ona teraz jest. Bo to już nie była ta sama dziewczyna, która rano posłała mi buziaka na pożegnanie.

Wróciłam do domu późno. W mieszkaniu panowała cisza. Córka zamknęła się w pokoju, nawet nie odpowiedziała na „dobranoc”. Mój mąż zapytał tylko:

– Wszystko w porządku?

– Tak. Po prostu ciężki dzień – skłamałam, z uśmiechem, który nie docierał do oczu.

Po raz pierwszy naprawdę się bałam. Nie o małżeństwo. Nie o opinię w pracy. Bałam się, że straciłam coś, czego nie da się odzyskać. Jej zaufanie.

To była moja kara

Nie powiedziała nikomu. Ani mężowi, ani swojej przyjaciółce, ani mnie. Przynajmniej nie od razu. Przez kilka dni chodziła po domu jak cień. Obecna ciałem, nieobecna duchem. Wiedziałam, że to nie jest cisza, która minie. To była cisza, która coś zabierała – kawałek po kawałku, dzień po dniu. Próbowałam z nią rozmawiać. Usiadłam któregoś wieczoru na brzegu jej łóżka.

– Wiem, że widziałaś coś, czego nie powinnaś. I nie umiem tego cofnąć. Ale... bardzo cię kocham – powiedziałam, patrząc na nią.

Nie odpowiedziała. Leżała odwrócona do ściany. A ja wiedziałam, że właśnie tak wygląda kara. Nie krzyk, nie kłamstwo, nie konfrontacja. Tylko oddalenie i chłód.

Adriana przestałam widywać. Przeniósł się do innego oddziału firmy, rzekomo z własnej woli. Nie próbował się kontaktować. I dobrze. Wiedziałam, że to nie on był problemem. Problemem byłam ja. Moje decyzje, moje pragnienia, które przysłoniły to, co naprawdę ważne. Z mężem dalej jesteśmy razem. Ale coś między nami zgasło na dobre. Może on coś przeczuwa, a może po prostu już mu nie zależy. Nie pytam, nie chcę znać odpowiedzi.

Córka... dziś już nie odwraca się ode mnie plecami. Rozmawiamy. O lekcjach, o studiach, o tym, co ugotować na kolację. Ale to nie jest ta sama relacja. Coś między nami umarło tamtego wieczoru w biurze. A ja? Żyję dalej. I każdego dnia próbuję udawać, że wszystko da się posklejać. Ale wiem, że to ja sama rozsypałam to, co miałam najcenniejszego.

Weronika, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także: